Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2015

Dystans całkowity:430.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:21:15
Średnia prędkość:15.15 km/h
Suma podjazdów:2423 m
Suma kalorii:11343 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:143.33 km i 21h 15m
Więcej statystyk

Longinada Walia 2015 - dzień 1: Chester + podjazdy

Wtorek, 30 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Pobudka w Marbury Country Park. Jest ślicznie.

Wokół kicają króliki (całe tuziny!), którym ćwiczenia biegowe zapewniają psy, wyprowadzane przez właścicieli podjeżdżających autami (parking już otwarty). Znajduje się kran z wodą, niedaleko jest ładne (ale raczej niekąpielowe) jezioro, nieco później pojawiają się wycieczki szkolne (oni tu jeszcze nie mają wakacji) i otwierają toalety. W samą porę te toalety, bo aż krępujące pisać, ale co ma zrobić biwakowicz w pięknym parku, w którym nawet nie uświadczysz psiej kupy (tu wszyscy starannie zbierają) ?

Składanie namiotu, składanie roweru Mateusza, śniadanie, smarowanie kremem od słońca i jedziemy. Dziś wjeżdżamy do Walii.

Część jedzie prawie na pusto, część bierze całkiem spore sakwy ze sobą. Ja mam sakwy bardzo pokaźne: na 2 osoby (Mateuszowi profilaktycznie nic nie daję, żeby dał radę wyjechać podjazdy) - ubrania na każdą pogodę, coś do jedzenia, coś do kąpieli, narzędzia, zapasowe dętki i opona, itd. No i woda. Ciepło, więc w szczytowych momentach woziłem z 5l wody, co dawało prawie 30kg w sakwach. Ot, taki teścik dla nowego roweru.

Jedziemy na Chester:
Pierwszy postój w Norley - koło sklepiku wioskowego. W samą porę, bo woda się kończy. No i jest okazja opowiedzieć mamie o wrażeniach:


Pola, lasy, przejeżdżamy remontowany kawałek drogi co nam opony obkleja świeżym asfaltem, jezioro,

trochę podjazdów i w końcu ścieżka rowerowa wprowdzająca nas wzdłuż kanału do Chester:


Przy wjeździe do miasta, koło przystani dla barek:

miła niespodzianka: dla rowerzystów urządzili przy ścieżce prysznic. Nie ma mowy żeby nie skorzystać - trzeba z siebie zmyć samoloty i pot rowerowania. Pomysł poddaję ja, ale kuszą się prawie wszyscy. Chwilę to trwa, ale było warto.


A potem jedziemy aż do murów miejskich (okrążają stare miasto) - przez chwilę myślimy jechać nimi aż na parking z busem, ale w końcu zwycięża koncepcja przejechania starymi uliczkami na wprost. Aż do parkingu, gdzie czeka Janusz. Z obiadem ("kociołki do syta"), ale na początek Mateusz dostaje lasagne z baru. Niech nie zaczyna wycieczki od uskarżania się na kociołki :-)

Zostawiamy rowery koło busa i idziemy wspólnie na zwiedzanie. Miasto bardzo turystyczne, nieco tłoczne.


Jemy eleganckie lody w kawiarni, odkrywamy "2 piętro" ulicy:



Zauważamy z niesmakiem, że kawiarnię zrobili też z kościoła:


mijamy sklep z włosami:

odwiedzamy katedrę z dobrowolnymi biletami (recommended 4 pounds):

oraz z jakimiś instalacjami nawiązującymi do Alicji w Krainie Czarów i kota co stopniowo znikał.

Aż w końcu urywamy się grupie i sami wyjeżdżamy z miasta:

Reszta grupy jeszcze zwiedza, ale my powinniśmy jechać - został jeszcze spory kawał drogi, której skracanie mogłoby się odbywać jedynie jazdą głównymi drogami. Poza tym Mateusz nie jest pewien swojej formy i czy da radę jechać po nocy (do zmroku tylko kilka godzin).

Początkowo ścieżką wzdłuż rzeki, potem konsekwentnie bocznymi drogami, co oznacza spore podjazdy po wzgórzach:

oraz mnóstwo wiejskich widoczków:



Oddalające się Chester intryguje ogromną chmurą dymu nad miastem:

co jak potem wyszukałem, było wynikiem awarii w rafinerii - "pochodnia" spalała gaz, którego zepsuty kompresor nie mógł spożytkować.

Dzień ciężki kondycyjnie, ale nie bardzo jest alternatywa. Gdy zdarza nam się jechać przez chwilę główniejszą drogą, to po ok. 1km z radością zjeżdżamy na boczne drogi, choć główna omijałaby wzgórza które bocznymi musimy przejechać (a czasem przeprowadzić).

W końcu słońce zachodzi a podjazdy robią się coraz dłuższe.


Ale w końcu mogę oznajmić Mateuszowi, że to już ostatni podjazd. Długi, ale ostatni. W zapadającym zmroku jedziemy w coraz wyższe wzgórza i w końcu wyjeżdżamy na drogę prowadzącą na przełęcz, gdzie Longin zaplanował nocleg.

Gdy jest ok. 1km do celu, na parkingu przy drodze widzimy busa, namioty i resztę grupy. Ależ radość! Oni przejechali kilkoma grupami, każdy trochę inaczej (choć z opowieści wynika że większość także zaliczyła zjazd 22%), ale chyba to my najskuteczniej omijaliśmy główne drogi, zgarniając podjazdy.

Mateusz zrobił 78km w trudnym terenie i słusznie jest z siebie dumny.

Nocleg jest w fajnym miejscu - nie jest to niby camping tylko parking przy wyjściu w góry, ale są łazienki z ciepłą wodą, ławki i fajne miejsce pod namioty.

Jedyna wada: tysiące meszek gryzących zajadle bezbronne (bo np. zajęte rozstawianiem namiotu) ofiary. Ale szczęśliwie zamknięci w namiocie jesteśmy przed nimi bezpieczni, z czego skwapliwie po kolacji i myciu korzystamy.


Aha, na wyjazd wziąłem kamerkę z mocowaniem na kierownicy. Jednak coś, co się sprawdzało na krótkich wyjazdach, tu okazało się jakimś koszmarem. Nie mogłem po prostu np. włączyć timelapsa z całego dnia, bo bym musiał mieć worek akumulatorów na 2 tygodnie. Zamiast tego musiałem myśleć kiedy kamerkę włączać i w jakim trybie. W pewnym momencie zorientowałem się, że zamiast czerpać przyjemność z jazdy, bawię się elektroniką: wypasiony licznik, komórka z dokładną mapą, aparat i teraz jeszcze kamerka. Zdecydowanie nie o to chodziło - po tym dniu kamerkę odkręciłem i wrzuciłem na dno wora.

Ale to niestety oznacza, że teraz zamiast zmontować jakiś fajny filmik z wyjazdu, mogę pokazać praktycznie tylko przejazd przez starówkę Chester na parking do Janusza. Mało materiału, więc nawet nie montuję - tak to wyglądało:




cd: Conwy

Longinada Walia 2015 - dzień 0: Lotnisko - Marbury Country Park

Poniedziałek, 29 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Tym razem na Longinadę pojadę z synem. Mateusz ma prawie 14 lat, rok temu był ze mną na Donauradweg, wcześniej poznał też dwa krótsze wyjazdy z Longinem. W tym wyjeździe towarzyszy nam bus (mój ulubiony kierowca: Janusz z Jastrzębia Zdroju). Bus wozi większość bagaży, namioty, sporo jedzenia z Polski i ma kilka wolnych miejsc dla ewentualnego podwożenia tych, którzy akurat potrzebują, lub po prostu nie dają rady przejechać trasy całodniowej. Noclegi mają być w części na campingach, w części na dziko. Nie wszystko jest dokładnie zaplanowane - tak naprawdę pewne jest tylko, że zamierzamy objechać Walię wybrzeżem i że wracamy za 12 dni spod Londynu. Jedzie w sumie 18 osób.

Mateusz chciał. Nie obawia się. Od tego ma tatę :-)



Bagaże odstawione Januszowi 4 dni wcześniej, teraz pozostaje dolecieć na miejsce. Pierwszy lot Mateusza - bardzo się cieszę, że jest to za dnia i że można Mateusza posadzić przy oknie - start niewątpliwie robi wrażenie, ale widoki zza okna kompensują wszelki stres.

Start z Balic, potem 3 godziny na lotnisku pod Oslo (tam spotkanie z resztą grupy - oni wynudzili się tam ok. 7 godzin) i w końcu Manchester. Z lotniska przechodzimy na stację benzynową, gdzie już czeka na nas bus. Mamy ze 2 godziny do zmroku a musimy się wypakować, złożyć rowery i przejechać ok. 30km na nocleg. Ja mam rowery na samym dnie, więc muszę na razie odpuścić składanie roweru Mateusza, zresztą dla niego to i tak był długi dzień - chętnie przejedzie się busem.

Ciekawa jest reakcja pracowników stacji - podchodzi do nas pracownik z pretensjami, że to nie jest darmowy parking, ale gdy tłumacząc się mówimy, że potrzebujemy miejsca na złożenie rowerów, to wszystko się zmienia: kończą się pretensje, pracownicy są mili a nawet pomocni. W szczególności nabierają mi wody (10l do ortlieba), dziwiąc się jedynie ile to się mieści w takim maleństwie (podałem do napełnienia coś wielkości dłoni).

Ruszamy ok. 22 czasu miejscowego (czyli 23 w Polsce) - jeszcze jest całkiem jasno, ale szybko zrobi się noc. Jedziemy przez angielską prowincję - ładne domy, miasteczka, farmy. Jest trochę zaskakująco stromych podjazdów. Pod koniec delikatnie błądzimy, ale to tylko przez nieuwagę - w grupie jest kilka gpsów, a nawet nawigacje rowerowe.

Mamy dojechać do Marbury Country Park - terenów zielonych nad jeziorem, gdzie jest parking, a w pobliżu arboretum, szklarnie, itd. Gdy dojeżdżamy tam już całkiem ciemną nocą, to okazuje się że parking jest zamknięty - po krótkich dyskusjach wypakowujemy się pod szlabanem, przenosimy wszelkie bambetle na piechotę i rozbijamy się na łące.

Mateusz pada (zasypiamy w końcu ok. 1:30 polskiego czasu), nie ma gdzie się choćby obmyć przed snem (nie możemy znaleźć wody - dobrze że wziąłem te 10l na stacji), ale w końcu namiot rozstawiony, bagaże ogarnięte - można spać.

(trasa ta i z kolelnych dni - odtwarzana z pamięci po wyjeździe - nie musi dokładnie odpowiadać rzeczywistości)

cd: Chester+podjazdy

Z Bieszczad do Krakowa w jeden dzień

Sobota, 6 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie
Start przed świtem, 21 godzin w podróży, w tym 15:35 na siodełku, gdy po 1 w nocy dotarłem do domu bolało mnie dosłownie wszystko, ale jestem szczęśliwy, że udało się.

Przejechałem jednego dnia spod granicy ukraińskiej do Krakowa, 320km z czego 140km górami, ok. 100km płaskim, a resztę okolicą czasem mocno popagórkowaną. Trasa zmieściła w sobie 5 ładne, całodniowe drogi: 1:Bieszczady, 2:Beskid Niski do Tylawy, 3:kotlina Krośnieńska wraz z pogórzem od Frysztak do Brzostka, 4:Szynwald - przedziwnej urody okolice na południe od Tarnowa, 5:Puszcze i równiny miedzy Niepołomicami a Tarnowem. I nic nie straciłem łącząc te 5 dni w jeden - jestem pełen widoków, przestrzeni, trudów podjazdów i radochy ze zjazdów.

Słońce smażyło ostro przez cały dzień (po południu 38stopni na liczniku) i było to znaczące utrudnienie. Dość powiedzieć, że wypiłem 9.5l. Wiatr miałem zmienny - początkowo niezbyt mocny w twarz, na równinach również słaby, ale na szczęście w plecy, w nocy chwilami znowu w twarz. Górami średnią miałem 18km/h, potem udało mi się ją podkręcić do 20.7, by ostatecznie, pod koniec dnia zejść do 20.5km/h. Trasę  pierwotnie planowałem odwrotnie, ale akurat na piątek zapowiadali silny wschodni wiatr, więc zamiast pojechać z domu "ile dam radę", to pojechałem do domu wariant maksimum.

Żeby dostać się z rowerem w Bieszczady skorzystałem z autobusu, co nie udałoby się, gdyby nie zapakowanie roweru jak do samolotu: zdjęte pedały, kierownica i siodełko, przednie koło zazipowane do ramy tak, by chroniło napęd - i to wszystko zapakowane w mocną i gęsto oczkowaną plandekę, która w podróży dużo nie waży, a czasem nawet się przydaje do biwakowania. Dzięki zapakowaniu nie miałem żadnego problemu z bagażem nawet po przesiadce za Rzeszowem do małego busa. Porównanie takiego podróżowania z pociągiem (nawet z przedziałem rowerowym) - zdecydowanie na korzyść busa.

Nie mogłem liczyć na nocleg w Bieszczadach (długi weekend), więc zabrałem praktycznie pełne wyposażenie biwakowe: karimata, śpiwór, wór (płachta biwakowa), ciuchy na zimną noc, kocher, jedzenie, picie, dużo picia. Po spakowaniu do sakw (małych) rower zrobił się jakby "wyprawowy", co pewnie też było pewnym utrudnieniem w jeździe na tempo :-)


Po przyjeździe do Ustrzyk Dolnych (ok. 13): obiadek (pyszne pierogi z kaszą gryczaną) i leniwy, delikatnie rozgrzewkowy dzień. Podziwiam urodę stopniowo wypiętrzających się gór:

a w końcu w Stuposianach skręcam na Muczne, gdzie góry robią się już namacalnie bliskie.

Mijam paskudne Muczne (właśnie budują jakiegoś nowego betonowego potworka w miejsce tego poprzedniego ohydztwa) i dojeżdżam do Tarnawy Niżnej - pod samą ukraińską granicą na Sanie. Tam, zgodnie z przewidywaniami, dowiaduję się, że liczyć mogę jedynie na prysznic i pole namiotowe. Jeszcze tylko wieczorny spacer nad San:

i wcześnie kładę się spać. Częściowo to zasługa wczesnej pobudki przed autobusem, częściowo rozsądek, żeby przejazd następnego dnia zacząć możliwie wcześnie, tak by przynajmniej bieszczadzkie przełęcze przejechać przed skwarem.


Pobudka 3:30 - masakra! Znaczy się próbowałem wstać o 3:00, ale nie udało się :-) Za zimno, za ciemno. Ale w końcu kocher (rozstawiony bez wychodzenia ze śpiwora) grzeje mocną herbatkę i dalej już idzie sprawnie.

4:10 jestem spakowany i wyjeżdżam.

20 minut później wschodzi słońce.


Rano jest 5 stopni, więc oczywiście wsiadam na rower tak jak spałem (czyli na sobie praktycznie wszystko co wziąłem z ubrania), ale po pierwszym podjeździe, licząc na szybkie ogrzanie przez słońce - rozbieram się nieco. Co szybko okazało się błędem - w dolinie zamiast ocieplenia, temperatura spada do 3 stopni. Palce bez rękawiczek marzną boleśnie - na szczęście mam w sakwach rękawiczki polarkowe.

Pierwszy poważny podjazd to Wyżniarska Przełęcz - idzie sprawnie, zwłaszcza, że już mi się tęskni za śniadaniem, które z radością jem na górze:

Potem oczywiście zjazd. Długi, piękny zjazd, którym cieszę się jak dziecko - piękny poranek, widoki, prędkość, czego chcieć więcej?

Potem kolejne podjazdy i zjazdy z kopułami Połonin nad głową: Przełęcz Wyżnia, Wetlina, Przełęcz Przysłop i zjazd do Dołżycy. Na tym zjeździe niespodzianka, która mogła skończyć się źle, ale skończyło się na ostrym hamowaniu i chwili strachu (2:18):

Za Majdanem spotkanie z bieszczadzką ciufcią (właśnie przejeżdżała koło drogi) i ostatnia duża przełęcz - po jej przejechaniu zaczynają niesamowite przestrzenie Bieszczad Zachodnich. Ciągle podjazdów nie brakuje, ale tu nie o nie chodzi, a właśnie o widoki. Bardzo się cieszę, że wreszcie miałem okazję ten kawałek na rowerze przejechać:


W Komańczy remont drogi, ale dla rowerzysty nie jest on tak uciążliwy jak dla kierowców (ja bez problemu przepuszczę jadącego z naprzeciwka, więc ignoruję światła na częstych mijankach). A potem na Tylawę - przez Beskid Niski. Skwar już okrutny, droga miejscami zasługuje na nazwanie jej patchworkiem, podjazdy wymagające - da się zmęczyć. Podczas jednego z niezbędnych odpoczynków w cieniu spotykam grupę rowerzystów, równie zmęczonych upałem jak ja, ale gorzej przygotowanych (plecaki!).

W Tylawie wyjeżdżam na krajówkę (na 15km) - trochę się tego obawiam, ale większość drogi to szybki zjazd, więc mija sprawnie. Potem Dukla:

gdzie ku mojemu zmartwieniu nie ma gdzie zjeść, ale na szczęście tuż za Duklą jest knajpa, której zjadam paskudną, ale pożywną i świeżą pizzę. Czas najwyższy - potrzebuję nowych sił, bo już po 14, a za mną dopiero 140km.

W gpsies wyklikałem przed wyjazdem trasę omijającą Krosno i główne drogi. Wjeżdżam na dziurawy asfalt pełen obaw, ale szybko robi się naprawdę w porządku - kręcę w miarę stałym tempem ok. 30km/h. Jest fajnie, choć patrząc na sarny (hodowla?) chroniące się w cieniu drzewa, przyznaję że to może być dobry sposób na spędzenie dzisiejszego, skwarnego dnia:


W terenie może nie płaskim, ale pozwalającym na szybką jazdę, ciągnę do Frysztaka - tam gwałtowny (15%?) podjazd i potem grzbietem (tu jest całe pogórze w takich równoległych grzbietach) na Brzostek:


W Brzostku znowu kilkanaście km główną - do Pilzna, ale zasilony kofeiną z cocacoli jadę to sprawnie. W Pilźnie oczywiście szaleństwem byłoby pchanie się krajówką, więc do wyboru było znaleźć coś na północ lub - i tak wyklikałem w gpsies- pogórzem na Szynwałd. Bardzo ciekawe okolice, zdecydowanie warte odwiedzenia. Początkowo niechlujnie połatana droga zniechęca do jazdy, ale potem robi się urokliwie, zwłaszcza w scenerii słońca chylącego się ku zachodowi.


I to gdzieś tu przedziwny dla mnie widok: zając (zajączek, ewidentnie młody), goniony przez kota. I chyba nie była to zabawa, a raczej jakby polowanie, które ja zakłóciłem swoim przejazdem - jak kot mnie zobaczył, to zachował się jakby się właśnie zreflektował - co ja właściwie robię? :-)

A potem Tarnów - przejeżdżany na tempo, żeby zdążyć przed zachodem. Na wylotówce "urzędnicza ścieżka rowerowa" (kostka, krawężniki, itd), którą oczywiście dla tempa ignoruję, za co jestem głośno skarcony przez kierowcę autobusu miejskiego. Ale walić to - jak sam spróbuje jechać takim wynalazkiem, to zrozumie.

Wyjeżdżam na dobre z Tarnowa, zachód słońca, za mną 240km, przede mną 80km:


Już jestem mocno zmęczony - całym dniem upału, pedałowania, ale najbardziej bolą nadgarstki dłoni. Przyznaję, że zakończenie drogi  w tym punkcie byłoby rozsądne, ale walić rozsądek. Co prawda mógłbym gdzieś tu się przespać (mam w sakwach wszystko niezbędne), ale to tylko 80km, a jadąc obecnym tempem z połowę dystansu zrobię za resztek światła. Staję na przystanku autobusowym, jem resztki prowiantu na kolację (od teraz już tylko słodycze), uzbrajam rower we wszystkie latarki (tylnie mrugadełko świeci już od wjazdu do Tarnowa), nakładam żółtą kamizelkę i jadę dalej.

Widoki równiny w gasnącym świetle dnia są przepiękne. Korci by próbować łapać aparatem co efektowniejsze widoczki, ale po pierwsze szkoda czasu, a po drugie wiem, że z moją głupawką i tak pewnie by w tych warunkach zdjęcia nie wyszły. Resztki światła kończą się koło Szczurowej, a więc już "w moich okolicach" (jeździłem tu wielokrotnie). Czyli nie ma co żałować, że tym razem jadę nocą. Pustą drogą, wśród kumkań żab lub tajemniczych odgłosów z lasu. Na wszelki wypadek w lesie włączam obydwie latarki, żeby widzieć daleko - szczęśliwie nie przydaje się - jedyna sarna jaką widziałem cierpliwie czeka aż przejadę.


Koło Ispiny (raptem 40km do domu) łapie mnie poważny kryzys - to już nie tylko nadgarstki. Boli mnie kark, dłonie, odparzenie od pampersa (długi gorący dzień), nogi przestają słuchać, picie coli już nie mobilizuje, a chyba nawet wzbudza ból głowy, słodycze nie dają energii tylko mdlą, itd. Dłuższy postój trochę pomaga, jeszcze bardziej zmiana pampersa na normalne gacie (szkoda że nie wcześniej ale i tak jest dobrze). Gdy w końcu ruszam, to znowu jest nie "aż" 40km, ale "tylko" i to przez miejsca doskonale mi znane.

Po 1 w nocy jestem w domu, wymarzona kąpiel (przysypiam w wannie...) i łóżeczko. Ależ piękny dzień był!