To ten "lekki" wariant wyjazdu z Longinem, tj. ze wsparciem busa. Bus Janusza jedzie ze Śląska, więc dzień wcześniej mam wycieczkę autem z sakwami i spakowanymi rowerami, a potem już na lekko, z małymi plecaczkami, jedziemy z Mateuszem na lotnisko w Balicach. Jedziemy do Aten dzień wcześniej niż Warszawiacy: to dobra alternatywa dla jazdy do Warszawy, z zapasem takim by zdążyć bezpiecznie na lot z Modlina. W praktyce w tym wariancie ruszamy w środę po południu, zamiast w czwartek rano, a zyskujemy cały dzień na zwiedzanie Aten.
A nawet więcej niż dzień: w środę wieczorem idziemy sobie spokojnie przez miasto, oglądając co się da,
zaliczamy musakę pod Akropolem,
i leniwie idziemy przez wieczorne miasto, tak że w zamówionym przez booking.com
hoteliku jesteśmy dopiero cichą nocą.
Drzwi otwieramy kodem z maila, na kontuarze pustej recepcji czeka klucz do pokoju, w środku cisza, czystość i dobry sen. Zdecydowanie warto było dopłacić stówkę w porównaniu do tańszej lokalizacji (przydał się nawyk czytania opinii zaczynając od najgorszych - a tam ludzie pisali o... pluskwach. brrr).
Dzień 0: Ateny
Zaczynamy od Akropolu - otwierają go o 8:00, więc w kolejce (jeszcze krótkiej) ustawiamy się 7:40. I wchodzimy na tę skałę górującą nad miastem:
Czy warto było? Zdecydowanie tak! To miejsce to jednak centrum wszechświata - trzeba go odwiedzić. Sam Akropol to mnóstwo oglądania, które z czasem robi się coraz trudniejsze - z każdą chwilą tłum robi się gęstszy:
Ale my już zobaczyliśmy co chcieliśmy i przez skałę Aeropagu schodzimy w dół - do miasta i kolejnych ekspozycji objętych biletem za 30 euro.
(pozostałości zegara wodnego w "Wieży Wiatrów")
Robi się popołudnie, skwar taki, że na otwartą przestrzeń trzeba wychodzić ostrożnie - ostatnie "punkty obwiązkowe" robimy już z wysiłkiem. Z przerwą na obiad, ale prawdziwą nadzieją na odpoczynek jest muzeum Akropolu - nowoczesne, więc pewnie klimatyzowane - tam odpoczniemy. Możemy tam przejść przez Plakę, ale bazarowy tłum nas nie ciągnie:
Zamiast tego, podczas krótkiej odsapki w cieniu, przeglądam zabrany wydruk z 3 stron o zwiedzaniu Aten i tam trafiam na zachęcający opis Anafiotiki - miniaturowej dzielnicy mieszkaniowej tuż pod skałą Akropolu. I to był strzał w dziesiątkę - niesamowicie urokliwe miejsce, gdzie idąc wąskimi chodnikami (bo przecież nie ulicami), zobaczyliśmy Ateny od najładniejszej strony.
Praktycznie nie ma tam turystów, a mieszkańcy przyjaźni - gdy w pewnym momencie mamy wątpliwość, czy przypadkiem właśnie komuś na podwórko nie wchodzimy, to uśmiechnięty pan z miotłą macha na nas i mówi, żebyśmy śmiało przechodzili, że tędy na Akropol, itd. W odpowiedzi i my się uśmiechamy i w ogóle jest jakoś dobrze, swojsko. A może ta swojskość to zasługa wszechobecnych kotów? Są wszędzie, bezstroskie, zadowolone; wszędzie też stoją wystawione dla nich miski z wodą. Takie Ateny można zapamiętać: miasto szczęśliwych kotów i uśmiechniętych ludzi.
I tak docieramy pod muzeum. Nowoczesne, dostojne, zorganizowane. I klimatyzowane. Pal licho, że ta klima może się zemścić w następne dni, gdy na rowerze będziemy musieli upał znosić - dziś już koniecznie wymagamy wytchnienia.
A potem jest już popołudnie, miasto rozgrzane na maxa stygnie bardzo pomału - jeszcze tylko "najlepsza baclava w Grecji" (według właściciela kawiarni i faktycznie niezła była) i chowamy się w parku.
Pomału zmierzamy w stronę dworca kolejowego i znienacka jesteśmy mijani przez grupkę żołnierzy z pomponami na butach:
Znaczy się trafiliśmy na cogodzinną zmianę warty pod Parlamentem.
Cudaczny rytuał, gdzie dowódca we współczesnym mundurze z namaszczeniem "koryguje" postawę nieruchomych biedaków w mundurach cudacznych:
Poprawienie ustawienia karabinu, kitki u beretu, itd. I to wszystko ze śmiertelną powagą :-)
Potem przechodzimy przez bezbarwną dzielnicę handlową (tłumy, kawiarnie, grajkowie uliczni, restauracje, drogie sklepy - do złudzenia przypomina to inne europejskie miasta), potem delikatnie niepokojącą dzielnicę turecką, a w końcu kilka przecznic z bezdomnymi śpiącymi na ulicach. I dochodzimy na dworzec.
Grupa warszawska dociera z lotniska z bardzo niewielkim zapasem - zdarzyło im się spore opóźnienie lotu z powodu ewakuacji lotniska w Modlinie (podobno rutynowe: ktoś zostawił podejrzany bagaż). Ale się udało - szybkie powitanie i pakujemy się do pociągu, gdzie bardzo staramy się zasnąć choć na chwilę. Bo reszta grupy rano zaczyna przygodę, podczas gdy ja z Mateuszem mamy za sobą dłuuuuugi dzień.
Przesiadka o 3 nocy wykonana w półśnie, a po dotarciu do Trikali (gdzie Janusz z busem już na nas czeka), większość rzuca się spać na trawniczku koło stacji. Tylko ja z Robertem leniwie skręcamy swoje rowery (wolę mieć to już z głowy), a gdy się udaje - dołączamy do śpiących. Sen może niedługi, ale dużo daje.
Dzień 1: Metory
Poranek zaczynany niespiesznie - trudno tak od razu o pełną mobilizację, zresztą zawsze coś wyjdzie. Gdy w końcu ruszamy, to od razu pod presją czasu - klasztory w Meteorach zamykają o 15:00. Ale mówimy sobie, że jest tam tylko 20km "po płaskim", więc luzik.
To po płaskim to Równina Tesalska - faktycznie równa idealnie, rozpalona słońcem (błyskawicznie robi się 41 stopni na kierownicy roweru), z gorącym wiatrem w twarz. I zbliżającym się pomału, widokiem niesamowitych skał Meteorów:
Od Kalambaki solidny podjazd - daje w kość w narastającym szybko upale. Ale wszystko to nieważne wobec widoków.
Zwiedzamy pierwszy otwarty klasztor: Rusanu.
Została już tylko godzina do zamknięcia - jeśli chcemy zobaczyć coś jeszcze, to trzeba się spieszyć. Z tego względu (oraz południowego skwaru! termometr na kierownicy pokazuje 45 stopni) większość wybiera podwózkę busem, ale my twardzi - jedziemy rowerami.
Klasztor Św. Trójcy omijamy, choć żałujemy, bo wygląda niesamowicie:
i zmierzamy do Św. Stefana:
Tam mamy jeszcze dość czasu by spokojnie wszystko zobaczyć, ale wychodzimy na styk - za nami już się brama zamyka.
Umordowani jesteśmy solidnie. Odrzucamy bez żalu pomysł, by zrobić teraz jeszcze 40km objazd okolicznych górek i najchętniej byśmy już dziś, pierwszego dnia, nocowali na campingu. Bo tam byłby prysznic oraz WC - ważne, bo Mateusza coraz mocniej kręci w żołądku.
Ale Longin jest twardy, a my zgodliwi - dzień kończymy fajnym przejazdem bocznymi drogami i noclegiem nad rzeką, gdzie pobliska stacja benzynowa z przyjazną obsługą (koniecznie chcieli Mateusza poić metaxą) jest sposobem na ukojenie żołądka i nabranie czystej wody - do worka kąpielowego i gotowania ryżu. A nocleg nad rzeką dał dobry sen.
Dzień 2: ucieczka od upału na 1700m npm
Dziś chcemy być mądrzejsi niż wczoraj - ruszymy wcześniej, w południe będziemy sjestować się, nie damy się usmażyć... Wyszło częściowo: ruszyliśmy o 10, słońce dopadło nas od razu. Najsłabsza okazała się komórka w pokrowcu na kierownicy - gdy jej dogrzało, to zaczęła wskazywać pozycję z GPS przesuniętą o kilkaset metrów. W sumie nie szkodzi, bo droga oczywista, a efekt zniknął po wystudzeniu telefonu (w sakwie), ale śmiesznie pomyśleć, że elektronika jest delikatniejsza od człowieka :-)
Jedziemy krajówką, ale ruch znikomy. Stopniowo wykręcamy wysokość.
Miłe jest, że wczorajsze problemy żołądkowe Mateusza wydają się przeszłością, co widać w szczególności po sposobie w jaki Mateusz patrzy na grilla w przydrożnej knajpce :-)
W porze obiadowej docieramy do wioski Panagia - byliśmy tam umówieni z busem, ale że jesteśmy pierwsi, to nie czekamy przy drodze, tylko zjeżdżamy wioski, gdzie kusi bardzo miła knajpka. Niewiele myśląc zamówiliśmy tam jedzenie i zrobiliśmy sobie regularną sjestę. Reszta grupy poszła w nasze ślady - gotowanie z polskich zapasów zostało przesunięte na wieczór.
Zebraliśmy się dopiero gdy upał zaczął nieco odpuszczać. Niedaleko za Panagią pojawiło się odbicie na autostradę, a krajówka, idąca dalej w góry - jest częściowo zablokowana (wysypaną ziemią) oraz ma ustawiony znak zakazu. Oczywiście nie przejmujemy się zakazem, podobnie później Janusz z busem - mamy piękną, szeroką drogę tylko dla nas.
A przekłada to się nie tylko na bezpieczeństwo, ale też pozwala wykorzystać plamy cienia - także po lewej stronie drogi.
Razem z wysokością i kończącym się dniem robi się coraz chłodniej - 21 stopni podczas jazdy to prawdziwy luksus!
I w takich luksusowych warunkach docieramy na Przełęcz Katara, gdzie przy drodze jest baza dla pługów śnieżnych, a poza tym spokój i dzwonki pasących się krów.
Janusz staje na lądowisku dla helikopterów, a my rozbijamy namioty - miejscówka idealna.
W nocy milion gwiazd nad głową (księżyc w nowiu) i 8 stopni. Spało się wspaniale.
Dzień 3: zjazd do Ioanniny
W końcu wstajemy o właściwej porze, tj. o świcie.
tak że po zjedzeniu śniadania możemy ruszyć w miarę wcześnie (po 8). Słoneczko zdążyło trochę już popracować, więc ociepla się (do 12 stopni), ale i tak zjazd trzeba rozpocząć porządnie ubranym:
Widoki bardzo górskie (w końcu jesteśmy na wysokości Babiej Góry) z mocnym akcentem autostrady, o której nie odważę się powiedzieć że szpeci góry, skoro właśnie autostrada uczyniła te góry, tę drogę, pustą:
W dole widzimy też miasteczka - podobno taka lokalna wersja Zakopanego:
Podczas zjazdu szybko trzeba się rozbierać - wraz z wysokością tracimy chłodek. Na dole jest już całkiem skwarnie.
I spotykamy pierwszego na tym wyjeździe żółwia:
Agnieszka przejęta, zdejmuje go z drogi. Mówi że chroni w ten sposób jego życie, ale co on tam sobie w tej swojej główce pomyślał, gdy go cofnęła w podróży - nie wiemy :-)
Po długim zjeździe czeka nas całkiem solidny podjazd. Mamy do wyboru albo jechać dalej krajówką (trochę dłużej, więc łagodniej) lub starą drogą - trochę stromiej, za to bez ruchu. Dokładniej to zupełnie bez ruchu - droga jest porzucona, pomału się rozpada. Jechaliśmy nią z lekkimi obawami czy nie trzeba będzie wracać, ale w końcu okazała się idealna na rower.
Piłowanie podjazdu w pełnym słońcu daje się odczuć, ale mając w pamięci np. Meteory w południe, wiemy że źle nie jest - jest ciągle przedpołudnie (podjazd kończymy o 12).
Agnieszka ciągnie do
Dodoni - podobno ciekawe, antyczne miejsce o kilkanaście km od Ioanniny. Niestety ma wadę - według informacji Agnieszki zamykają o 15. Czyli zdążymy, ale kosztem jazdy w największy skwar. Najkrótsza droga prowadzi południową stroną jeziora, ale namawiam na stronę północną, gdzie zamiast na 2km serpentyn stracić wypracowaną wysokość, mamy długi, łagodny zjazd - strona północna ma szansę być sporo szybsza mimo, że o 5km dłuższa.
Faktycznie jest szybko. Idealny asfalt i długi zjazd - mniam!
Ale gdy po pierwszej w południe docieramy do Ioanniny, to zapał do zwiedzania Dodoni szybko blednie. Bo po Atenach to dla nas tylko "kolejne antyczne kamulce", żeby zdążyć tam zwiedzić przed 15 to trzeba by część podjechać busem, a poza tym jest naprawdę piekielnie gorąco. Agnieszka ciągnie dalej, my zostajemy. W losowym punkcie miasta, przypadkiem koło knajpki. Może gdybyśmy wiedzieli, że Dodoni jest czynne do 20 (jak się w końcu okazało), to byłoby inaczej, ale wtedy byliśmy głodni, przegrzani i nie chciało się dalej ciągnąć.
Po obiedzie skręcamy w stare miasto
i docieramy na półwysep zamkowy (mur od strony lądu)
Jest tam wspaniały cień i muzea, które leniwie zwiedzamy.
Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu - podjeżdżamy do Perama, zwiedzić tamtejszą jaskinię:
Wyjście z jaskini wysoko na zboczu - trzeba wrócić na dół, wygodnym chodniczkiem. A w dole widoki
Chodniczek okazał się
zbyt wygodny - wcześniej miałem wiele okazji do zrobienia sobie krzywdy, ale uważałem. A tu lazłem nieuważnie, nie patrząc pod nogi - i źle stanąłem, a właściwie spadłem ze stopnia. Głupio, bez powodu, uszkodziłem sobie kolano. Zabolało tak, że ledwo zlazłem na dół, ale najważniejsze było, czy ten ból przejdzie? Czy przypadkiem właśnie nie zakończyłem wycieczki rowerowej...
Ostrożnie wsiadam na rower i na niskim biegu, ostrożnie, oszczędzając lewą nogę, dojeżdżamy do campingu. Nie da się ukryć - boli... Trzeba rozkładać namiot, wykorzystać okazję do przepierki, starać się, ale ja zwyczajnie padam. Rozkładam karimatę na trawie i tak zostaję - Robert mówi, że wyglądam jakby należało wokół mnie sarkofag wybudować - i to dobrze oddawało stan mojego ducha wtedy. Od Justyny dostaję maść ze środkiem przeciwzapalnym, co razem z odpoczynkiem powinno spowodować poprawę, ale nie bardzo - wieczorem zaczynam się ruszać, ale mocno kuleję. Na noc biorę dużą dawkę ibuprofenu.
Dzień 4: Vikos
Poranek przepiękny a ja kuleję. Słabiej niż wieczorem, ibuprom coś dał, ale nadal mocno - nie ma mowy, bym miał dziś przejść pieszo wiele godzin przez Wąwóz Vikos. Mam nadzieję, że rowerem coś pojadę - spróbuję nie pauzować w busie.
Co mogę jeszcze zrobić? Kupić opaskę uciskową - idę w miasto szukać apteki. Jest ich wiele, ale najwcześniej otwierają o 8:00. W aptece skomplikowane tłumaczenie (jakie to typowe: pani początkowo w ogóle po angielsku nie mówi, ale z każdą chwilą mówi coraz lepiej - pod koniec komunikujemy się już całkiem zgrabnie), długie szukanie po półkach i w końcu przymierzanie kolejnych rozmiarów. Udało się - opaska jest gruba i ciepła (będzie problem w upale), ale ściska kolano właściwie.
Ostrożnie ruszam rowerem, uważam bardzo by kolana nie urazić, bardzo niskie biegi, prędkość żenująca. A potem piłowanie podjazdów w słońcu. Jedzie mi się fatalnie - nie nadążam za Mateuszem, nie daję rady w tym skwarze, długo nie potrafię złapać rytmu wysokiej kadencji, pozwalającego mi sprawnie ciągnąć pod górę. Ale to musi być skutek uboczny wzięcia ibupromu na noc - muszę go wypocić, żeby było lepiej.
Ale też upał jest nieprzyzwoity - termometr pokazuje kolejne rekordy (46 podczas jazdy, 39 w cieniu), podjazd południowym zboczem nie daje szans na wytchnienie, a do tego dalekie pożary (?) przynoszą smród spalenizny. To był dla mnie zdecydowanie najtrudniejszy kawałek na tym wyjeździe.
Nawet najdłuższy podjazd w końcu się kończy - odpoczywamy na zjeździe i w końcu jest: Wąwóz Vikos.
Od wielu dni pijemy butelkowaną wodę z napisem "Vikos", ta nazwa jest dosłownie wszędzie. A ja będę tak blisko i nie zobaczę tej atrakcji - szkoda.
Ale ja już nie kuleję tak bardzo - nie mogę sobie na wiele pozwolić, ale trochę, pomalutku - mogę spróbować. "Oddaję" Mateusza, żeby poszedł zaplanowaną drogę wąwozem z resztą grupy (rowery bus przewiezie na drugi koniec wąwozu),
a sam zmieniam buty, zapinam rower do słupka i pomału idę przed grupą w wąwóz.
W Wąwozie spędziłem 2 godziny (po godzinie zawróciłem). Nawet nie szedłem dużo wolniej od grupy (dogonili mnie dopiero jak wracałem), ale to był dobry wybór - odpocząłem, zrelaksowałem się, trudne miejsca przechodziłem tak wolno jak potrzebowałem, nie spowalniając nikogo. No i nie nadwyrężyłem bardziej kolana - wręcz czułem, że jest z nim coraz lepiej.
Po powrocie do roweru mam spokojną końcówkę dnia - jadę przepiękną, pustą doliną równoległą do Vikos
gdzie koło urokliwego kościółka
korzystam z ujęcia wody. Woda zimna, przepyszna - napełniam worek, myję głowę, przepieram koszulkę (mokrą zakładam - błyskawicznie wysycha). A także cieszę pszczoły, które przed moim przyjściem próbowały z kranu wysysać krople wody, a teraz mają jej do woli.
I gdy tak siedzę sobie w tym pięknym miejscu, z mokrą głową, otoczony brzęczeniem pszczół, to czuję że znów wszystko jest na swoim miejscu - że upał nie taki straszny, że to piękny wyjazd. I że kolano już nie boli. Poważnie - wystarczyło go trochę rozruszać. Przede mną 600m zjazd do rzeki, ale wcześniej muszę wjechać 200m garbu między dolinami. Według mapy ma być stromo - dobry test dla mojego nowego optymizmu co do kolana.
Zaczynam podjazd nieśmiało, ale robi się coraz stromiej (10%), a na moim kolanie nie robi to wrażenia. Jestem w raju! :-)
Wyjeżdżam na przełęcz i pojawia się On: drugi koniec Wąwozu Vikos - przepiękny! Fajnie że Mateusz zobaczy go z bliska.
Rozpoczynam zjazd, ale w jego trakcie zatrzymuje mnie telefon - od Mateusza, który mówi, że nie doszli do końca wąwozu, tylko gdzieś w jego środku. Czyli Janusz zamiast zwozić ich nad rzekę (wtedy byłaby po drodze) może zawieźć ich gdziekolwiek - lepiej nie zjeżdżać do końca, bo może będę musiał się wracać. Czekam na kolejny telefon i patrzę na widoki przy zachodzącym słońcu
W końcu Mateusz dzwoni - nocleg jednak w umówionym miejscu - jadę z górki na pazurki.
nad rzekę, gdzie miejscówka na nocleg jest fantastyczna. Woda w rzece czysta i zimna - w zasadzie niepotrzebnie worek z wodą wiozłem. Jest też fajna łączka na rozbicie namiotów.
Zjeżdża bus, Mateusz umordowany ale zadowolony. Kolacja, arbuz, sielanka
Dzień 5: Albański piekarnik
Dzień wstaje piękny, optymistyczny - w miarę sprawnie ogarniamy się na biwaku
i jedziemy w górę. Szczęśliwie nie musimy wyjeżdżać całych 600m, na przełęcz, ale i tak trochę podjazdu jest.
Podczas podjazdu widzimy drogę, którą miał Janusz zjeżdżać busem, gdyby udało się dojść do końca wąwozu - oj, byłaby karuzela:
Droga nie rozpieszcza - ciągle są jakieś podjazdy:
a Mateusz widać że już w nogach drogę czuje - narzeka. Że w tym tempie, z takimi ciągłymi podjazdami, to żadnego dystansu nie zrobimy, że co to za drogi, że upał, itd :-)
Akurat na upał ma prawo narzekać - gdy zjeżdżamy w doliny znowu robi się naprawdę gorąco. Robimy przerwę na obiad w ostatnim greckim miasteczku przed albańską granicą (ale tam już chyba więcej Albańczyków niż Greków było), ale mimo południowego skwaru trzeba ruszać dalej - umówieni jesteśmy na granicy na wspólne przekraczanie.
Droga jest prosta, jednostajnie pod górę, zalana słońcem i bezwietrzna. Daje w kość.
A potem granica i jedziemy w dół - wreszcie jest wiatr, ale gorący jak z piekarnika. Mamy się za granicą zatrzymać gdzieś w cieniu, ale żadnego cienia nie ma. Jest tylko droga, koło niej kanał irygacyjny z bystro płynącą wodą, pola i gołe góry. Zupełnie gołe - po greckiej stronie granicy były jakieś lasy, a tu - nic.
Dojeżdżamy do miasteczka gdzie odchodzi podjazd przez góry - w stronę morza i noclegu nad "Blue Eye". Trzeba zdecydować kto chce jechać busem nad morze (dla plaży i świątyni Asklepiosa) a kto woli rowerem przez góry. Trochę szkoda morza, ale wybieramy rower - pojedziemy w trójkę, z Robertem.
Tylko nie teraz, zaraz - teraz za gorąco. Mamy miejscówkę dla przeczekania skwaru i skorzystamy z niej: bardzo sympatyczna kawiarnia z panią, co ni w ząb po angielsku, ale była uśmiechnięta i dawało się dogadać na migi. Zresztą wiele nie potrzebowaliśmy - wystarczyła woda, lemoniada i cień:
Gdy w końcu ruszamy nadal jest gorąco, ale do wytrzymania. Podjazd jest solidny, a do tego wiatr w twarz, z góry, jest taki, że gdy na serpentynach są fragmenty gdy popcha w plecy, to wręcz wpycha pod górę.
A potem zjazd i skręcamy w dolinę Błękitnego Oka
Początkowo nie jest zachęcająco: wszystko jest pokryte kurzem, podnoszonym z szutrowej drogi przez zbyt szybko jadące auta, duże jezioro początkowo z daleka śmierdzi gnijącymi glonami, a samo Oko to małe jeziorko, przy którym stoi kram z pamiątkami, a ludzie robią sobie selfiki. I nie wygląda, żeby dało się tu sensownie biwakować.
Ale to było złe wrażenie - wystarczyło zapytać sprzedawcę pamiątek by wszystko wytłumaczył: miejsce pod namioty jest legalnie przewidziane tuż koło Oka, koło restauracji jest też kulturalna toaleta (czynna całą dobę). A kurz od aut szybko opadł, jak tylko wraz z wieczorem zmniejszył się ruch. Ostatecznie miejscówka okazała się całkiem udana.
Dzień 6: Gijrokaster
Dzień zaczynamy od podjazdu - wracamy tą samą drogą, przez przełęcz, do głównej. Tam znowu piekarnik, ciągniemy pod wiatr, zmieniając się na prowadzeniu.
Gorąca droga doprowadza do miasta: Gijrokaster czyli srebrny zamek.
Skwar jest straszny, ale w samym zamku będzie chłodniej - musimy tam dotrzeć i się schronić. Podjazd był mocny, a skwar wyjątkowo ciężki (jak się potem okazało - przedburzowy), za to w zamku było faktycznie chłodno - od bramy wręcz wiało zimnem - wspaniale!
Zamek jest ogromny - to wręcz kiedyś było miasto, z warsztatami, kramami, itd. Zostały z tego ruiny z chaotycznymi ekspozycjami, ale i tak jest co oglądać.
A potem zjeżdżamy do miasta. Na obiad. Restauracji jest mnóstwo - my wybieramy taką z sympatycznym kelnerem i ogródkiem pozwalającym nie wchodzić do klimatyzowanej sali. Mateusz zamówił pizzę (wreszcie :-)), a ja najsmaczniejszą jagnięcinę jaką w życiu jadłem.
A to że widać nas z ulicy napędziło restauracji kolejnych klientów - zarówno z polskiej wycieczki autokarowej, jak i reszty naszej grupy.
Czyli nie mamy wyrzutów sumienia, że siedzimy tam długo. Bo przecież chodzi nam nie tylko o jedzenie, ale i o przeczekanie skwaru.
Gdy w końcu się zbieramy, to najpierw okazuje się, że Agnieszka nie może odpiąć roweru (po długich szarpaniach w końcu zapięcie rozbroił Longin), a potem postraszył deszcz.
To znaczy straszył tylko przez chwilę - zadziałały automatyzmy z Polski, że deszcz to zimno, kłopot i trzeba się ubierać. Tutaj stwierdziliśmy, że deszcz tylko nas ucieszy. Niestety skończyło się na leciutkiej mżawce i oglądaniu prawdziwego deszczu z daleka, a same chmury (przez chwilę dały ochłodzenie) szybko się rozwiały
Ciągniemy dalej główną
dolina się z czasem zwęża, pojawiają się podjazdy
Miłą niespodzianką po drodze jest miejsce z wodą spływającą z gór - pyszną i wszechobecną: zasila "krany" i wodospad, spływa z dachu restauracji, a nawet przepływa przez zbiornik w którym pływają żywe pstrągi na sprzedaż.
Dzień się pomału kończy, więc remont drogi zmuszający nas do zjazdu do miasta, traktujemy tylko jako stratę czasu, choć miasto wygląda całkiem ciekawie - z tłumami na deptaku, z jakimś fortem, itd. Ale my musimy dalej.
Gdy robi się szarawo zakładamy kamizelki i pierwszy raz w czasie tego wyjazdu - kończymy dzień na lampkach.
Zjeżdżamy z głównej o zmroku, tak że ostatnie kilometry jedziemy całkiem po ciemku - droga wije się po zboczu doliny, przez chwilę tracąc asfalt, ale mapa w komórce pozwala nie mieć żadnych wątpliwości.
Nocleg jest na dużej łące daleko od jakichkolwiek wiosek, o kilkaset metrów od potoku. W świetle czołówek wynajdujemy miejsca nawet nie tyle bez mrówek, co takie, gdzie mrówek będzie najmniej. Jeszcze tylko kąpiel pod rozgwieżdżonym niebem i wpadamy w sen.
Dzień 7: Albańska krajówka przez góry
Mam pewne wątpliwości czy to się uda: mamy dziś zrobić 110km, w tym kupa podjazdów i podobno częściowo bez asfaltu. Żeby się udało, musielibyśmy pierwszą część czyli 55km przeprawy przez góry do Berat zrobić przed największym skwarem - robimy co możemy czyli ruszamy przed 8 rano.
Droga jest wąska, dziurawa, ale asfaltowa. Za to szybko robi się stroma, a gorąco jest od samego rana
Docieramy do miasteczka, gdzie mamy nadzieję uzupełnić zapasy wody. Znaczy się im więcej widzimy po drodze opuszczonych domów, tym nadzieja jest coraz bardziej podszyta obawą, tak że gdy okazuje się, że miasteczko to praktycznie ciąg kilku "Cafe", to robi się bardzo błogo.
Jest lodówka a w niej woda. W sumie kranówa, ale smaczna i nie zaszkodziła. Zastanawiam się czy wziąć butelkę 2 czy 5l i w końcu biorę obie. I to był dobry wybór :-)
Jeśli myśleliśmy, że dotąd było ciężko, to czas zmienić zdanie: teraz będzie bez asfaltu.
Nie jest łatwo, szczególnie Mateuszowi. On ma opony 38mm i znikomą praktykę jazdy terenowej. Wiem z doświadczenia, że po takiej drodze spokojnie można jechać na takich oponach, ale dla niego to nowość, na którą nie był gotowy - wie, że znalazł się w rozpalonej słońcem pułapce, gdzie w tym tempie możemy spędzić jeszcze wiele godzin. Narzeka, ale ciągnie do przodu.
Docieramy w końcu do najwyższego punktu drogi, gdzie czeka na nas Janusz z busem - wywiózł na górę większość grupy, tak że pojechali oni przed nami w dół. A właściwie nie do końca w dół: zanim zacznie się właściwy zjazd, będzie jeszcze ok. 20km góra-dół. Czyli i oni poznają urok tej drogi.
Jest już pierwsza po południu, gdy zaczyna się kawałek iście morderczy:
Stokówka wystawiona na słońce, bezwietrznie, bez żadnych szans na cień, pod górę na tyle stromo, że rower trzeba prowadzić. Termometr na kierownicy pokazuje 50 stopni i nic nie można zrobić - jedyna nadzieja w tym, że na górze, za zakrętem będzie jakiś cień. Komórka mówi, że ona w takich warunkach robić nie będzie - jest przegrzana, więc wyłącza wszystkie aplikacje, a telefonować można tylko na alarmowe. Sam też się trochę tak czuję
:-)
I faktycznie za zakrętem jest cień, ale zanim się do niego dotrze, to trzeba pocierpieć. Wypycham rower na górę na resztkach sił. I padam w pięknym, kojącym gaju, gdzie lekko chłodny wiatr wprowadza w błogi nastrój.
Docieramy tam w podobnym czasie co Longin z Justyną, ale oni jadą z busa i chce im się ciągnąć mimo południowego skwaru. Podziwiamy (okazało się że ok. 1km dalej znów czekał Janusz i ich zabrał), ale my tu zostajemy. Około 2 godzin - jest czas i na zagotowanie liofilizatów i na słodki, kojący jak pół nocy, choć tylko 20 minutowy sen.
Jeśli ktoś szuka szczęścia, to polecam to miejsce - jest naprawdę wspaniałe. Zapewne żeby go naprawdę docenić, trzeba się najpierw umordować jak my - ale warto.
Droga w zasadzie robi się coraz lepsza, choć ciągle zdecydowanie poniżej oczekiwań Mateusza. Mamy trochę za mało wody, więc znów mamy nadzieję na nabranie jej w wiosce. Ale okazuje się że Terpan w zasadzie mijamy bokiem. A dokładniej górą - przy drodze jest kilka zamkniętych od dawna budynków, np. sklep, a sama wioska jest sporo poniżej. I podobnie będzie dla kilku następnych wiosek - mamy co najwyżej szansę na obejrzenie wioskowego cmentarza (a przy cmentarzu - komiczny na tym pustkowiu znak drogowy przejścia dla pieszych).
W końcu zjazd. Miejscami mocno trudny technicznie, zwłaszcza dla Mateusza, ale i tak prędkość rośnie nam kilkukrotnie. To dobrze, bo wody mamy resztki. Mateusz swoją kończy do zera, ja piję oszczędnie, bo wiem, że słabo znoszę całkowity brak wody, zresztą trzeba coś mieć np. na wypadek gdy trzeba muchę z oka wypłukać. Ostatecznie dzielimy się resztkami, a odkryciem "na wagę złota" jest znalezienie w pozornie pustych butelkach w kieszeniach sakiew jeszcze w sumie z pół szklanki wody. Zbliżając się do miasta mamy w bidonie jeszcze tak ze 3 łyki a w ustach taką suchość, że trudno było mówić.
Tak więc gdy 5km od miasta mijamy wioskę, gdzie odbicie nie będzie zbyt wiele kosztowało, a spotkany na skrzyżowaniu miejscowy potwierdza obecność "cafe", to z radością i nadzieją tam zjeżdżamy. Jest sklep! Wspaniały, z lodówką i mnóstwem wody.
2l fanty i 1.5l wody (na dwóch) z wchłaniamy na poczekaniu. I robimy zapasy na później. Oj, woda to dobra rzecz!
Jeszcze tylko zjazd do naszej wspaniałej gruntówki (droga przez wioskę była taka, że doceniliśmy doskonałą nawierzchnię krajówki), która tuż przed miastem zyskała asfalt - ostatnie kilometry lecimy chłodzeni wiatrem.
Berat to ładne miasto, z deptakiem, z zamkiem, i innymi atrakcjami turystycznymi.
Oraz z odwiedzoną przez nas przypadkiem bardzo "prawdziwą" dzielnicą nieturystyczną.
Jest też camping, ale po pierwsze Robert z Anią i Ernestem już jadą na wyznaczony nocleg, a po drugie to zbyt blisko końca wyprawy, by była szansa na modyfikację trasy - musimy dziś nocować bliżej granicy. A że jest już 19:30, to mamy do wyboru albo od razu ruszać w drogę i kończyć mocno w nocy, albo zgodzić się na podwózkę z busem. A że oznacza to też możliwość zjedzenia w knajpce porządnego posiłku, to wybór po męczącym dniu jest dość oczywisty :-)
Nocleg był zdecydowanie najgorszy na tym wyjeździe. Wypatrzona na street view łączka - w ciemności okazała się zupełnie nieprzekonywująca, więc Longin szuka czegokolwiek nad rzeką. I w końcu coś znajduje: kamieniste pobocze jakiejś drogi budowlanej, daleko od rzeki, zresztą tutaj zupełnie niezachęcającej (rozlewiska, ewentualnie błotnisty kanał irygacyjny). Jesteśmy zmęczeni i lepiący się od potu, a ja nie pomyślałem by prosić wcześniej Janusza o napełnienie worka wodą.
W pobliżu jest jakaś knajpa, w niej jakaś impreza, ale stwierdzam że muszę spróbować - wbijam na tę imprezę na bezczelnego (zostaję porwany do stolika i mam gadać z jedynym imprezowiczem podobno mówiącym po angielsku), zamawiam (i wypijam - z rozkoszą!) piwo, po czym dyskretnie oddalam się, by w umywalce napełnić worek wodą. Trochę obciach, ale się udało - zmyliśmy w końcu z siebie pył tej albańskiej drogi krajowej SH74. Nie byliśmy jedynymi z tym pragnieniem - większość chwaliła się, że udało się wykąpać w 1-1.5l wody - my mieliśmy jej aż 10l na dwóch - luksus.
Dzień 8: Macedonia
Dziś asfalt i po początkowo prawie po płaskim - doceniamy po wczorajszych rozrywkach i lecimy z przyjemnością.
Potem jest piękny podjazd szosowy na przełęcz, ale że nie było wielu chętnych na tą atrakcję, to Longin zarządza podwózkę busem, tak by zakończyć dzień wcześniej i dzięki temu spakować busa jeszcze za dnia. Czyli w Librazhd czekamy na busa w całkiem miłej knajpce.
Macedonia, na przełęczy 1000m npm wita nas zupełnie innym klimatem - jest chłodniej, są chmury, delikatnie czasem pada. Miła odmiana.
Na przejściu spotykamy rowerzystkę - dowiadujemy się, że samotnie jedzie w 5 tygodni z Grazu do Salonik. I że zazdrości nam jazdy grupowej, bo np. w Serbii samotnie "czasem było strach".
Z przełęczy długi, wspaniały zjazd. Na tyle wspaniały, że Mateusza dogonić nie mogę. Może i ma węższe opony, ale to i tak dla mnie nowość - w sumie to się cieszę, ale wtedy głównie myślałem co zrobię jak się zgubi. Nie zgubił się :-)
Szybko znów robi się ciepło, ale klimat jest zupełnie inny niż chwilę wcześniej - w Albanii. Wraca roślinność a w powietrzu wyczuwa się wilgoć. Ale to nic dziwnego - w końcu jesteśmy w pobliżu ogromnego jeziora.
Pakowanie rowerów i bagaży do busa to ciężka praca. Niestety nie udało się uniknąć błędu - Mateusz zapomina o scyzoryku w kieszeniu i gdy go odnajduje po odjeździe Janusza, to zamartwia się że go straci. Ludzie pocieszają go, że jest szansa, że nie takie rzeczy zdarzyło się przenosić przez kontrolę, ale tak naprawdę niewiele można zrobić - jest zbyt późno by szukać poczty dla nadania paczki do domu, więc pozostaje liczyć na szczęście.
Wieczorem jest jeszcze czas na pójście do miasta - nad jeziorem jest jakiś festyn, zresztą Ohryda to duże, ciekawe miasto. Namawiam towarzystwo na absurdalny pomysł, by wypić piwo akurat w "Irish Pub" (zabawna rozmowa z kelnerem o dwu rodzajach Guinnessa, w tym jednym - nieobecnym), po czym oni idą dalej, a ja padam - i wracam do Mateusza. I do kąpieli. I do wygodnego łóżka.I do wifi, gdyż w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że warto by załadować do Locusa mapę Austrii/Wiednia.
Dzien 9: Wiedeń
Wczesna pobudka, przejazd taksówkami (10euro na 4 osoby) na lotnisko. Kontrola na lotnisku absurdalnie szczegółowa - ciągnie się bardzo powoli. I oczywiście znajdują, po czym rekwirują scyzoryk.
Na lotnisku w Wiedniu szukam automatu biletowego, w którym trzeba wydrukować bilet do Katowic na podstawie dokumentu, wydanego w pdf podczas zakupu. Okazuje się, że automat nie ma takiej funkcji, ale w pobliżu jest stanowisko z żywym pracownikiem kolei, który robi co potrzeba, spisując wcześniej jakiś straszliwie oficjalny dokument, a którym uroczyście składamy podpisy. Gdy wracam do automatu by kupić bilet do miasta, okazuje się że najbliższy pociąg jest za 3 minuty (a kolejny za ponad pół godziny) - czasu w Wiedniu nie mamy dużo, więc ryzykuję: ekspresowe pożegnanie z grupą i biegniemy na peron. Wsiadamy do pociągu mając dobre 30 sekund rezerwy :-)
W pociągu konsternacja - żadne ze stacji wypisywanych na tablicy elektronicznej do niczego nie pasuje. Próbujemy się w tym odnaleźć z użyciem planu zgarniętego na lotnisku, ale niewiele to pomaga, a w pociągu GPS zupełnie nie działa. Na szczęście w Ohrydzie coś mnie tknęło i zerknąłem na wyniki google nt. "przejazd z lotniska do centrum Wiednia", dzięki czemu skojarzyłem, że warto wysiąść na Vien Mitte, co było zdecydowanie dobrym pomysłem.
Czasu nie mamy bardzo dużo, ale wystarczyło i na drugie śniadanie w zbyt drogiej piekarnio-kawiarni i na całkiem przyjemny spacer po starym mieście
a w końcu, już bezpiecznie blisko dworca: zjeść porządny obiad - w gruzińskiej restauracji.
Pociąg w Austrii klimatyzowany, jadący 160km/h, w Czechach zwolnił i wyłączył klimę :-) Kilka osób próbowało się awanturować, ale większość przyjęła to spokojnie. Dzieciaki porozbierały się plażowo.
Za to pojawił się polski pracownik Warsu, sprzedający prawdziwą herbatę. I to jeszcze za złotówki, co było bardzo miłą odmianą po greckich i wiedeńskich cenach w euro.
Po wjeździe do Polski klima wróciła, pojawili się też kolejarze, rozdający butelki z wodą w ramach przeprosin. Jeszcze tylko Katowice - 10 minut na nogach z dworca PKP na autobusowy, tam 5 minut czekania i klimatyzowanym busem jedziemy do Krakowa.
W sumie tylko 517km, ale aż 10km w pionie i to wszystko w bardzo solidnym upale. Praktycznie obyło się bez chorób oraz awarii. Zobaczyliśmy Ateny i kawałek Grecji, poznaliśmy uroki albańskich dróg oraz fascynującą historię
Alego Paszy. Oraz co się czuje, gdy wody jest za mało. Było fajnie!
Powiem szczerze: jestem cholernie dumny z syna! Umówiliśmy się na 2-dniową wycieczkę do Częstochowy i nie chciał zrezygnować mimo fatalnych prognoz pogody. Trochę szczęścia mieliśmy, bo padać na maxa zaczęło dopiero w niedzielę (wróciliśmy pociągiem), ale i w sobotę było mało optymistycznie. Cały czas straszyło deszczem, a jak mżawka zaczęła się za Ojcowem, to wcale nie było nadziei, że się w ogóle skończy (szczęśliwie odpuściła w Wolbromiu). Był silny wiatr w twarz, wilgoć i +10 stopni (trudno się dobrze ubrać na taką pogodę), do tego, jak to w Jurze - sporo podjazdów. Oraz narastające problemy żołądkowe, chyba o podłożu wirusowym (gorączka +38 stopni po powrocie do domu). A Mateusz uparcie ciągnął do przodu. Ma charakter!
Zobaczyliśmy kilka zamków:
z daleka kilka ciekawych grup skalnych, np: Zegarowe Skały:
czy Góra Zborów:
Do tego sporo urokliwych widoków, mimo że niebo szare:
Na drodze z Kroczyc do Żarek zboczyliśmy na nową ścieżkę rowerową, która była bardzo miła:
choć mocno podjazdowa oraz niestety pozbawiła pięknego widoku z głównej drogi (przy ruinach kościółka Św. Stanisława - tuż przed Żarkami). Ale nie ma co narzekać - zjazd ścieżką do Żarek to jedno z bardziej klimatycznych dróg rowerowych:
Zaplanowaną przerwę na obiad mieliśmy w Wolbromiu - według google miało być prosto ale smacznie, a padający coraz mocniej deszcz zachęcał do postoju (po obiedzie było już po deszczu!). Niestety zamówiona pizza była porażką - tłusta, początkowo wydawała się dobra i pożywna, ale ostatecznie chyba częściowo odpowiadała za problemy żołądkowe. Złe wrażenie zatarła dopiero Restauracja "Leśna" w Olsztynie - jedzenie było pyszne, co dało siłę na końcówkę drogi. W zasadzie myślałem zatrzymać się na kolację w Żarkach, ale dzięki pociągnięciu na głodnego do Olsztyna mieliśmy tylko godzinę nocnej jazdy - do Leśnej zajechaliśmy już z włączonymi tylnymi lampkami, ale jeszcze przy świetle dnia.
Nocne 18km było przemiłe: najpierw bocznymi, całkowicie pustymi drogami przez las, a w końcu wjazd do Częstochowy drogą, wzdłuż której, według openstreeta szła ścieżka rowerowa. No więc ścieżki tam żadnej nie ma, na szczęście ruchu o tej porze nie było już tam prawie żadnego - pierwszy kontakt z Częstochową był raczej dobry (czego nie można było powiedzieć w następnym dniu - Częstochowa pokazała się nam jako brzydkie, szare miasto, rozkopane, bez charakteru, pełne meneli i psich gówien na chodnikach).
Dokładnie przed nami świeciła wyniosła wieża Jasnej Góry, ale już zmęczeni nie podjechaliśmy tych kilku km pod klasztor, tylko od razu skręciliśmy pod zarezerwowane na booking.com "pokoje gościnne".
Nocleg to była katastrofa - pokój mały i śmierdzący, a najgorsze że sam jestem sobie winien - to ja wybierałem... A właściwie winne było rezerwowanie w ostatnim momencie, dodatkowo opóźniane pytaniami o możliwość "zaparkowania" rowerów - w szczególności spóźniłem się 1h na znacznie lepszy nocleg w innym miejscu. Cóż, nauczka:
Po ciężkiej nocy (w śmierdzącym pokoju złapała mnie ostra alergia) poszliśmy w stałym, mocnym deszczu na mszę na Jasnej Górze:
po czym jedząc śniadanie w McDonaldzie (nic innego się w oczy nie rzuciło) kupiłem bilety na pociąg do Krakowa.
Mateusz sarkał, że to porażka, ale jazda w mocnym deszczu do i z dworca przekonała go, że to była zdecydowanie dobra decyzja.
Po zeszłorocznych doświadczeniach (angina syna na wyjeździe) do tegorocznej Longinady podszedłem z pewną nieśmiałością, ale kierunek wyjazdu był tak smakowity, że nie było dyskusji - musimy jechać. Pakowanie było jeszcze trudniejsze niż zwykle (np. apteczka rozdęta do granic możliwości), ale z drugiej strony Mateusz ma prawie 17 lat - nie ma co panikować. Może wystarczy tylko nieco uważać: mniej lodów, nie dopuszczać do zmęczenia na maxa (jak wtedy w Genewie) no i woda tylko butelkowana (rok temu zaczęło się od problemów żołądkowych).
Udało się: obyło się bez choroby a wycieczka była znakomita!
Zaczynamy od półtora dnia w Porto - nasz samolot wylądował w poniedziałek po południu, z busem mamy się spotkać we wtorek wieczorem, a z główną grupą - wręcz w nocy z wtorku na środę. Pierwszy wieczór schodzi na chaotycznym oglądaniu starówki
oraz wyszukiwaniu fajnych knajp z przewodnika
Początkowo jesteśmy w czwórkę, potem nad rzeką przypadkiem wpadamy na drugą czwórkę (w tym dwójka rodzeństwa - nastolatków w wieku Mateusza). Są tu od wczoraj w nocy, a spóźnienie samolotu dało ten efekt, że z braku innego pomysłu, wylądowali w środku nocy na plaży nad oceanem, gdzie silny wiatr zapewne odpowiadał za to, że wkrótce się pochorowali (wizyta u lekarza w szpitalu, gorączka, antybiotyk, itd - dokładnie to, czego obawiałem się dla Mateusza). Na razie jednak biesiadujemy razem:
próbując różnych lokalnych smakołyków, np "Francesinha" (wygląda lepiej niż smakuje):
czy różne owoce morza (starannie przeżułem moje kalmary i będę twardo twierdził, że były znakomite :-)).
Ale tak naprawdę lepiej od turystycznej knajpy czujemy się w lokalnej piwiarni, gdzie właśnie trwa świętowanie Mundialu:
Gdy robi się późno idziemy na nocleg - zarezerwowany przez booking.com pokój w jakby mieszkaniu w kamienicy czynszowej. Opinie w Internecie mówiły by nie spodziewać się za dużo, więc jesteśmy przyjemnie zaskoczeni: kody wejściowe działały, było czysto, łóżka wygodne a w łazience ciepła woda - dziś nic więcej nie potrzebujemy.
Następnego dnia jesteśmy zdeterminowani "porządnie" zwiedzić Porto - idąc po
trasie ściągniętej z sieci. Niebo jest szare, ale nie zmniejsza to upału, a strome uliczki pozwalają się zasapać przy takim zwiedzaniu:
Ale zdecydowanie warto! Porto to piękne miasto, urokliwie łącząc turystyczny charakter z normalnym życiem miasta - pełno jest zakątków zmuszających do stwierdzeń typu "jak tu pięknie" :-)
Ulice są pełne ludzi (a czerwone światła na przejściach są najwyraźniej tylko wskazówką) , auta wciskają się w najciaśniejsze i najstromsze uliczki, a atrakcji turystycznych jest tyle, że nie sposób wszystkiego ogarnąć.
Tutaj nawet graffiti jest artystyczne - np:
a dwupoziomowy most Luisa, spinający strome brzegi rzeki, jest naturalnym centrum miasta:
będąc też centrum kontrastów - tutaj najbardziej turystyczne miejsca bezpośrednio sąsiadują z biednymi domkami, lub wręcz malowniczymi ruderami:
Oczywiście, jak wszyscy, robimy sobie pod tym mostem głupie zdjęcia
a zwiedzanie kończymy w winiarniach nad rzeką:
Janusz z busa daje znać, że przyjechał wcześniej, a my już mamy przesyt zwiedzaniem - wsiadamy w metro i jedziemy na plażę, przy której Janusz zaparkował:
Wypakowujemy rowery
i w zapadającym zmroku rozbijamy namioty na łączce koło parkingu
przy ujściu rzeki Ave:
Główna grupa dociera dopiero po 1 w nocy - lot spóźnił się na tyle, że nie załapali się na ostatnie metro, ale poradzili sobie biorąc kilka taksówek. Jesteśmy już wszyscy razem - Longinada się zaczyna!
Po porannych mgłach szybko nie ma śladu - robi się piękny, upalny dzień:
a my ruszamy na północ, zaczynając zwiedzanie od pobliskiego klasztoru, w którym fontannę w ogrodzie zasilał kiedyś wielki akwedukt:
Tam też pierwsze "awarie": Marta musi wrócić się po zgubiony bidon, a Mateusz zrywa linkę przedniej przerzutki, co pozwoliło Piotrowi pokazać klasę: ma przy sobie zapasową linkę i w kilka minut likwiduje awarię! Uff. Piotrek jest wielki!
Potem nad morzem - praktycznie stale wzdłuż szlaku nadmorskiego Camino.
Cieszy nas morze i egzotyczna roślinność
W barku przy plaży wchłaniamy kawki i ciacha:
Kolejne miasteczka na drodze grzecznie zwiedzamy:
Na północ prowadzi droga EN13 - nie jest przesadnie ruchliwa, pobocza szerokie, a kierowcy z reguły nie zdradzają zaburzeń nerwowych - da się nią jechać. Ale zdecydowanie przyjemniej jest drogami bocznymi, w szczególności tymi przez wioski, gdzie prowadzi pieszy szlak Camino. Tam za to dają w kość ciągłe podjazdy oraz wszechobecna, kamienna kostka brukowa - w efekcie mamy przyjemność dwa razy: gdy udaje się zjechać z EN13 i potem gdy na nią wracamy :-) Generalnie jednak udaje się znaleźć fajną trasę - główną drogą jedziemy raptem kilka km.
Gdy dzień zbliża się do końca odbijamy jeszcze (och, co za nadmiar energii!) na podjazd pod latarnię morską na wzgórzu:
i dojeżdżamy do kolejnego parkingu koło plaży - tym razem z luksusami w postaci pryszniców dla plażowiczów. Czego można chcieć więcej?
Plaża rano puściutka i piękna. Cieszy po dobrze przespanej nocy - miejscówka była idealna.
Jedziemy dalej nad morzem - w szczególności cieszy ścieżka rowerowa:
a dodatkową atrakcją w nadmorskim miasteczku (z obowiązkową kawką na rynku!) jest wózeczek, z którego lokalsi kupują świeże ryby i różne stwory morskie:
Rzeka Minho stanowi granicę z Portugalią - liczyliśmy tu na prom, ale okazało się, że z powodu odpływu najbliższy jest dopiero popołudniem, tak że ujście rzeki objeżdżamy lądem (końcówka drogi zaskakuje perfekcyjną ścieżką rowerową), do najbliższego mostu.
W końcu, w Hiszpanii, pojawia się pierwszy poważniejszy podjazd - przedsmak tego, co odtąd będzie nam stale tu towarzyszyło - nasza trasa w końcu jest zdecydowanie górzysta.
A pierwszy obiad z Longinowego gara pokazuje wyraźnie, jak ważne jest tu przeczekanie w cieniu najgorętszej pory dnia - warto się zatrzymać, by spokojnie dokończyć dzień wieczorem
Wieczorem luksusy: płatny camping koło ludnej plaży. Najpierw kąpiel w morzu w oczekiwaniu na busa. Agnieszka skarży się, że plażowicze dziwnie patrzą na jej opaleniznę rowerową, morze zimne, a nad morzem straszą jakieś dziwne bloczyska, ale i tak jest fajnie - spokojny plażing da się lubić.
Gdy bus pojawia się orientujemy się, że przegapiliśmy termin zamknięcia recepcji. Na szczęście wykręcenie podanego na drzwiach numeru załatwia sprawę. Kilka osób idzie wieczorem na owoce morza, my zadowalamy się spokojem campingu i Longinową kolacją.
Na początek dnia mamy do przejechania Vigo. Po tym jak poszła fama, że prowadzę bocznymi drogami, dziś jedzie ze mną duża grupa. A ja wybrałem przez miasto drogę fatalną :-( Mogłem okrążyć miasto od południa, po trasie pieszego Camino - byłoby kilka miejsc problematycznych dla rowerów, ale dałoby się. Zamiast tego decyduję się na "liźnięcie" centrum - bez wjeżdżania na wzgórze twierdzy, tak raczej nad morzem. Decyzja zła, skutkująca przejazdem przez dzielnice portowe, w sporym ruchu i z problemami wynikającymi z rozbijania dużej grupy przez np. światła na skrzyżowaniach. Jesteśmy tak zmęczeni miastem, że nawet nie zatrzymujemy się w żadnym z licznych lokali po drodze (widać że ładnie podają ryby w dużym wyborze) - po prostu staramy się to przejechać.
Zaliczamy katedrę:
Atrakcją są też drzewka pomarańczowe rosnące w środku miasta, od tak - przy ruchliwej drodze.
Ale najważniejsze, że w końcu udaje się z miasta wyjechać. Celuję z wyjazdem tak, żeby mieć okazję wjechać na Monte da Guia - strome wzgórze nad miastem
z fajnym kościołem.
Wzgórze jest na tyle wysokie, że wyjeżdżamy ponad mgły wiszące nad miastem i w końcu widzimy słońce i błękit nieba.
Już spokojniejszymi drogami dojeżdżamy do pięknego mostu, którym prowadzi autostrada:
a zatoka jest pełna jakiś dziwnych "platform", których przeznaczenia nie potrafimy się domyślić:
Zastanawiamy się nad przejazdem mostem (on ma 3 nitki - jest szansa, że jedną z nich dałoby się kulturalnie przejechać), ale zraża złożoność węzła drogowego przed mostem, chaos na drodze widziany za mostem, a dodatkowo Agnieszka powtarza za przewodnikiem o atrakcyjnych widokach na wiadukty kolejowe w Redonelli. Czyli mijamy most i jedziemy dalej nad zatoką.
Wiadukty faktycznie są, widzimy je nad sobą po stromym zjeździe, jednokierunkową drogą pod prąd:
A potem standard: oglądanie krzywego kościoła romańskiego:
oraz wizyta w knajpkowym zagłębiu (na Camino przechodzącym przez starówkę), z perfekcyjnie przyrządzonymi tapasami:
Potem, aż do Pontevedra, jesteśmy praktycznie skazani na jazdę krajówką N-550 - żeby urwać z tego choć kilka km odbijam za miastem w Camino, które prowadzi stromymi podjazdami przez wioski. Tam grupa się rozpada z powodu złapania gumy przez jedną z dziewczyn - stajemy z Piotrkiem jej pomóc, a reszcie tłumaczę, że za chwilę jest wyjazd na N-550 i oczywista droga. I żeby nie czekali.
Łatanie dętki w środku wioski powoduje, że wychodzą do nas miejscowi i zagadują. Konwersują głównie z Kaśką, sprawnie mówiącą po hiszpańsku, ale i po gestykulacji idzie sporo zrozumieć. Zapraszają nas na wino (odmawiamy), żartem swatają Mateusza (uciekamy) i w ogóle jest miło. Dopóki jechaliśmy wielką grupą, to nikt z nami nie gadał, a jak jesteśmy w piątkę i do tego mamy jakieś problemy, to wszystko się zmienia. W sumie naturalne.
Pontevedra to kolejne miasto z zabytkami
ale mnie tam bardziej cieszy koniec dnia, gdy już bardziej bocznymi drogami
zjeżdżamy na nocleg nad rzeką Ulla:
Jest to dobrze przygotowane (dla pielgrzymów Camino, bezpłatne) miejsce campingowe,
gdzie początkowo jesteśmy zupełnie sami, a potem do wieczornego świętowania imienin Piotrów i Pawła:
przyłącza się nienachalnie niemiecki pielgrzym rowerowy.
Padało w nocy, ale w porze wstawania i śniadania szczęśliwie odpuszcza i wraca dopiero pod koniec pakowania - zaczynamy drogę w delikatnym deszczu, który wkrótce w ogóle zanika.
Droga do Santiago oczywista - dziś już szczęśliwie nie jedziemy wielką grupą, choć spotykamy się wszyscy pod Katedrą
gdzie odnajdujemy się w kolorowym, radosnym tłumie
W kolejce do "przytul Apostoła" nie ustawiamy się:
za to odwiedzamy, czemuś znacznie mniej oblegany - grób Świętego Jakuba:
Formalnie mamy Camino zaliczone - przejechaliśmy ponad 200km, a gdyby nam się tylko chciało zbierać pieczątki po drodze, to moglibyśmy wyrobić "compostelkę". Ale my świadomie olaliśmy formalizmy - co zobaczyliśmy to nasze, a czy było to przeżycie religijne? Może trochę tak, ale raczej przy okazji normalnej wycieczki rowerowej - nie do końca pasuje mi to do idei pielgrzymki.
Potem obiad: dziś Longin funduje knajpkę. W samiuśkim turystycznym centrum:
Planowo nocleg miał być przy dolmenie - noeolitycznej atrakcji "dla zrównoważenia Santiago" :-) Czyli jakaś nieznana łączka, w lesie, bez wody. A przecież tylko trochę dalej jest już Ocean - nie lepiej byłoby tam? Longin pozytywnie odpowiada na sugestię, zwłaszcza że większość chce długo zwiedzać miasto, czyli jest wielu chętnych na przejazd busem - dolmen jest na wyżynie, więc po przejeździe tam busem, pod koniec dnia mieliby przyjemny zjazd na poziom morza.
Nasza, już mniejsza grupa, zdecydowanie chce jechać rowerami, a coraz intensywniejszy deszcz przeszkadza w tym tylko trochę. Z miasta wyjeżdżamy szybkim zjazdem, potem droga prowadzi miłymi okolicami, w tym kolejnymi odcinkami pielgrzymiego szlaku.
Po drodze mijamy się z "konwojem" Ani, Roberta i małego Ernesta, a główną grupę (dowiezioną busem) spotykamy już pod samym dolmenem. A dolmen? Zabawnie rozczarowujący:
I zdecydowanie bez żadnego sensownego miejsca na nocleg - dobrze że jedziemy dalej. Ufff (Mateusz na mnie sarkał, że namawiałem Longina do zmiany planów - jakby coś nie wyszło, to byłoby na mnie :-)).
Zostało do przejechania jeszcze pasmo wzgórz:
z całkiem zacnymi podjazdami
za które potem była smakowita nagroda: piękny, długi zjazd nad morze
Na miejscu wskazanym przez Longina jesteśmy o dziwo pierwsi. Szybkie oględziny pokazują, że na stromym brzegu zrobiono dwa zejścia: jedno na ładną piaszczystą plażę, drugie na plażę kamienistą, ale za to z elegancko wykończonym źródełkiem słodkiej wody. Miejsca do rozbicia namiotów nie były idealne: lepsza łączka była na max 4 namioty, a ta wystarczająca dla naszej grupy była ze sporymi nierównościami. Ale na jedną noc - styknie bez problemu. Tak więc, gdy przychodzi do zdzwaniania się z Longinem, z czystym sumieniem mówię, że miejscówka jest perfekcyjna. I była. Co prawda nocna kąpiel w morzu nie bardzo wyszła (za dużo wodorostów w wodzie), ale źródełko było bardziej niż wystarczające do umycia się po dniu jazdy. Cisza i spokój.
Wczoraj była stówka, dziś nawet ponad sto km - namawiam Mateusza by dał się trochę podwieźć busem. Broni się (moja krew!), ale daje się przekonać do podwózki do Fisterry. Reszta jedzie albo z pominięciem Fisterry, albo jadą busem nie tylko na przylądek, ale i dalej. Czyli dzień zaczynamy z Piotrem we dwóch (bardzo smakowita, dynamiczna jazda brzegiem morza), a po spotkaniu na przylądku z Mateuszem - w trójkę.
Dzień szary, czasem trochę pada, ale Koniec Świata widać ładnie
W kościółku w Fisterze właśnie skończyła się msza - trudno, nie zadbałem, czyli już dziś się nie załapiemy. Szkoda (niedziela).
Gonimy w trójkę resztę grupy, więc ignorujemy znak zakazu i robimy 5km skrótem - ładnym poboczem drogi ekspresowej. Ruch znikomy, ale i tak była trema. A potem, po dogonieniu grupy - długo prostą drogą, praktycznie pustą, co było zapewne zasługą niedzielnego zakazu ruchu ciężarówek, ale przede wszystkim ważnego mundialowego meczu.
A potem pada, mecz się kończy, czyli ruch samochodowy przyrasta dramatycznie, a nudna główna droga ma być aż do noclegu - Mateusz daje się namówić na podwózkę busem. Na oczywistej drodze grupa się rozjeżdża, więc gdy pojawia się opcja odbicia z głównej nad morze - akurat jestem sam. I jadę sam w te podjazdy. Bo muszę - na mój gust ruch pomeczowy na drodze jest zdecydowanie zbyt duży (dosłownie mam problem ze skrętem w lewo - kilka minut muszę na poboczu czekać na dziurę w potoku aut).
Początkowo jest dość przygnębiająco: pusta droga przez las, podjazd i silny deszcz. Ale potem wyjeżdżam na wzgórza nadmorskie i pojawiają się widoki.
W szczególności podoba mi się, że z jednego miejsca widzę i deszcz nad morzem i plamy słońca.
A im bliżej wieczora, tym bardziej urokliwie.
Podjazdy wciąż mocne, ale w tej scenerii już na nie nie zwracam uwagi. Po prostu cieszę się pięknym końcem dnia.
Na campingu oprócz gorących pryszniców i knajpy są jeszcze pralka i suszarka na żetony. Rzucamy się na te atrakcje (przez ostatnie dni nic nie schnie), ale sukces jest bardzo umiarkowany: opis jest wyłącznie po hiszpańsku i zanim się orientujemy, że trzeba w suszarce najpierw opróżnić zbiornik na wodę, to mija cały wieczór. Rozwieszamy rzeczy w pralni na sznurkach, ale nie pomaga im to wiele. Nikt jednak nie narzeka - rzeczy są wilgotne, ale na pewno odświeżone.
Mżawka, szaro, próbuję Mateusza namówić na busa (wciąż obecne obawy przed chorobą), ale on nie daje się - mówi że nie może przegapić "Wieży Herkulesa", czyli latarni morskiej z czasów rzymskich.
Trudno, szukam na mapie dobrego przejazdu przez miasto: nie ma całkiem dobrej drogi, a grupa sarka na ciężkie podjazdy, ale mam chwilę satysfakcji, gdy młody Piotrek, który pojechał drogą mniej podjazdową, odbija na "naszą" drogą, twierdząc że tam nie szło wytrzymać od natłoku tirów :-)
Tak więc jedziemy dużą grupą przez miasto, w końcu wjeżdżamy w wąskie uliczki starego miasta u nasady przylądka, na którym stoi Torre Hercules i wtedy mamy poważną awarię: Ance rozsypuje się pedał. Kaśka idzie rozpytać w knajpce, pod którą akurat stoimy, a pomocny Hiszpan, którego znalazła, inteligentnie łapie za telefon i znajduje sklep rowerowy z użyciem google maps. Po uzgodnieniu map okazuje się, że to raptem 300m stąd, a miejsce okazuje się doskonałe. To taki mały warsztacik, w którym za jedyne 30 euro Anka dostaje bardzo dobre jakościowo pedały, wraz z usługą wymiany. Przy okazji ja kupuję dwie linki do przerzutki (jedna na zwrot Piotrkowi), a sprzedawca, z każdą chwilą mówiący lepiej po angielsku, informuje jak najlepiej dojechać pod Wieżę.
Wieża stoi:
faktycznie jest w części rzymska, jakieś widoki są
ale wejść na górę się nie da - najbliższe bilety na wejście są na za 2 godziny.
Zawód osładzamy sobie kawką przy perfekcyjnych ciachach:
Musimy teraz dojechać do Betanzos (tam obiad), co jest pewnym wyzwaniem: A Coruna to duże miasto, a naturalną drogą do Betanzos jest ekspresówka N-VI. Przydaje się dokładna mapa w komórce - powinno się dać dojechać z pominięciem głównych dróg, nawet jeśli oznacza to kilka fragmentów bardzo bocznymi. Tylko najpierw trzeba jakoś wydostać się z miasta.
Na ślimaku przed mostem całkiem się zaplątuję, a po jego przejechaniu - desperacja: szukana droga niby jest tuż zaraz, ale żeby się tam dostać, trzeba przekroczyć nieprawdopodobnie ruchliwą, główną drogę. Dopiero po zapytaniu miejscowej widzę, że tuż obok jest kładka dla pieszych. Piękna kładka - nawet bez schodów, tylko ze stromą rampą. Uff.
A po zjechaniu z kładki: raj. Cisza, mały lokalny ruch, prosta droga przez przedmieścia. Wreszcie.
Tym razem nie wzbraniam się przed rolą "przewodnika stada" - po początkowym fragmencie przez przedmieścia (a właściwie kolejne miasteczka na obrzeżach miasta) droga jest bardzo nieoczywista, bez dokładnej mapy raczej nie do rozczajenia. Co prawda rozciągamy się nieco po drodze, ale gdy trzeba stajemy za skrzyżowaniami, itd. Z grupy gubimy tylko Pawła (okazało się że spod spożywczaka ruszył z kilkuminutowym opóźnieniem), ale on jeździ z mapą na kierownicy i nawigacją google w komórce - poradził sobie.
Droga bocznymi w kilku miejscach oznaczała znaczne podjazdy, np. 16%:
i generalnie tempo nie było zbyt duże, ale nikt nie narzekał - udało się fajną drogą przejechać pod samo Betanzos.
Tam obiad z menażki uatrakcyjnił deszcz :-(
Lało coraz mocniej, tak że część grupy skusiła się na przejazd busem, a nasza trójka po prostu pojechała do przodu - nie było sensu stać tam na deszczu. Wkrótce i tak zatrzymaliśmy się. Na stacji benzynowej - jej kuszący daszek pojawił się gdy deszcz zrobił się naprawdę intensywny, tak że największą lejbę przeczekaliśmy wygodnie. A potem pojechaliśmy przed siebie, ciągnąc ładnym tempem kolejne podjazdy. Trochę padało, ale coraz mniej, aż w końcu - w ogóle.
Podjazdy w dobrym tempie mieszane z miłymi zjazdami oraz mały ruch samochodowy - taka droga naprawdę da się lubić, tak że gdy spotykamy busa, wracającego po kolejną turę do podwózki, to nikt nie zareagował na zachęty Janusza: oczywiście, że jedziemy razem dalej. Dopiero 10km przed końcem, gdy wracający Janusz wręcz zaczekał na nas na górce, udało się przekonać Mateusza, by dał się zabrać - wieczorną końcówkę drogi jedziemy więc już z Piotrem sami.
Nocleg miał być na pielgrzymim campingu pod klasztorem, ale recepcja była już zamknięta, a przy rozstawianiu namiotów ktoś przyszedł i miał jakieś dąsy. Longin wolał nie ryzykować konfrontacji - zapakowali się do busa i poszukali innego miejsca. Rozbiliśmy się pod miejskim basenem - trudno powiedzieć czy to ze względu na nas, ale gdy rozbiliśmy się na łączce przy płocie placu zabaw koło basenu, to basen ktoś zostawił otwarty. Akurat na pływanie nikt nie miał nastroju (chłodno), ale gorące prysznice były wspaniałe. Wypadałoby podziękować temu komuś, co wypłoszył nas spod klasztoru :-)
Po deszczu ani śladu. Dziś jest droga na południe - najprostsza mogłaby prowadzić po prostu drogą 840, ale to bez sensu - są ładne alternatywy, zresztą koniecznie trzeba pojechać wąwozem wzdłuż rzeki Mino. Oznacza to sporo podjazdów, ale i ładne okolice.
Praktycznie cały czas jedziemy bocznymi drogami, a gdy przychodzi przejechać chwilę główną, to udaje się to skrócić zjeżdżając na Camino. Gdy takie coś robiliśmy w Portugalii, to jechaliśmy cichą drogą, na której czasem spotykało się piechurów - tutaj na Camino spotykamy tłumy.
Mnóstwo pątników w różnym wieku. Jedni robią selfiki, inni się gromadnie modlą, inni idą w skupieniu modlitewnym (widziałem jednego z rękami związanymi różańcem - wyglądało, że to było na dłużej). A przy drodze w wiosce knajpki. Dosłownie kilka koło siebie. Przystajemy w jednej na drugie śniadanie - jest bardzo OK.
Słońce grzeje na maxa - miła odmiana po ostatnich deszczach, ale gdy stajemy na obiad w Taboada, to cieszy ogromnie, że akurat nad rynkiem jest cień od wielkiego "namiotu". Idealne środowisko dla siesty.
Chyba było zbyt miło: przy wyjeździe z Chantady, czyli miasteczka bezpośrednio przed początkiem widokowej drogi po zboczu wąwozu, Mateusz miele tylną przerzutkę :-(
Wózek przerzutki wplątuje się w szprychy podczas zmiany biegów na najniższy przy gwałtownym podjeździe - Mateusz depnął na tyle mocno, że wręcz rozerwał nit łączący dwie części przerzutki. Zapewne to skutek wcześniejszego przewrócenia się roweru na postoju i przeoczonego podgięcia przerzutki. Nic się nie da zrobić. Kilku speców z ekipy ogladało pacjenta, ale połamanej części nie obejdą. Wkrótce duże miasto - tam poszukamy warsztatu, a na razie trzeba prosić Janusza o podwózkę. Dla nas obu - nie zostawię Mateusza samego ze zmartwieniem. Miejsca w busie na szczęście są.
I wtedy niespodzianka: Robert usłyszał od Janusza o zmartwieniu i zadzwonił z wiadomością, że on taki przypadek przewidział - wiezie w busie zapasową przerzutkę! Szok, niedowierzanie, podziw! Tak więc zamiast czekać bezczynnie na busa, biorę się za przygotowania do wymiany przerzutki: rozkuwam delikatnie łańcuch (wiem że nie mam wprawy, więc chyba z 10 razy poprawiałem, żeby nie wysunąć trzpienia do końca), podginam z Piotrem i Tomkiem wygięty hak, szukam zastępnika dla jednej ze śrubek mocującej hak, której awaria całkiem zerwała gwint.
Akurat jesteśmy koło warsztatu rowerowego, więc dostaję możliwość umycia usmarowanych rąk (fajny patent: płyn do mycia naczyń + piasek) i mało brakowało, a bym też wyprosił zastępczą śrubkę z nakrętką. Ale najpierw w warsztacie pojawili się klienci, a potem przyjechał Janusz - bez śrubki do haka nie odważyłem się założyć nowej przerzutki, więc jednak rowery i my weszliśmy do busa.
Droga jest przepiękna - serce się kraje nie tylko z powodu przykrej awarii, ale także dlatego, że patrzymy na te widoki przez szybę.
Mateusz dzielnie znosi stratę - w zasadzie jestem mu niepotrzebny, ale przecież nie będę teraz cudował z oddzielaniem się. I wtedy doganiamy Longina, który ze śpiącą w foteliku Nadią i zmęczoną Aidą chętnie oddałby dzieci do busa, tylko nie może, bo my zajęliśmy ostatnie miejsca.
Nie ma wyjścia: muszę spadać :-)
Czy było ładnie? Przepięknie! Było dużo ostrych i podjazdów i zjazdów, a całość była bardzo smakowita.
Po zjeździe pod zaporę zostało jeszcze 20km do Ourence - droga równa, ciągnie mnie do zamartwiającego się Mateusza, więc deptam nieco mocniej - wkrótce jestem w mieście i znajduję busa.
Gdyby nie nerwy związane z awarią, to mógłby być całkiem miły nocleg: 400m dalej były otwarte baseny źródeł termalnych (a przy nich porządne toalety), a że w pobliżu stało kilka camperów, to pewnie nikt nie powinien się strzępić o nasze namioty w pobliżu ścieżki biegowej. Ale nerwy były, więc nikt się porządnie nie rozejrzał (a jeśli się rozejrzał, to ja tego nie załapałem, a sam przejeżdżając koło basenów czemuś uznałem je za zamknięte): mycia dziś nie było, namioty celowo rozkładaliśmy późno, a dla WC chodziliśmy do pobliskiej piwiarni (co miało swoje zalety - coś zamówić wypadało :-)). Ot takie atrakcje związane z noclegiem w parku miejskim...
Za to piwko po dzisiejszym długim dniu smakowało wybornie!
Rano na spokojnie udało się rower Mateusza złożyć do kupy: Robert znalazł też pasującą śrubkę, hak podprostowało się do końca z użyciem "francuza" (kilogramowe narzędzie na wyprawę rowerową - robi wrażenie!), nowa przerzutka działa bez zarzutu - rower chodzi idealnie. Mam wynotowane serwisy rowerowe w Ourence, ale nie mamy po co tam jechać: pasującego haka i tak nie będą mieli, a lepiej niż nasi spece i tak przerzutki nie ustawią.
Jazdę zaczynamy od futurystycznego mostu, z wysoko wyprowadzoną kładką dla pieszych:
a potem objeżdżamy brzeg starówki, zaczynając od mostu rzymskiego, a kończąc wysoko nad miastem. Po szlaku Camino.
Mijaliśmy uliczki, w które skręcając znaleźlibyśmy się zaraz w samym centrum, ale jakoś nie skorzystaliśmy - zamiast tego zatrzymaliśmy się dopiero przy kawiarni z widokiem na katedrę:
Katedra podobno piękna, z kompleksem bycia lepszą wersją katedry w Santiago - cóż, my jedziemy dalej. Wyjazd z Ourence
jest niełatwy - same duże drogi. Można było próbować wyjechać całkiem bocznymi, odbijając mocno na zachód (tak pojechała Agnieszka i wygrała), ale ja wymyśliłem by spróbować takimi pośrednimi. A to, na wyjeździe z miasta. przełożyło się na potężny podjazd w upale, w nieprzyjemnie dużym ruchu. Cóż - tym razem nie trafiłem.
Za to Piotr miał okazję zachwycić się Garbusem:
Potem mamy spory kawałek drogą 540, na której miłym przerywnikiem jest Celanova, z wielkim budynkiem, na którym zachwycił mnie wzorcowo uduchowiony święty:
Ale generalnie to był upalny dzień, z długim podjazdem na przełęcz, na której było ładne miejsce postojowe z drzewem-fontanną:
i z fajnymi widokami na góry za przełęczą:
W końcu zjeżdżamy nad rzekę Lima i podziwiamy widoki.
Podczas spokojnego zjazdu akurat ja pojechałem pierwszy, tak więc gdy między drzewami zauważyłem tamę, to obróciłem się wołając, że może by się zatrzymać na oglądanie. I z tego półobrócenia oglądałem lecącego na twarz Mateusza... Bo Piotr na moje wołanie przyhamował, Mateusz także, ale z opóźnieniem, nadużywając przedniego hamulca - w efekcie tego władował się w Piotra i poleciał nad kierownicą. Wylądował, jak się okazało, całkiem nieźle: większość impetu wzięła na siebie kamizelka, tak więc poza zadrapanymi kolanami i nerwami - obyło się bez strat.
Za to rower ucierpiał, konkretnie przestała przerzucać przednia klamkomanetka.
Piotr spróbował naprawy i prawie mu się udało. Znalazł co wyskoczyło w trakcie upadku i nawet to poprawił. Pozostało jednak złożyć wszystko do kupy, a to bardzo złożony mechanizm, pełen zapadek i naciągniętych sprężynek. Przez ok. godzinę dokonywał cudów zręczności (on naprawdę ma talent w palcach), ale w tych warunkach zadanie okazało się niemożliwe do skończenia. Zaczynało się zmierzchać - trzeba było jechać. Manetkę zablokował na średnim blacie i pojechaliśmy.
Mateusz przejęty brakiem najniższych biegów popylał tak, że ciężko było go dogonić - obawy, że trzeba by go np. holować z pomocą sznurka, okazały się bezpodstawne. Zjeżdżamy nad jezioro w zapadającym zmroku:
i jedziemy do mostu, za którym jest podjazd do naszego campingu:
Camping miły i cichy, ze wszystkimi wygodami. I Robertem, który jak się okazało, przewidział każdą ewentualność, w tym i naszą kolejną awarię - ma manetkę zastępczą.
Zastępcza manetka Roberta to stary SIS, wymontowany lata temu ze skasowanego roweru. Jest mała, lekka i podobno już wielokrotnie pokazała swą użyteczność, ratując kolejne rowery na Longinadach. Teraz uratowała rower Mateusza: zamontowana nad prawą klamkomanetką, z powodzeniem sterowała przednimi biegami. Genialne! Mateusz przeszczęśliwy :-)
Przednia przerzutka przyda się - dziś wracamy do Portugalii, przekraczając najwyższą przełęcz na naszej trasie: Portela do Homem.
Opis trasy prosty: najpierw długi podjazd:
potem przełęcz z knajpką i zjazd w dolinę, nad jezioro:
a potem wzdłuż jeziora:
Obok drogi napotykamy na ładnie obudowane źródło. Jest cień, jest zatoczka oddzielająca nas od drogi, woda pyszna (nawet zatrzymała się przy nas karetka - wysiadła pielęgniarka tylko po to, by się tej wody napić). Grzech byłoby nie przystanąć.
Obiad ma być za 20km, ale już jest ciężko ciągnąć. Przy źródle obiaduje grupka Tomka (nie korzystająca z obiadów Longinowych) i to jest teraz naprawdę dobry pomysł - decyduję się skorzystać z tego, że w sakwach wożę nie tylko menażki, ale i palnik oraz nieco jedzenia na wszelki wypadek. Nie ma co ciągnąć na głodnego - zjemy tu barszcz z uszkami.
I gdy tak sobie obiadujemy, pojawia się Tadek, twierdząc, że zaraz będzie tu Janusz i obiad. Że zmiana planów. Czyli dobrze, że tu stanęliśmy. Fajnie.
A dotychczasowe planowe miejsce obiadowa "awansuje" na dzisiejszy nocleg. Czyli śpimy na łączce nad rzeką między mostem drogowym, a starym (rzymskim).
I znowu wyszukiwałem w google maps warsztaty rowerowe, ale tym razem trzeba skorzystać. Lepiej nie nadużywać szczęścia i manetkę zastępczą zwrócić do zapasów Roberta - dziś dzień zaczniemy od sklepów rowerowych w Bradze. Pojechaliśmy tam z Mateuszem sami - nie ma sensu innym psuć dnia zakupami, a że najlepsze opinie ma warsztat na peryferiach, który ma w środku dnia przerwę w pracy, to trzeba się sprężać.
Staram się z grubsza ominąć miasto i udaje się prawie idealnie. Prawie, bo na jednym ze skrzyżowań mylę drogi, co kosztuje nas 3km przejechane poboczem ekspresówki - nie ma stamtąd jak uciec. Za to trafiamy do warsztatu nawet szybciej niż poprawną drogą :-)
Warsztat jest miły i pełen wypasionych sprzętów. Nie doczytałem, że to warsztat o dobrych opiniach, ale specjalizujący się w rowerach górskich i downhillowych - Mateuszowy trekking to dla nich egzotyka. Ale rozmawiają z nami po angielsku i faktycznie starają się wspaniale: właściciel obdzwania inne sklepy rowerowe w Bradze w poszukiwaniu klamkomanetki i okazuje się, że jedyną szansą dla nas jest sklep, który ma taką na składzie, ale w komplecie z tylną, niepasującą. Już mamy się wycofać (że dojedziemy Longinadę do końca na manetce zastępczej), gdy uaktywnia się cichy dotychczas pracownik serwisu i wyciąga z szuflady "nasze" klamkomanetki. Okazuje się, że ma ich dosłownie kilka - używanych, ale w dobrym stanie. Po klientach zmieniających je na wyższe modele.
W efekcie Mateusz ma w pełni sprawny rower za jedyne 15 euro (z robocizną), po czym, już na spokojnie, jedziemy zwiedzać Bragę:
Po czym jedziemy pod stadion - na Longinowy obiad:
Longinada się kończy, nie ma co oszczędzać sił - chcę przejazd na nocleg zrobić wysiłkowo, bocznymi drogami, tak żeby coś zobaczyć. Jest więcej chętnych na taki wariant, więc jedziemy w szóstkę.
Zaczynamy od sanktuarium górującego nad samą Bragą: Bom Jesus. Z miasta udaje się wyjechać nową (nie mam jej jeszcze na mapie) ścieżką rowerową, po czym mamy długi, ale bardzo grzeczny podjazd na górę. A tam pięknie:
Aż chciałoby się dłużej zostać, tylko czas goni (dzień się pomału kończy, a drogi zostało sporo).
Jedziemy do kolejnego sanktuarium na górze - Sameiro:
a potem długi zjazd w dolinę.
Tam robię szybką kalkulację czasu i wychodzi, że nie zdążymy bocznymi przed zmrokiem. Z bólem serca skręcam na główną - musimy się nią przemęczyć kilka km, aż do Guimaraes:
Tam robi się już wieczornie, a górująca nad miastem góra Penha, gdzie mamy nocleg, wygląda w tym świetle kusząco, ale dość okazale:
co skutkuje tym, że dziewczyny dzwonią do Janusza z pytaniem, czy nie załapałyby się na podwózkę. Co o dziwo spotyka się z pełnym zrozumieniem - przyjedzie po nas.
A właściwie przyjedzie po nie - my jedziemy na górę rowerami. Mateusz nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, że tak należy :-)
Podjazd w zachodzącym słońcu jest przeuroczy
a na górze trafiamy na bardzo miły camping.
Dzień zaczynam od wymiany klocków hamulcowych w moim przednim kole - to był ostatni rowerowy zakup przed wyjazdem i jak widać - przydał się bardzo (zdarłem klocki do zera - już słyszałem wczoraj darcie metalu).
A potem wyjazd do kościoła na górze - teraz zatopionego we mgle. A właściwie w chmurach, przelewających się wolno dookoła.
Piękny, długi a ostry zjazd i znowu jesteśmy w upalnym otoczeniu - pozostał jeszcze przejazd doliną rzeki Ave nad Ocean:
Jeszcze tylko trochę drogi terenowej (dla uniknięcia głównej), jeszcze postój-siesja na obiad w Trofa (opychanie się kolejno: arbuzem, ciastkami, pieczonym kurczakiem)
i wracamy do punktu startu - na plażę Azurara:
Jeszcze pakowanie (rowery i część bagaży wieczorem, namioty i reszta bagaży - rano), po czym żegnamy się z Januszem i resztą grupy i jedziemy metrem do Porto.
W Porto msza (po portugalsku), a potem zwiedzanie bez napinki - po prostu staramy się zgubić w wąskich uliczkach. Co prawda nie zaliczyliśmy żadnego z "punktów obowiązkowych" (jak np. księgarnia Harry Pottera), ale to właśnie takie Porto chciałbym pamiętać:
Nocleg nadspodziewanie miły, w szczególności zaskakuje recepcjonista, który choć nie mówił ani słowa po angielsku, to całkiem sprawnie zrozumiał co się do niego mówi i zamówił dla nas taksówkę na lotnisko (na 5 rano).
Skoro kupiłem sobie szosę i trochę się z nią oswoiłem (1700km), to przyszedł czas na najbardziej klasyczną drogę dla roweru szosowego: wokół Tatr. Przyznaję że tak cichutko miałem nadzieję,że trasa którą kiedyś robiłem ponad 14 godzin i w skrajnym zmęczeniu, teraz okaże się dużo krótsza (kolega z pracy robił to w 8 godzin!) i łatwiejsza. Z czasem przejazdu nie zaszalałem, ale jechało się faktycznie przyjemnie - 200km z podjazdami nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Opiszę tu dwa wyjazdy, wykonane w odstępie 2-tygodniowym. Oba w niedzielę, po sobocie w pracy.
Pierwszy był zaraz po przeziębieniu, ze zbyt późną pobudką (co zaowocowało całym dniem słońca w twarz) i wbrew wiatrowi (w PL silny wschodni, w SK słaby południowy), za to z odwiedzeniem od dawna wymarzonej Przełęczy nad Łapszanką:
Podjazd pod Przełęcz i w ogóle Spisz pokazał, że brak najmniejszego blatu wcale nie jest taki super - przy podjazdach >8% niskich biegów brakuje i zamiast pedałowania z optymalną kadencją trzeba cisnąć siłowo. Do tego resztki przeziębienia nieco mulą, ale audiobook w jednym uchu, trochę cierpliwości i udaje się wjechać. A intensywna zieloność wszędzie dookoła powoduje że jest to bardzo przyjemne doświadczenie:
Przy kapliczce długie napawanie się widokami
a potem zjazd na słowacką stronę:
zjazd ostry, wymagający silnego zaciskania klamek hamulców, ale wspaniały widokowo:
A potem podjazd do Zdiaru - długi i znowu "siłowy", ale nadal piękny:
Po dojechaniu do głównej nagroda czyli długi zjazd. Chwilami trochę straszno szybko jechać po sypiącym się asfalcie, ale ciężko się powstrzymać - było wspaniale! A w Tatrzańkiej Kotlinie knajpa z góralską muzyką i pysznym gulaszem baranim:
"Paliwo" przydaje się - teraz czeka mnie długie łojenie pod górę. Niby tylko kilka %, za to stale, długo i w palącym słońcu w twarz. Widoki skromniejsze niż dotąd, ale ciągle czujesz, że tuż obok są piękne góry - jedzie się fajnie, choć ruch aut jest nieco większy niż bym sobie życzył.
Za Strbskiem Plesem zjazd, długi i wspaniały - praktycznie aż do Liptowskiego Hradoka, gdzie w samą porę trafiam na otwartego Lidla - właśnie kończy mi się woda w bidonach (2 litry + 0.5l ekstra, wypite nad Łapszanką).
Po dojechaniu do Mikulasza oczywiście skręcam na ścieżkę nad Vagiem:
i nie skręcając do centrum (obiad już jadłem, wodę w bidonach mam) jadę aż do jej końca przy wyjeździe z miasta.
Przy "Dom na strehe":
zaliczam "obowiązkową" czapowaną Kofolę:
i jadę w stronę Kvaczan.
Przy podjeździe widoki zaczynają się już zaczyna się robić miękkie od zbliżającego się zmierzchu:
ale oznacza to także koniec upalnego dnia, więc mimo dużego, stałego podjazdu wjeżdża mi się nadspodziewanie przyjemnie. Przełęcz wyjeżdżam w idealnym momencie:
Zostały już tylko minuty słońca, więc przy ostatniej kanapce doczekuję na zakończenie "spektaklu":
Do Zuberca zjeżdżam już o zmroku i już czując wschodni wiatr po północnej stronie Tatr - nie ma co się szarpać na drogę przez Trestenę - lepiej pod osłoną lasu pojechać przez Oravice. Zdecydowanie przydają się okulary (świeżo nabyte fotochromy z niskim najmniejszym przyciemnieniem) - w dolinkach koło Zuberca muszki trafiające w szkła okularów liczą się dosłownie w tysiące.
Droga Oravice-Vitanowa w remoncie, ale jest już na tyle późno (praktycznie bez aut), że mijanki ze światłami nie są żadną przeszkodą. Za to przydaje się mocna lampka do omijania dziur. Ostatni przystanek w Hladovce, na przystanku - gdy stoję tam ze zgaszonymi lampkami to zagaduje do mnie słowacki policjant z radiowozu. Chwilę gadamy aż w końcu oczywiście pyta się czy mam światła. Gdy włączam moje "wypalacze" to już nie ma więcej pytań :-)
Drugi przejazd, 2 tygodnie później, miał na celu sprawdzenie czy w ogólę potrafię szybciej. Bez przeziębienia, bez Łapszanki, z wcześniejszym startem. Rewelacji może nie było (prawie 12h w drodze z czego 10h jazdy), za to zobaczyłem że faktycznie można tę drogę zrobić w miarę spokojnie - bez wielkiego zmęczenia i w miarę rozsądnym czasie:
Start w Nowym Targu o 7 rano, ze względu na prognozę pogody tym razem założyłem błotniki:
Sprawny przejazd na Słowację (w Tatrzańskiej Kotlinie byłem 2h szybciej niż niż przez Łapszankę), a potem mimo wcześniejszej pory - duszny skwar na "Drodze Wolności". Bo dziś pogoda przedburzowa. Kuszę się na idącą równolegle do drogi (od Łomnicy) ścieżkę rowerową - w większości bardzo zniszczoną, do tego bardziej niż droga podjazdową, za to w cieniu, co daje siłę na resztę podjazdu pod Pleso.
Do Lidla w Liptowskim Hradoku dojeżdzam na końcówce sił - bułka serowa z kofolą smakują wspaniale.
Tam też w końcu zaczyna padać - wreszcie! Najpierw delikatnie, a za Mikulaszem - piękna ulewa. Jestem okrutnie zadowolony, że wziąłem błotniki i cieszę się z deszczu.
Niestety deszcz kończy się tuż przed podjazdem pod Kvaczany. Jest duszno, przedburzowo, gorąco - tym razem ten podjazd okazał się zdecydowanie trudny. Już wiem że czas przejazdu nie będzie imponujący, ale nic w tych warunkach nie zdziałam - jadę bez kasku, polewając włosy wodą a i tak ledwo zipię.
Burza w końcu przychodzi - akurat gdy kończy się podjazd. Przyszła nagle, bardzo intensywny deszcz - nie mam innego schronienia niż rzadkie świerki przy drodze (razem ze mną chroni się tam też grupa motocyklistów).
Trochę kiepsko z tym deszczem, bo będę miał śliską drogę akurat na zjazd, ale nie narzekam tylko ostrożnie jadę. I mam niespodziankę: dosłownie 500m dalej deszcze się kończy a droga robi się sucha.
Tym razem w Zubercu skręcam na Trestenę - chcę w końcu pojechać w drugą stronę piękną ścieżkę rowerową do Nowego Targu. Przed Tresteną mam ostry kryzys - chropowaty asfalt głównej drogi nieprzyjemnie spowalnia rower na wąskich oponach (gdy kiedyś jechałem ten kawałek na oponach 2'' to w ogóle nie czułem by było to jakimś problemem), a mnie coraz trudniej znaleźć motywację do szybszej jazdy. Gdy w końcu staję, to nieomal przewracam się - jestem kompletnie bez sił.
Stąd w Trestenie obowiązkowa wizyta w bardzo fajnej pizzerni koło początku ściezki rowerowej. Nie rzucam się na jedzenie (w końcu wkrótce koniec drogi), ale krem pomidorowy i kofolę - wchłaniam z radością.
Scieżka prowadzi delikatnie pod górę (ok. 2%) i pod dość silny wiatr - jedzie się niezbyt odpoczynkowo, widoków też nie ma powalających (zrobiło się tak trochę szaro), ale to jakby uwypukla urodę tych torfowisk i trasy po dawnych torach kolei:
Wyszło 12h, przez Oravicę pewnie byłoby z pół godziny krócej, a gdybym miał chłodniejszą pogodę (a przynajmniej bez burz) to może bym ściął czas jeszcze o 1-1.5h. Czyli "w zasięgu" mam 10h - ciągle więcej niż limit "Rajdu wokół Tatr" (9.5h) :-) A zdjęcia Łapszanki i w ogóle okolic dały ten efekt, że właśnie machnąłem z synem (17 lat) pętelkę po pięknym Spiszu:
Było super - kilka długich podjazdów dało w kość
ale widoki przepyszne, pogoda rozpieszczała (przyszły chmury i skwar zelżał), oprócz Łapszanki zobaczyliśmy też np. zamek w Nidzicy
a na koniec wypróbowaliśmy świeży asfalt ścieżki rowerowej Krempachy-Gronków (uh, twórcy ścieżki nie mają kompleksów wobec podjazdów - długie 16% zrobiło wrażenie)
oraz obejrzeliśmy Przełom Białki zanurzony w miodzie zachodzącego słońca.
Ten wyjazd był zdominowany przez problem choroby. Czwartego dnia wyjazdu trafiło i mnie i syna, przy czym ja musiałem wyzdrowieć. Musiałem i to szybko, bo 39 stopni 15-latka, to nie jest coś, co można lekceważyć. Potrzebna była pomoc lekarza z francuskiego szpitala, a skończyło się na antybiotykach w Polsce.
Mimo to sporo po drodze zobaczyliśmy, a nawet coś tam na rowerze przejechaliśmy (ja:
477km, syn: 170km) - zdecydowanie nie był to czas zmarnowany, choć na pewno trochę szkoda tego co nie udało się pojechać - bo okolice piękne!
Ale po kolei: wyjazd był w 21 osób, z czego tylko 6 było "pojedyncze" - reszta to rodziny, także z bardzo małymi dziećmi (fotelik/przyczepka). Towarzyszył nam bus, który dowiózł z Polski rowery i bagaże, a potem transportował większość bagaży i sprzęt biwakowy oraz kuchenny. Noclegi pod namiotem, co drugi "na dziko".
Jechaliśmy od Tuluzy nad Morze Śródziemne i potem przez Seweny do Lyonu:
Dzień 0: 24.06 - Genewa
Warszawiacy mają samolot do Tuluzy jutro nad ranem z Modlina - gdybyśmy chcieli nim polecieć, to musielibyśmy wyjechać pociągiem dziś wieczorem i noc spędzić w praktyce na lotnisku. To już lepiej polecieć z Krakowa, o sensownej porze - tyle że do Genewy. Przez Genewę przejeżdża bus z rowerami, więc po dniu zwiedzania zgarnie nas wieczorem, tak że noc prześpimy w busie, a niedzielę rano zaczniemy w podobnej do Warszawiaków kondycji.
Słoneczna sobota w Genewie może się podobać - w szczególności jezioro:
z wypływającym z niego zielonym Rodanem:
ale szybko robi się naprawdę upalnie. Staramy się zwiedzić ile się da, do tego miasto jest pełne imprez okołomuzycznych - wszędzie coś grają, np:
a do tego, ku uciesze Mateusza, nad jeziorem wystawione są pianina:
Łazimy po mieście, zwiedzamy, np:
ale wynalezione w sieci "atrakcje" raczej rozczarowują. W szczególności pomyłką było Muzeum Historii Naturalnej - miało być odpoczynkiem od upału, a okazało się dusznym, gorącym wnętrzem pełnym wypchanych, martwych zwierząt:
Już lepsze jest popołudnie, które spędzamy raczej w parkach
zmierzając do upatrzonego kościoła na peryferiach, gdzie o 18:00 jest "wigilia" mszy niedzielnej i do tego po angielsku.
W kościele gorąco jak w saunie, doświadczeni parafianie przychodzą z wachlarzami a nawet wiatraczkami na baterię, ale atmosfera jest doskonała: wielonarodowe grono połączone pragnieniem Boga - czyż może być piękniej?
Wieczorem upał w końcu trochę odpuszcza, a miasto zyskuje na uroku - jeszcze trochę łazimy bez celu
by w końcu dostać info od Janusza (kierowca busa), że będzie na nas czekał na stacji benzynowej na południu miasta.
Docieramy tam już mocno zdeptani tuż przed 22:00 - stację właśnie zamykają, tak że nawet z toalety nie pozwalają skorzystać. Janusz czekając na nas śpi po długiej drodze. Jak się obudzi, to my postaramy się przespać - jesteśmy tak zmordowani, że nie ma z tym żadnego problemu :-) Kołysze nas szum opon, grzmoty burzy i ulewa.
Janusz, doświadczony kierowca - radzi sobie z nocną jazdą doskonale. Tylko koło Lyonu trzeba mu było pomóc mapą, bo nawigacja mu oszalała, kierując na Paryż i jakieś nieistniejące drogi.
Dzień 1: 25.06 - Tuluza -> Castelnaundry
Jesteśmy na lotnisku przed czasem, Janusz znajduje spokojne miejsce (koło kilku tirów ze śpiącymi kierowcami), ale doświadczenie mu mówi, by nie rozpakowywać się wcześniej (jakby samolot się spóźniał i ktoś się przyczepił wypakowanych rowerów, to mielibyśmy sami problem z zapakowaniem się z powrotem?), tak że skręcanie naszych, zapakowanych w plandeki transportowe rowerów, musimy zrobić ze wszystkimi, a właściwie po wszystkich (nasze rowery są na dnie).
Grupa przylatuje, radosne powitanie, skręcanie rowerów i jedziemy!
Zaczynamy od ścieżki nad rzeką, by potem wjechać w centrum Tuluzy - znowu zwiedzanie miasta...
Na szczęście szybko dogadujemy się, że najbardziej teraz ciągnie nas do kawy i lodów:
Lody przepyszne, kawiarenka urocza, takie zwiedzanie miasta można polubić :-)
Potem jeszcze trochę centrum, jakaś katedra, ogrody
zacienione aleje, zdominowane przez ścieżki rowerowe:
i docieramy nad kanał:
Tu znajdujemy wytchnienie od upału oraz spokojną i równą, choć początkowo trochę zatłoczoną, drogę za miasto:
Cień drzew pomaga bardzo, ale z upływem dnia robi się jeszcze bardziej duszno, przedburzowo. Niebo szarzeje - widać że będzie z tego deszcz. Żegnamy się z kanałem (ścieżka nad kanałem robi się mocno terenowa - przyczepka nie przejedzie) i ostatnie kilometry jedziemy według mapy wprost na camping. Pod koniec jest nieco nerwowo, bo wszyscy zmęczeni, niebo straszy burzą, a wyznaczona mapą droga okazuje się zagrodzona (przyczepka nie przejedzie) - nachodzą wątpliwości czy ten camping w ogóle istnieje?. Ale wszystko kończy się dobrze - camping jest gdzie miał być a my rozstawiamy namioty przed deszczem. Zresztą takim raczej symbolicznym.
Na campingu obok nas obozuje grupa francuskich dzieciaków - rowerzystów. Takich 10-latków, co w grupie nie potrafią mówić, a jedynie krzyczeć. Wiadomo że wiek ma swoje prawa, ale w ich towarzystwie zginąłby nawet dźwięk startującego helikoptera. Doświadczyliśmy pełnej siły ich głosików podczas wieczornej kąpieli :-) Jeszcze tylko makaron na kolację i lulu - oh, jak miło w końcu zasnąć po 2-dobowym, długim dniu.
Dzień 2: 26.06 - wzgórze 4 zamków oraz Carcassone
Budzimy się późno, śniadanko ze świeżymi bagietkami i w drogę. Początkowo nad kanałem:
a potem drogami, podjazd w stronę gór. Dzień gorący i duszny a chmury wyszarzają niebo:
Pierwsza dziś atrakcja to opactwo w Saint-Papoul, ale akurat mają przerwę, więc oglądamy tylko z zewnątrz:
A właściwie to nie oglądamy, tylko leniuchujemy, w końcu mamy wakcje:
tak że do Saissac docieramy ok. 14:00 i zjeżdżamy stromymi (17%) uliczkami do zamku:
Zamek jest ładny, ale pora jest obiadowa, a Mateusz już wyraźnie pada - nie czekam na grupowy obiad (bus czeka w miasteczku, na górze), tylko rozstawiamy kocherek przy ławce koło parku. Kasza 6minut jest super!
Koło naszej ławeczki rośnie drzewko figowe! Na razie figi niedojrzałe:
Po wyjeździe z Saissac droga prowadzi pagórkami (co chwila podjazdy ~6%)
do jakiejś starej odkrywki, obecnie zagospodarowywanej wielkim polem baterii słonecznych:
Jak ogłasza tablica informacyjna: 5MW, 9.5ha, w tym 3.5ha powierzchnia paneli.
Ale ciekawszy jest widok wyłaniających się znad winorośli wież 4 zamków Katarów:
Piękny zjazd do doliny, do wioski:
i docieramy do budynku, w którym (za biletami) zaczyna się podejście pod wzgórze zamkowe.
Upał jest duszny i męczący a podejście strome, ale z góry widoki miłe. A w tle wszechobecny huk (poważnie!) cykad.
Dobrze że Piotrek przypomniał, żeby zabrać na górę bidon z wodą - bez tego byłoby krucho!
A potem długi, smakowity zjazd wzdłuż potoku:
Potem kilka km wzdłuż kanału (ten jest mniej urokliwy - trochę woniał) do centrum miasta - Carcassone:
Tak właściwie Carcassone to dwa miasta - przez "nowe" przejeżdżamy i zmierzamy do tego słynnego, na wzgórzu za rzeką:
Tak, wiem, obecny kształt Carcassone to w dużej mierze wynik działań XIX-wiecznych, ale miasto po prostu jest urokliwe. Łazimy po nim do wieczora:
Nocleg dziś na dziko, nad rzeką. W zasadzie w parku miejskim, ale 2km od mostu między miastami, w pobliżu stoją kampery. Nikt nam w nocy nie przeszkadza.
Przed nocą nabrałem wody do worka (Ortlieb 10l) - dobrze po upalnym dniu jest się przed spaniem wykąpać, choć tak. Teraz sobie myślę, że może ta wieczorna kąpiel pod workiem zawieszonym na drzewie, plus słaba kolacja (sucha bagietka z pasztetem), to mogło być tym, co przeważyło - że 3 ciężkie dni i jeszcze ta kąpiel, to mogło być dla Mateusza za dużo? Trudno powiedzieć.
Dzień 3: 27.06 Minerva
Dzisiaj jedziemy nad morze! Najpierw podjazd pod "naturalny most" w Minervie, potem zjazd do morza. Trzeba Mateuszowi trochę odsapki - niech ten podjazd w pierwszej połowie dnia pojedzie busem.
Droga prowadzi suchymi, rozpalonymi słońcem wzgórzami, wśród winnic (winogrona jeszcze bardzo niedojrzałe). Wiatr silny, głównie w twarz.
Na jedynym z postojów niespodzianka - łapie mnie sraczka. Nagła, kłopotliwa (w tym krajobrazie trudno o samotność), ale na razie wydaje się, że bez konsekwencji - bez przeszkód jedziemy dalej. W miasteczku Minerva, dosłownie 3km od celu - gwałtowny nawrót problemów żołądkowych. Jest naprawdę źle - oprócz sraczki bierze mnie na wymioty i jest mi autentycznie słabo. Opędzam się od grupy - niech jadą, ja jakoś doczłapię ten podjazd:
W końcu wyjeżdżam na przełęcz skąd widzę busa - już cieszę się na "ratunek" - tam nakarmią mnie ryżem, herbatką miętową, będzie dobrze!
Tylko łapie niepokój po spojrzeniu w wyzoomowane zdjęcie busa - dlaczego Mateusz siedzi na słońcu??
Zdecydowanie nie mam teraz serca do widoczków - fotki na zjeździe robię odruchowo:
i dojeżdżam do busa.
I tam faktycznie dziewczyny poją mnie ziółkami i stawiam ryż do gotowania, ale moje dolegliwości szybko przestają być istotne - Mateusz ma gorączkę! Ciągnie go na wymioty i kręci w żołądku - czyżby miał to samo co ja, tylko bardziej? Pożyczony termometr pokazuje 38.5 stopnia. Rozkładam mu karimatę w cieniu, daję jeść i ibuprofen na zbicie gorączki - grupa odjeżdża, a my wykorzystujemy chwilę spokoju odpoczywając pod drzewkiem. Może ta gorączka to głównie przegrzanie słońcem? Ryż pomaga na problemy żołądkowe (moje i Mateusza) a tabletka zbija gorączkę - może to tylko chwilowy problem?
Jazda busem ma tę zaletę, że omija nas deszcz. A właściwie burza po upalnym dniu.
Ale wieczorem Mateusz wygląda już całkiem nieciekawie - ma szczęście noc ma być na kulturalnym campingu, ale widzę, że raczej spędzimy ją w campingowej toalecie. Stąd impulsywna decyzja - bez względu na cenę spróbować zanocować w lepszych warunkach. Może dałoby się wynająć na jedną noc jeden z tych domków campingowych? Szef campingu stanowczo odmawia, wręcz twierdzi, że ma zakaz wynajmowania tych domków na 1 noc, ale daje się ubłagać. Strasznie jestem mu za to wdzięczny, bo ta odrobina luksusu (za 70 euro) pozwoliła zapanować nad najgorszym kryzysem.
Dzień 4: 28.06: przejażdżka busem nad morzem
Noc nerwowa - alarm w komórce co 2h, mierzenie gorączki czy nie rośnie za bardzo. I mnóstwo SMSów z szalejącą w domu z niepokoju Marzenką. Ja na wszelki wypadek nie biorę żadnych tabletek - przede wszystkim dlatego, żeby mnie nie ścięło (jak to ibuprom potrafi) - nie stać mnie na przespaną głęboko noc.
Rano daję sie Mateuszowi wyspać spokojnie, tak że nawet nie spojrzał na plażę, przy której jest nasz camping:
Ja też nie mam zbyt wiele czasu - ogarniam bałagan w domku, robię bezpieczne śniadanie (lubimy ryż), szukam apteczki. Tak! Zgubiłem apteczkę! Cholera nadała... Na wszelki wypadek przeszukuję starannie wszystkie pakunki (tak mi się wtedy wydawało, w domu, przy wypakowywaniu, znalazłem...) - nie ma :-(
Na szczęście wokół mam mnóstwo pomocnych ludzi, tak że mam zarówno ibuprofen, jak i paracetamol (na razie na wypadek gdyby gorączka szybko rosła) i nifuroksazyd. Mateusz jest w gorszym niż ja stanie - to on dostanie nifuroksazyd na żołądek (trzeba brać przez 3 doby, 3 razy dziennie).
Dzień w busie jest leniwy - dziś grupa jedzie sobie spokojnie wybrzeżem, a my spędzamy czas na plaży. Mateusz wydaje się na tyle lepszy, że nawet stopy w morzu moczy:
Ale generalnie chodzimy sobie w okolicy. Po wczorajszych nerwach nie wydaje się to złym sposobem na spędzanie czasu. Pal licho rower - niech tylko Mateusz nie gorączkuje.
Wieczorem dojeżdżamy na camping "Les Saladelles" - wygląda nieźle, ale niestety jest już zamknięty. Recepcja do 19:00 i żadnych możliwości obejścia systemu. Trudno - trzeba szukać awaryjnej miejscówki. Tę noc spedzimy na trawniczku koło boiska za płotem campingu. Niby miejsce piękne (wąski pasek lądu, namiot z 50 metrów od morza), ale nawet tego morza nie zauważam - skupiam się na zapewnieniu Mateuszowi spokojnej nocy w namiocie - czeka w busie aż wszystko rozłożę, wtedy idzie do śpiwora i z miejsca zasypia. Ja też bym tak chciał...
Dzień 5: 29.06 - Camargue
Kolejny dzień w busie. Zaczynamy od
oceanarium - Mateusz w nastroju takim, że najchętniej by przesiedział cały dzień w busie, ale trzeba coś robić - praktycznie zmuszam go do tej rozrywki. Warto było!
Choćby dla widoku "latającego" nad głową (przejście tunelem przez środek akwarium) żółwia:
A potem przejeżdżamy do miasteczka, gdzie po obiedzie na parkingu grupa rusza przez słone rozlewiska delty Rodanu. Dwa dni lenistwa wydają się przynosić rezultat: Mateusz jest wyraźnie lepszy. A w końcu termometr pokazuje 37.0 (po paracetamolu - ibuprom zostawiam na noc). Zaczynam myśleć, czy nie dałbym rady wyszarpnąć chwili na rower. Choćby na chwilkę - najpierw wyrywam się na malutkie kółko przy plaży:
ale wracam - trzeba dopilnować pory podania nifuroksazydu.
Potem jeszcze raz upewniam się że jest OK i ruszam - lecę z wiatrem przez
Camargue:
na początek droga trudna dla węższych opon, ale dla moich - wymarzona:
nad morzem, a potem przez słone pustkowia:
Za chwilę robi się naprawdę pusto - znikają ludzie (ostatni spacerowicze z miasteczka), zostaję wśród wiatru, wody i flamingów:
Droga robi się coraz bardziej terenowa:
ale nie to jest problemem, tylko zdradliwe, słone błoto - miejsca gdzie po nim jadę wyglądają niewinnie, jakby twarda skorupa, tymczasem błoto dokładnie oblepia opony (aż do zablokowania koła pod błotnikiem) i przednią przerzutkę - muszę stawać na obieranie roweru z tej skorupy, bo np. nie mogę zmienić biegu.
Przez chwilę wydaje się, że droga się poprawi - na takim szerokim czymś nawet dwie terenówki spotkałem:
i tak by w zasadzie było, gdybym poddał się pokusie i pojechał z wiatrem do miasteczka (tak pojechał Piotrek z grupą - jego telefon nie widział dróg przez groble dalej w morze). Ale zreflektowałem się i wróciłem na drogę po groblach, wyznaczoną googlem przez Longina.
Warto było! Zupełnie samotne kilometry, drogi bardzo różne, silny wiatr, rower niesie bezproblemowo - czego więcej do szczęścia potrzeba?
Aż w końcu zobaczyłem budyneczek na docelowej plaży:
Ostatni kilometr drogi był chyba celowo trudny - wąska, piaszczysta ścieżka:
a pod koniec wręcz zarzucona głazami - pewnie nie chcą by ludzie przyjeżdżający na plażę chodzili w tą enklawę przyrody.
Dojeżdżam do plaży - o dziwo jeszcze nie ma nikogo z naszych. Właściwie jest zupełnie pusto, jeśli nie liczyć kamperów kilkaset metrów dalej
Kąpię się w morzu (pierwszy raz w tym wyjeździe)
a niedługo później pojawia się grupa - w samą porę na przedstawienie zachodu Słońca:
Wieje okrutnie, tak że ciężko się dogadać, ale telefon do Mateusza pozwala się dowiedzieć smutnej prawdy - co prawda te 2.5 godzinki było wspaniałym doświadczeniem, ale nie powinienem tego robić. Jestem wyrodnym ojcem - Mateuszowi w międzyczasie temperatura skoczyła do 39 stopni...
Gdy podjeżdża bus, to zaczynam od rozstawienia namiotu na tempo. Rozbijamy się za wydmą osłaniającą od wiatru, do tego wiążąc namiot do rowerów. Podobno "wiatr wcale nie był taki silny", ale i tak musiałem się zwijać, żeby mi to wszystko nie odleciało. Mateusz idzie wprost do śpiwora, dostaje lek na zbicie gorączki, ja skruszony ustawiam alarm na okresowe budzenie w nocy dla kontroli sytuacji. Marzenka w domu już kota z niepokoju dostaje. Huk wiatru i morza łagodnie kołysze do snu, a ja na komórce szukam w Internecie opcji na awaryjny powrót do domu.
Nie ma lekko z tym powrotem: samolot dla 2 osób kupowany "na dziś", to według google ok. 11 tys zł i prawie doba na lotniskach po całej Europie. Jest też autobus z Nimes do Polski - tańszy (121 euro od osoby) niż samolot, ale jedzie prawie 2 doby. Noc z gorączką w nieznanym busie to nie byłoby miłe doświadczenie - zdecydowanie lepiej byłoby dać Mateuszowi spędzać noce w wygodnym namiocie. Ale widać, że ciągnięcie Mateusza na ibupromie i paracetamolu nie wystarcza - potrzebujemy lekarza! Na mapie znajduję szpital z oddziałem ratunkowym w Arles - odwiedzimy go jutro.
Dzień 6: 30.06: Arles i Avignion
Poranek na plaży, to można polubić:
grupa wsiadła na rowery a my busem do Arles. Tam zaczynamy od szpitala - najpierw bardzo sprawna rejestracja (karta EKUZ w końcu okazała się potrzebna), potem wstępny wywiad z lekarzem (nieoceniona pomoc Justyny, płynnie mówiącej po francusku) i w końcu właściwe badanie - młody, mówiący po angielsku lekarz. Wybadał anginę, testem
RADT stwierdził że to wirusowe (nie dał antybiotyku, nawet "na wszelki wypadek"), kazał odstawić dotychczasowe leki i w zamian zapisał steryd w dużej dawce oraz maksymalne dawki paracetamolu dla panowania nad gorączką. I generalnie pocieszył że nie jest źle, tak że choć zwiedzanie Arles rozpoczęliśmy od apteki, to jednak od razu bardziej optymistyczni.
Arles ładne miasto:
o dziwo słabo eksponujące fakt, że to miasto Van Gogha. Pizza w lokalu halaal doskonała!
Potem jeszcze szybki rzut oka na zamek w Tarascon - tam spotykamy naszych jadących z dziećmi:
i jedziemy na camping.
Dzień 7: 1.07: Pont du Gant i Avignion
Mateusz na sterydzie wychodzi na prostą - teraz ja mogę chorować :-) Noce są coraz bardziej pełne mojego kaszlu, ale ranek jest radosny - nosi mnie. Wspołczujący Longin proponuje, bym wykorzystał chwilę ranem i zobaczył na rowerze pobliski akwedukt rzymski: Pont du Gant.
Ma rację - ta chwilka pomogła mi bardzo!
A potem busem do Avignion:
Po Avignion spotkanie z grupą na obiedzie z kochera, w fajnym miasteczku z festynem:
Po czym znowu dostaję szansę na chwilę roweru - wąwóz Ardeche:
Wspaniale się tam jechało, ale pod koniec dnia niespodzianka - moje zdrowie gwałtownie się sypnęło: pojawiły się problemy z oczami. Wcześniej były tylko delikatne ostrzeżenia (Mateuszowe krople do oczu brałem także ja), teraz oczy zaczęły mi ropieć w takim tempie, tak że dosłownie zaklejało mi powieki w kwadrans od przemywania. Przy spotkaniu z busem Ania zakropiła mi oczy, co na chwilę pomogło, ale i tak miałem ciekawe doświadczenie, gdy zjeżdżając w zapadającym zmroku jednocześnie traciłem wzrok, tak że moje widzenie bardzo przypominało poniższe zdjęcie:
Dzień 8: 2.07 - stracony podjazd 1400m
Noc na campingu, Mateusz szczęśliwie już lepszy, tak że teraz to on się mną, prawie ślepcem, opiekuje. Ibuprom wzięty na noc daje w końcu ulgę - rano, po przemyciu, oczy już się nie zaklejają.
Zostały 2 dni do lotniska, więc trzeba już z czasem się liczyć - Longin decyduje, że dziś podwózkę na podjeździe dostaną wszyscy - im więcej wyjadą, tym mniejszą. Podjazd jest w zgodnej opinii jadących wyjątkowo męczący - oprócz niezłego przewyższenia dochodzi mocny wiatr w twarz. Eh, chciałoby się spróbować, ale dziś obaj jesteśmy pasażerami busa. Jedziemy na przełęcz przy Źródłach Loary jako pierwsza grupa i zostajemy tam ze wszystkimi bagażami:
Pogoda początkowo chłodna i wietrzna (ubieramy się w prawie wszystko co mamy), zbiera się na padanie, potem wychodzi słoneczko:
tak że dłuższym leniuchowaniu w końcu kusimy się na spacer po wulkanie oraz krótki (7km) wypad na rowerach w dół - do dolinki, gdzie Loara zbiera wodę z 3 ciurkadełek i staje się już strumyczkiem:
Dowożeni busem na przełęcz mają długi zjazd, ale tam czeka ich mgła i 11 stopni:
A my odwiedzamy po drodze śliczny czarny zamek w Bouzols (prywatny, "zwiedzanie tylko we wtorki"):
a wieczorkiem, w Le Puy, kaplicę Św. Michała:
Zapada zmierzch, Janusz nie czekając na Longina sam wyszukuje supermiejscówkę na noc: łączka koło "starego mostu".
Co prawda okolice rzeki są przyrzucone gałęziami naniesionymi przy wysokim stanie wody, ale nasze miejsce jest tuż koło drogi - rzeka musiałaby wezbrać bardzo by zagrozić namiotom. (rano przychodzi miejscowy i straszy, że niedawno rzeka wezbrała "w ciągu 3 godzin" tak, że przykryła i drogę, ale tym razem mieliśmy szczęście):
Dzień 9: 3.07 - na lotnisko
Na lotnisko jest 150km - znowu wszyscy dostaną podwózkę. Większość jedzie 60km - do końca doliny Loary, tak że bus będzie miał 3 kursy: 1x150km i 2x90km.
Pakowanie mnie przytłacza - trzeba spakować plecaki na noc i dzień w Genewie, rozkręcić i spakować rower Mateusza, a do tego Mateusz najchętniej by pospał dłużej w namiocie...
Pojechali już wszyscy co mieli jechać rowerem - wychodzi, że ostatni dzień wyjazdu także spędzę w busie :-(
Mateusz patrząc na moją zgryzotę sam mnie namawia, żebym jednak pojechał te 60km, a Longin mówi, że będzie dla mnie miejsce w busie w ostatnim kursie na lotnisko. Niewiele myśląc wrzucam na bagażnik kurtkę i polar (pogoda jakby niepewna), do bidonów wodę i jadę!
"Zjazd" doliną jest zaskakująco mocno podjazdowy, ale jak dla mnie, po dniu pauzowania, to czysta przyjemność :-)
Grupę doganiam na 20km - w miasteczku przy kawce. Co daje nadzieję, że 60km to może być dla mnie dziś trochę mało - zaczynam myśleć o przejechaniu całości. Kupuję kanapkę (ogromna, na bagietce - dała siłę na pedałowanie), wodę butelkową i jadę w lepszym niż grupa tempie.
A przynajmniej tak mi się wydawało - na 55km dogonili mnie Piotrek z Kaśką.
Jest tuż po 14:00, a na tę godzinę umawiali się z busem - pognali więc, żeby "przytrzymać Janusza". W każdym razie fajnie było niespodziewanie usłyszeć głos Piotrka koło siebie :-)
Jadę do punktu zbiórki przez malowniczy przełom Loary:
ale nawet nie myślę zostawać, zresztą nie ma dla mnie miejsca w busie na nalbliższy kurs - jadę dalej.
W kość daje Saint Etienne - miasto na wzgórzach, z długimi podjazdami 11%:
Potem jest długa prosta droga przez przedmieścia:
gdzie mam dziwne wrażenie - jakbym był na polskim Śląsku. Może to kwestia ludzi (jadąc sam zawsze jest się nieco "bliżej" miejscowych), a może krajobrazu, w każdym razie wkrótce mam potwierdzenie tego wrażenia w postaci tablicy o mieście partnerskim Pyskowice, a za chwilę pojawia się charakterystyczna wieża windy górniczej (działająca).
Zbliżając się do Lyonu trafiam na dolinę rzeki Gier:
czyli malowniczą drogę, upodobaną przez kolarzy szosowych.
I w końcu Rodan:
za którym zostało mi już tylko 30km do lotniska. Przez upalne wioski-przedmieścia Lyonu, drogami bez cienia, na resztkach sił. Było fajnie :-)
Po pożegnaniu z odlatującymi do Warszawy pakujemy się do busa i jedziemy do Viry - miasteczka pod Genewą, gdzie mamy rezerwację pokoju w hotelu "F1". Tam chwila strachu, bo recepcja już dawno zamknięta, ale po chwili (Janusz na wszelki wypadek na nas czekał) odnajdujemy recepcję automatyczną - wystarczy wpisać numer rezerwacji z booking.com, zapłacić kartą i voila: dostajemy wydruk z numerem pokoju i kodem.
Pokój zaskakująco miły - mały ale czysty. Łazienki na korytarzu, ale również czyste (same się myją, po każdym użyciu) - noc tutaj była prawdziwym odpoczynkiem. A rano za grosze (3.5euro od osoby) jemy pyszne śniadanie.
W miasteczku łapiemy busa do Genewy (automat biletowy wyłącznie na monety - zużywamy dokładnie wszystko co mamy). Na granicy Szwajcarskiej bus jest przeszukiwany przez uzbrojony patrol z psem niuchającym - dwóch pasażerów (nie my) musi wyjść na dokładniejszą kontrolę. W Genewie znowu mamy sporo czasu do stracenia - zużywamy go na spokojny spacer po mieście (bardzo starannie szukamy cienia), obiad u Turka i odwiedziny w nadętym muzem kiczu, czyli zegarków firmy Patek.
W końcu samolot i wieczorkiem jesteśmy w domu. Polscy lekarze (+badania lab) wkrótce wyprowadzają nas z choroby (antybiotyk był niezbędny), a od znajomych słyszymy, że taka angina jak nas złapała, była w Krakowie dość popularna.
Wakacje z 14-letnim synem. 1020km. Kraków - Białystok. W większości po szlaku Green Velo, ale bez kurczowego trzymania się trasy wyznaczonej przez twórców szlaku, zwłaszcza gdy ten prowadził drogami mocno terenowymi.
15 dni w podróży: 10 dni jazdy + dzień na powrót pociągiem + 4 dni przerw (kajak, zwiedzanie, mniejsze trasy bez bagażu). Drogi boczne, czasem wojewódzkie ("3-cyfrowe"), sporo asfaltowych dróg rowerowych, szutrówki, czasem drogi gruntowe, w miastach zwykle kostka urzędnicza. W zasadzie płasko.
Noclegi pod namiotem na polach namiotowych z łazienkami (6 nocy) lub pod dachem (np. agroturystyka). Wyżywienie wszelakie: od zupek gotowanych na palniku gazowym do potraw regionalnych w klimatycznych restauracjach. Sumaryczny koszt 15-dniowego wyjazdu dwu osób (wszystko, z jedzeniem, kajakiem, muzeami i pociągiem włącznie): 2300zł.
1. Sobota 6.08.2016: Kraków - Tarnów Prognozy pogody straszą deszczem. Według diagramów ICM najrozsądniejsze wydawało się wyruszenie późnym przedpołudniem, ale praktyka wypadła zupełnie obok prognoz: choć faktycznie nocne deszcze skończyły się rano, to siąpić znów zaczęło równo z naszym wyjazdem. I siąpiło monotonnie i zniechęcająco pod szarym niebem.
Potem pojawia się nadzieja - przestaje padać, tak że robi się całkiem optymistycznie - jazda przez pachnący deszczem las czy łąkę ma swój urok:
Generalnie droga do Tarnowa jest naprawdę ładna - prowadzi przez 3 fragmenty puszczy, rozległe łąki, spokojne wioski, potem koło autostrady A4 (np. całkiem pustą drogą serwisową) - może się podobać. Byle nie lało. A niestety na ok. 30km przed Tarnowem deszcz wraca i to na poważnie. Ulewa! Cóż, trzeba ciągnąć.
Mateusz trzyma się nieźle, ale widać że mu morale spada - pierwsza noc miała być pod namiotem, ale w tych warunkach na atrakcyjności zyskuje suchy pokój. W hotelu przy campingu wszystko zajęte (wesele), ale jest jeszcze ostatni domek campingowy. 130zł za noc ze śniadaniem - dobry wybór.
2. Niedziela 7.08.2016: Tarnów - Łańcut
Ranek (msza o 6:30) olśniewająco świeży i radosny. Po deszczu ani śladu: słońce, błękitne niebo, wszystko jest czyste i piękne.
Słoneczko grzeje, suszymy rzeczy, ale nie mamy zbyt dużo czasu, bo dziś długi dzień - prawie 120km do Łańcuta. Wyjeżdżamy z Tarnowa, zgodnie z radą kolegi z pracy, ulicą Błonie, która z miejsca nastraja nas optymistycznie:
A potem są kolejne kilometry wiosek, lasów, pól. Niby jest już w miarę płasko, ale co chwila zdarzają się długie, 2-3% podjazdy, które pomału wysysają z Mateusza energię. Poprawa następuje po użyciu mojej "tajnej broni": zabieram mu 2 butelki wody, redukując wagę jego bagażu do 9kg :-)
Pora obiadowa wypada w okolicy Dębicy - skręcamy do centrum miasta, znajdujemy pizzernię - jeszcze Mateusza pizza cieszy, a na pewno daje siłę na dalsze pedałowanie pod błękitnym niebem:
Słońce jest już nisko gdy dojeżdżamy do Rzeszowa, ale to tylko dodaje uroku mostowi na Wisłoku:
Wyznaczona w domu trasa ładnie prowadzi opłotkami Rzeszowa, choć jest też zgrzyt: spotykamy 3 orków w aucie, co najpierw zabawiają się po pijaku udawaniem (?), że rzucają ponad ekranem dźwiękochłonnym kamienie na drogę szybkiego ruchu, a potem jadą "za nami" do pobliskiego spożywczaka. Sprzedawczyni ostrzega, że to kryminaliści (najaktywniejszy właśnie wyszedł z więzienia), więc na wszelki wypadek zmywamy się asap. Błue, nie tak miało być.
Jeszcze tylko godzinka do Łańcuta - koniec drogi jedziemy już na lampkach, pod księżycem. Pod koniec już po GreenVelo, szutrówką wzdłuż torów kolejowych. A koło drogi stadka saren. Niby jest zmęczenie po całym dniu, ale urok drogi wygrywa - humory dopisują, tym bardziej, że jesteśmy pewni noclegu (na wszelki wypadek dzwoniłem żeby się upewnić).
Do MOSIR w Łańcucie dojeżdżamy po ciemku, po długim łomotaniu w szyby otwiera nam nocny pracownik, wskazuje kompletnie pustą łączkę pola namiotowego. Potem jeszcze raz, po kolacji z kocherka, łomotanie w szyby, żeby się wykąpać. Zasypiamy spokojnie, kołysani odgłosami przejeżdżających często pociągów.
Dziś odpoczywamy po długim przejeździe: wysypiamy się do oporu, potem śniadanie ze świeżymi bułeczkami, potem wrzucamy sakwy do namiotu, namiot zamykamy kłódkami, rowery zapinamy do płotu i idziemy na nogach do pałacu - zwiedzać.
Skwar jest już okrutny, a że akurat dziś darmowe wejście, to kolejka na pół godziny - w pełnym słońcu to niezły test determinacji :-)
ale warto było - pałac ładny, a jego ogród tym bardziej.
Jemy pierogi i wracamy do namiotu. Skwar jest nie do wytrzymania, a trzeba się ruszać, bo wymyśliliśmy dziś nie pauzować całego dnia, tylko przejechać odrobinę - do Leżajska, gdzie rano telefonicznie zarezerwowałem nocleg. Składanie namiotu na takiej patelni to próba wytrzymałości, ale udało się - ruszamy przed 16.
Najpierw jak dzień wcześniej - wioskami wzdłuż A4. Niby GV, ale z infrastruktury rowerowej jest tylko koszmarna ścieżka kostkowa: nierówna i w kółko przeskakująca z jednej strony drogi na drugą - jedziemy drogą. Potem zwrot na północ i podjazd. Licznik na kierownicy pokazuje 36 stopni ciepła, co nie wpływa dobrze na humor, ale ciągniemy. Na szczęście w końcu pojawia się sklep z rozległym cieniem (temperatura spada do 26 stopni) i zimnymi napojami - w samą porę, bo już parę uszami puszczaliśmy.
Zresztą droga się poprawia - najpierw pojawia się jakiś cień
a potem, jadąc za GV, skręcamy w lasy - droga robi się uroczo chłodna:
Zdecydowanie warto było kilka km nadłożyć, żeby przejechać tymi wzgórzami pokrytymi lasem.
Za lasami też jest miło - upał już zelżał, a okolica jest urokliwa. Po drodze widzimy "zawieszonego" ptaka - udaje na drodze że nie żyje. Jak jeszcze trochę tak poudaje, to jakieś auto zamieni go w ptaka płaskiego:
Sporo ładnych szutrówek, dużo słońca, ale przy delikatnym wietrze w plecy jedzie się fajnie. Prowadzi nas GV, ale tak naprawdę dopiero w Zwierzyńcu dojedziemy do jego głównej trasy. Na razie jedziemy na północ - do Sanu.
Nad Sanem - w Ulanowie można było pojechać dalej łącznikiem GV, ale okazuje się, że przygotowując się do drogi trochę zaniedbałem planowanie trasy - na szybko, bez sprawdzania, przeklikałem trasę i w pewnym momencie wyszło, że mamy jechać leśną drogą "ATR":
która szybko robi się bardzo piaszczysta - na moich oponach bym to z trudem pojechał, ale Mateusz na 38mm był bez szans - wracamy na bardziej główne drogi i sprawnie jedziemy na Biłgoraj.
Na kilka km przed Biłgorajem ruch zaczyna się nieprzyjemnie zwiększać, ale akurat pojawia się przydrożna knajpka z pysznym obiadem, tak że mamy siłę na kolejne eksperymenty z bocznymi drogami:
W końcu Biłgoraj:
przez który przejeżdżamy ścieżkami rowerowymi i chodnikami, ale trochę za miastem ścieżki się kończą i mamy do wyboru albo 18km niepokojąco ruchliwą drogą na Zwierzyniec, albo zaufać greenvelo. Wybraliśmy GV, co szybko oznaczało jazdę niezłą, choć piaszczystą gruntówką:
jednak w pewnym momencie stanęliśmy wobec perspektywy pchania rowerów przez 3km głębokiego piachu w lesie:
Tak, wyklinaliśmy paskudnie na projektantów GV i ich audytorów (uznaliśmy wspólnie, że zasługują na bolesnego pypcia na tyłku), ale szczęśliwie dokładna mapa w komórce pozwoliła skrócić dystans do pchania o połowę - po normalnej leśnej ścieżce dało się jechać, więc odbiliśmy ścieżką w bok, a potem inną wróciliśmy do GV.
Gdy wyjeżdżamy z piaszczystej leśnej drogi na normalną gruntówkę, mijamy się z walcem drogowym. Jeśli chodziło mu o polepszenie jakości GV w tym lesie, to się przeliczył - sprawdziliśmy, że na tym piasku za walcem jedzie się dokładnie tak samo źle jak przed nim. Może po deszczu byłoby inaczej. A może to nie o GV mu chodziło?
Coraz lepszymi drogami dojeżdżamy do wioski Tereszpol, gdzie niemiła niespodzianka - ostatni fragment GV do Zwierzyńca (9km) prowadzi drogą wzdłuż torów kolejowych i jak sprawdzamy: znowu głębokiego, sypkiego piasku jest mnóstwo. Poddajemy się i wracamy na główną.
Na początek jest duży podjazd - jego pierwszą połowę jedziemy chodnikiem z boku drogi, ale gdy chodnik się kończy, trzeba jechać drogą obok ciężarówek. Na szczęście wszyscy kierowcy bardzo grzeczni, tak że bezpiecznie najpierw wyjeżdżamy na górę:
a potem długim, szybkim zjazdem wpadamy do Zwierzyńca, gdzie szybko znajdujemy camping na tyłach Biedronki.
Szybki zjazd był też uzasadniony gwałtownie gromadzącymi się burzowymi chmurami, tak że rozbijanie namiotu było na tempo, ale ostatecznie nic nie spadło. Noc też była spokojna. Camping miły, natomiast zaskoczeniem był brak ciepłej wody pod prysznicem. Zapewne uznali, że wystarczą panele słoneczne na dachu - w każdym razie początkowo z kranu leciało coś lekko ciepławego, ale wkrótce potem woda już była zupełnie zimna. Trzeba twardym być.
5. Środa 10.08.2016: wczasy w Zwierzyńcu Dzień szarawy, poświęcamy go na leniwe spacery: kościół na wodzie, muzeum Roztoczańskiego Parku Narodowego, stawy Echo, park nad rzeczką Wieprz. Z tego wszystkiego najlepsze wrażenie robią stawy Echo - mógłbym tam siedzieć godzinami:
ale Wieprz też robi dobre wrażenie, zadziwiająco przejrzysty jak na rzekę nizinną:
Obiad w "karczmie" specjalnie chronionej:
A wieczorem przychodzi z dawna oczekiwany deszcz. I to jaki! Potężnie leje praktycznie od zmroku do ok. 2 w nocy. Wody tyle, że mimo piaszczystego podłoża i ulokowania namiotu raczej na wzniesieniu, w nocy czuję że podłoga namiotu zimna - to pod częścią namiotu "strumień" zaczął nam płynąć. Namiot porządny, nie przemaka - ulewa tylko do snu kołysze.
6. Czwartek 11.08.2016 Zwierzyniec - Chełm Rano, po nocnej ulewie, zbieramy się nieśpiesznie i dzięki temu składamy suchy namiot. Aż do Szczebrzeszyna droga przez wioski albo perfekcyjnymi do bólu ścieżkami rowerowymi. Jakby trzeba było tak dłużej jechać, to by człowiek z nudów oszalał :-)
Potem robi się ciekawiej, ale tam gdzie miało być najfajniej, czyli koło zalewu Nielisz, projektanci greenvelo znów wykazują się beztroską: drogi gruntowe są fajne jeśli nie ma bardzo dużo piasku ani błota. O ile wilgotny po nocy piasek przejechaliśmy:
to błoto było poważnym problemem. Zaczęło się od pojedynczych błotnistych kałuż w dziurach gruntówki:
które potem zaczęły się łączyć, tak że musieliśmy przejeżdżać lub przepychać rowery przez grząskie błoto. A z sakwami nie jest to łatwe. Po niecałym kilometrze ostrej walki z błotem docieramy do poprzecznego asfaltu, gdzie mapa pokazuje, że nada się on do powrotu do punktu startu - korzystamy.
Tak że potem jedziemy już wschodnią stroną zalewu:
drogą nudną, ale asfaltową. Szkoda, bo na mapie przejazd zachodnią stroną wyglądał smakowicie. Niestety implementacja zawiodła.
Podobnie za zalewem, gdzie znów GV odbija w lasy zamiast jechać przez wioski - tu poddajemy się bardzo szybko, bo gliniasta droga, rozjeżdżona przez traktory, po deszczu zdecydowanie nie nadaje się do jazdy.
Dojeżdżamy do Krasnegostawu. GV robi wjazd do miasta wałami Wieprza, ale już zupełnie szlakowi nie ufamy i wybieramy normalną drogę.
W miasteczku na rynku zasięgamy języka u miejscowej młodzieży, co pozwala zjeść w najlepszej pizzerni w mieście - jest OK. Przy jedzeniu zastanawiamy się nad dalszymi planami: pogoda jest tak niepewna, że umawialiśmy się rano, że w razie czego przejedziemy resztę drogi do Chełma pociągiem (tam zwiedzamy, więc deszcz by tak bardzo nie przeszkadzał). Do Krasnegostawu jedziemy zgrubsza trasą pociągu, ale teraz trzeba wybierać: albo jedziemy na dworzec (pociąg za 20 minut), albo przejeżdżamy 28km drogą wojewódzką. Opcja jechania za GV w ogóle nie wchodzi w rachubę - on do Chełma kluczy mocno, a zaufania do projektantów szlaku nie mamy nic a nic. Podjeżdżamy do skrzyżowania, patrzymy na wielkość ruchu na drodze - wybieramy jazdę.
Droga mija szybko, choć przez chwilę z nieba pokapuje. Ruiny renesansowego zamku w Krupem pod chmurnym niebem wyglądają niesamowicie.
W Chełmie znowu mści się pośpiech przy planowaniu trasy: google maps podał bardzo błędną lokalizację campingu, a ja, niechluj, tego nie zweryfikowałem wcześniej. Tak więc po dojechaniu na wyznaczone wcześniej miejsce czeka nas jeszcze przejazd 6km pod adres ze strony MOSIR, gdzie wszystko jest zamknięte, więc dzwonię na recepcję, gdzie podają mi kolejny adres - po 1.5km jesteśmy wreszcie na miejscu. Zyskiem z wieczornego krążenia po mieście są widoki:
Do hoteliku dojeżdżamy równo z grupką jadącą GV od północy - oni wybrali namiot na trawniku przed hotelikiem, my mamy już zarezerwowany pokój. Gadamy chwilę, pocieszają nas, że potem GV jest dużo lepsze, choć wskazują fragment (za Grabarką) który trzeba ominąć, bo inaczej grzęźnie się w 10km piachu.
Pierwsze wrażenie z hoteliku marne (klimaty PRL, na korytarzu śmierdzi chemią), ale sam pokój fajny (w szczególności chemią nie śmierdzi), czysto, łazienka z gorącym prysznicem, obsługa miła, pożyczają do pokoju czajnik - jest bardzo OK.
7. Piątek 12.08.2016: Zwiedzanie Chełma + Okuninka Ranek przepiękny - niebo bez jednej chmurki! Mateusz śpi spokojnie, ja wsiadam na rower objechać miasto i kupić jedzenie na śniadanie. Wjeżdżam też na górę Chełm (mocne podjazdy mają tu na nizinach!), gdzie stoi bazylika iskrząca się w porannym słońcu:
Po śniadaniu idziemy w stronę "kredowego labiryntu" - pierwsze wejście o 11:00, więc mamy chwilę - przechodzimy przez górę Chełm, wchodzimy na wieżę koło bazyliki:
trochę zwiedzamy miasto
i idziemy w podziemia
Podziemia kredowe są naprawdę fajne! Zdecydowanie warte poświęconego czasu. Robi wrażenie zwłaszcza naturalność tych korytarzy - one w większości nie wymagały żadnych szalunków, podpór, techniki. Po prostu idzie się pod sklepieniem, na którym widać ślady po dawnych narzędziach.
Rano, patrząc jaka ładna pogoda, zdecydowaliśmy że nie zostajemy w Chełmie drugiej nocy - spakowaliśmy się, a sakwy zostały pod opieką miłej pani z recepcji. Teraz więc po spokojnym obiedzie wracamy po rowery i sakwy i jedziemy.
Droga bardzo poprawna, aż nudna. Ale dobrze, bo pora robi się późna. Zwłaszcza że na jednym z postojów Mateusz robi krzywdę swojej klamkomanetce - dla hecy chce ruszyć na głębokim żwirze, więc dość siłowo zmienia biegi na najniższy. No i ewidentnie coś nadgiął - czyszczenie i smarowanie pancerzy linek nic nie daje - biegi z tyłu nie chcą wracać z niskich na wysokie: ma do dyspozycji 4 biegi górne, reszta wymaga ciągnięcia palcami za linkę przerzutki. Zastanawiam się nad rozbieraniem samej klamkomanetki, ale stwierdzam, że lepiej mieć teraz cokolwiek działające, a naprawę/wymianę zrobić jutro w mieście (Włodawie).
To w ogóle był dziwny postój - jeden z MORów przy drodze (MOR: Miejsce Odpoczynku Rowerzystów, budowane w ramach GreenVelo), w małej wiosce blisko granicy białoruskiej (Zbereże). Koło gruntowej drogi odbijającej od asfaltu. I w tą gruntówkę co chwila ktoś wjeżdża - dosłownie po kilka aut na minutę. Dziwiliśmy się dopóki nie znaleźliśmy ogłoszenia, że właśnie wczoraj otwarli tu przejście graniczne i dziś jest festyn. Stąd te tłumy.
Przez chwilę straszy droga gruntowa przez las, ale to tylko chwila, zresztą nie było wcale źle. Droga prowadzi lasem koło muzeum obozu koncentracyjnego w Sobiborze - wieczorem jest nastrój do zwiedzania takich miejsc, ale stwierdzam, że użyję pretekstu późnej godziny, żeby pominąć dziś to doświadczenie.
Zresztą naprawdę robi się późno. I chłodno. W zasadzie to już można by się zatrzymać, przed Sobiborem było kilka miejsc z agroturystyką, ale tutaj pustka. Ciągniemy więc do Okuninki nad Jeziorem Białym, gdzie są przynajmniej 2 pola namiotowe i zapewne jakaś infrastruktura turystyczna.
Docieramy pod pierwsze pole namiotowe już mocno po zmroku. Zimno, dzieciak zmęczony - myślę tylko żeby szybko rozbić namiot i wziąć go na jakieś jedzenie, w jednej z knajp widzianych chwilę wcześniej.
I to był błąd - trzeba było grymasić, a nie brać co podleci. Miejsce okazało się koszmarne. Zdominowane hukiem imprezy techno-polo z w lokalu po drugiej stronie jeziora. Ale nie chodziło tylko o ten lokal - tutaj po prostu przyjeżdżają na camping ludzie, którzy lubią takie klimaty. Czyli wokoło rodzinki z grillami oraz ostro wystylizowane dziunie ze stale zawianymi menami. Oczywiście drzwi aut pootwierane, żeby bawić się przy muzyce z głośników aut - w pewnym momencie słyszeliśmy 4 symultaniczne utwory discopolo - mimo całej mojej tolerancji dla inności, to nie robiło dobrego wrażenia. W knajpie oczywiście też jakieś polo. Campingowy sanitariat to też zjawisko: prysznic jest, ale tylko zimny, a do tego ekstra płatny od czasu kąpieli. Tak, wiem, na zachodzie to częste rozwiązanie, tylko że tam jest ciepła woda, a czas liczy automat na monety - tutaj rzecz załatwia specjalna pani. W toaletach za to daleki wschód: papieru nie ma i nawet nie to, że zabrakło - nie ma nawet wieszaków na papier. Nawet dziur w ścianie świadczących, że takie wieszaki kiedykolwiek były. Najwyraźniej miłośnicy discopolo papieru nie potrzebują. A impreza w lokalu nad wodą wieczorem dopiero startowała - potem było głośniej. Trwała przynajmniej do 3 nad ranem. Pani kąpielowa mówi że tu tak stale.
Tak, wiem, może czepiam się "drobiazgów", ale spanie na tamtym campingu przyjemne nie było. Taki koszmarek, pozwalający docenić inne, lepsze miejsca.
8. Sobota 13.08.2016: Okuninka - Malowa Góra Rankiem camping wygląda tak niewinnie - imprezowe towarzystwo śpi, pogoda śliczna. I jezioro jak z bajki
Suszymy namiot po zimnej nocy, śniadanie z kocherka i jedziemy. Do Włodawy - szukać serwisu rowerowego dla zmiany uszkodzonej klamkomanetki. Trzeba się starać, bo w Terespolu będzie już sobota wieczór i nic otwartego na pewno nie znajdziemy aż do wtorku (w poniedziałek święto).
Sklepów rowerowych jest we Włodawie kilka, otwarte, w niektórych klamkomanetki są, ale wyłącznie 7-biegowe. Odsyłają nas jeden do drugiego, w końcu trafiamy do Rumcajsa. Tam również części nie ma, narzeka w kółko, że przywalony robotą, że dziś nie ma szans, ale w końcu za 10zł rozkręca klamkomanetkę, coś podgina, coś luzuje i w efekcie biegi zaczynają wchodzić. Alleluja!
Tacy jesteśmy ucieszeni naprawą, że zapominamy o zwiedzaniu samej Włodawy (znaczy się dosyć się tam już nakręciliśmy) i jedziemy na północ. Droga poprawna, raczej nudna.
Przez chwilę straszy deszcz, ale że właśnie jest pora obiadowa, a my
jesteśmy przy perfekcyjnym MOR w Szostakach, to stajemy pod wiatą.
Barszcz z uszkami to dobra karma wyjazdowa, a my mamy okazję spokojnie,
spod daszku, popatrzyć na deszcz, aż przejdzie.
Terespol oznaczał większe zakupy w spożywczaku - większe, bo w poniedziałek będzie wszystko zamknięte (święto). Czyli Biedronka przy wyjeździe z miasta. Potem ścieżka rowerowa wzdłuż głównej drogi, trochę urokliwych wzgórz i dojeżdżamy wieczorem (spokojnie, bo nocleg zarezerwowany telefonicznie dwa dni wcześniej) do mostku na Krznie
Miejscówka fantastyczna. Takie jakby mini schronisko turystyczne - domek wybudowany koło domu gospodarza. Czyste pokoiki, w pokoju łazienka z gorącą wodą, wspólna kuchnia i salonik z gitarą. Koło domku altana na rowery, przed domem ławka do wieczornych pogaduszek.
Dwa koty i pies.
Jeden kot to tulak dla dzieci:
drugi "łowca":
co przynosi z pola myszy. Takie jeszcze żywe - wtedy tulak na nie "poluje". Chwilę po tym, jak gospodarz o tym opowiada, mamy realny przykład jak to wygląda (niekoniecznie chciałem oglądać jak zwierzaki w trójkę zabijają myszkę, ale w końcu to sama natura).
Gospodarz dużo opowiada (wieczorem przy herbacie i samogonie-piołunówce): o bitewnej historii tej ziemi (akurat tutaj stał front w trakcie I i II wojny światowej), o tym co z ziemi wykopują i jakie tu rekonstrukcje z pasjonatami robią (np. zachwala zamknięcie się w okopowej ziemiance - podobno doskonałe na kalibrację priorytetów w życiu).
Nie ma polskiego zasięgu komórki, więc jadę rowerem na górkę, opowiedzieć Żonie, że dojechaliśmy do raju :-)
Pierwszej nocy na kwaterze jesteśmy tylko my i małżeństwo z Warszawy, drugiej nocy są w sumie 4 rodziny (z czego 3 na rowerach), w tym małżeństwo z uroczą dziewczynką, z którą Mateusz konwersuje o kotach.
9. Niedziela 14.08.2016: Kajakiem po Krznie i Bugu Msza o 9:00 a po niej idziemy na przystań, gdzie czeka już na nas gospodarz z kajakami. Będziemy płynąć w 2 kajaki: my i para, co przyjechała tu autem specjalnie na spływ. Chwila na formalności, w tym na telefon do pograniczników rejestrujący nasz spływ Bugiem - rzeką graniczną (rejestracja + pogadanka o tym czego robić nie powinniśmy). I na wodę.
Najpierw spokojną, małą rzeczką Krzną, potem wpływamy na Bug. Pogoda szybkozmienna - w większości grzeje słońce, ale mieliśmy też chwilę deszczu. Było super!
Żałujemy, że koniec po niecałych 3 godzinach, ale tak trzeba było - w końcu to pierwszy Mateusza spływ kajakiem. Dzwonimy po gospodarza, który wkrótce przyjeżdża po nas i kajaki.
Po powrocie na kwaterę spokojny obiad. A że nabraliśmy ochoty na pierogi, to robię szybką przebieżkę rowerem do Biedronki w Terespolu - po pierogi na obiad i świeże bułeczki na jutrzejsze śniadanie. (Podobno bliżej jest spożywczak przy granicy, ale ja miałem ochotę na te 25km walki z wiatrem - było fajnie).
Po południu lenistwo, ksiązki i rozmowy z innymi rowerzystami na kwaterze. Dowiadujemy się np. że wszystkie kwatery na greenvelo ze znaczkiem "Miejsce Przyjazne Rowerzyście" (np. tu) dostały z projektu super skrzynkę narzędziową. Nikt o tych skrzynkach nie wie (np. nasz gospodarz mówi, że pierwsi o nią pytamy), a kosztowały projekt GV podobno 5000zł każda (narzędzia najlepszej jakości - w sklepie trzeba by wydać na taki komplet 2500zł). Rozmawiamy też o Okunince i podobno jest na nią sposób - schronisko młodzieżowe. I o innych miejscach na szlaku - jak to zwykle w takim towarzystwie. A wieczorkiem spacer:
10. Poniedziałek 15.08.2016 (święto): Malowa Góra - Grabarka Znów rano kościół (tuż koło kwatery), ale że przed mszą się pakujemy, to startujemy zaraz po kościele. Pogoda piękna, ale wietrzna.
Wiatr prosto w twarz - nie ma lekko. Mateusz początkowo sarka, że trudno tak, ale gdy łapie rytm jazdy za mną, osłaniającym od wiatru, to ciągniemy elegancko. Nawet dostajemy pochwałę od dwójki rowerzystów, których wyprzedzamy po drodze (łapią nas potem gdy jemy lody), mimo że oni jadą bez bagażu :-)
Za Janowem Podlaskim przejeżdżamy przez rozłożone na drodze maty gąbkowe, podlewane regularnie przez strażaka środkiem odkażającym - strażak mówi, że to dlatego że tutaj panuje "afrykański pomór" świń i dzików.
Dojeżdżamy do promu na Bugu w Niemirowie - prowadzi tu greenvelo, znaki drogowe wskazują prom (co chwila podjeżdża jakieś auto), ale promu nie ma. Na tablicy przy brzegu nalepiona kartka by dzwonić do przewoźnika, a tam automat wygłasza komunikat że "nie kursuje do odwołania z powodu niskiego stanu wody". To nie mogli tego tekstu choćby na tej kartce z numerem telefonu napisać? Że nie wspomnę o informacji przy znaku drogowym.
Ale całkiem dobrze się złożyło - przy Bugu jest piękna wiata MOR, a akurat zbiera się na lejbę. Znaczy się jemy obiad z widokiem na deszcz.
Następny prom za 15km - w Mielniku. A jakby i tam nie było, to za kolejnych 15km - most (ale wtedy trzeba by się wracać na Grabarkę).
Okolice ładne, sporo kwater w wioskach nadbużanskich, a miejscowości Serpelice regularny kurort na zalesionych wzgórzach - z knajpami i gigantycznym parkiem linowym. W końcu zjeżdżamy z asfaltu by dojechać do potencjalnego promu, a nad głowami zbiera się burza
Najpierw jedna, za chwilę kolejna i znowu - zaczynamy się przyzwyczajać do krążącej nad nami groźby. A prom jest na miejscu:
Przejeżdżamy Mielnik i zjeżdżamy z asfaltu, za szlakiem, w stronę Grabarki. Burza nadal straszy, ale mamy nadzieję znowu załapać się na wiatę MOR - według znaku: za 3km.
Tym razem przeliczyliśmy się - pełne 2km jedziemy w ostrej ulewie, tak że MOR posłużył już tylko do obsychania przy herbatce.
Potem zupełnie górsko wyglądające wzgórza przed Grabarką
i w końcu sama Święta Góra.
Przydaje się "eksterytorialna" wiata MOR koło klasztoru, gdzie mogę spokojnie przebrać spodnie na długie - w krótkich trochę nie wypada. Akurat jest nabożeństwo żałobne i mnóstwo wiernych oraz duchownych. Nastrojowe śpiewy niosą się wokoło.
W międzyczasie robi się wieczór. Mamy dwie potencjalne miejscówki: jedna wynotowana z Internetu 500m od klasztoru, druga z reklamy przy klasztorze - za 3km. Trzeba próbować.
Zadziałała ta pierwsza. Pani w zasadzie nas nie chciała, bo jak mówi dom wysprzątany pod pielgrzymów (w czwartek wielkie święto prawosławne), ale jak powiedziałem o zmęczonym synku, to dostaliśmy czysty pokoik, z przykazaniem by nie brudzić i nie nachlapać w łazience. Nie było więc mowy o kruszeniu kolacją, ale dostaliśmy od pani po wielkim kubku herbaty z cytryną. Nie nabrudziliśmy, nie nachlapaliśmy.
11. Wtorek 16.08.2016: Grabarka - Białowieża Pakujemy się czyściutko zaraz po pobudce i jedziemy pod klasztor, do wiaty MOR. Tam śniadanie z resztek pozostałych po zakupach w Biedronce w Terespolu. Jeszcze tylko napełnienie bidonów klasztorną wodą i jedziemy - do głównej, bo przed GV tutaj wszyscy ostrzegają. Robi się płasko, ale nie nudno:
ten tłumek na horyzoncie to pielgrzymka na Grabarkę:
kolejna, za Kleszczelami, zgania nas na chwilę ze ścieżki rowerowej:
Za Kleszczelami droga przeróżna - od eleganckiej ścieżki asfaltowej koło drogi, do leśnej gruntówki. Ale wszystko porządne i dobrze oznakowane, np:
(z pyszną zapą z soczewicy i pomidorów oraz świeżymi "kartaczami").
Drugi deszcz, to w zasadzie niewarte wzmianki siąpienie, przy którym oglądamy Sobór Świętej Trójcy - niestety tylko z zewnątrz, bo zamknięte na głucho.
A trzeci deszcz zaczyna się, jak to ostatnio, tuż koło wiaty MOR, tak więc znowu mamy okazję do bezpiecznego obejrzenia - tym razem prawdziwego "oberwania chmury".
Świeżo rozmoczona ziemia i ograniczone zaufanie do projektantów GV skutkuje rezygnacją z przejechania szlakiem do Białowieży - jedziemy bezpiecznym asfaltem:
Camping w Białowieży oglądamy bardzo uważnie (po doświadczeniu z Okuniką), ale wygląda perfekcyjnie - rozbijamy namiot i jemy kolację w towarzystwie przeuroczego kotka (podobno podrzucony tu 5 miesięcy temu - ciągle szuka przyjaciela):
12. Środa 17.08.2016: wczasy w Białowieży Wieczorem zaczepia nas para, co przyjechała tu na motorach z Pomorza - czy nie chcielibyśmy się dołączyć do zwiedzania rezerwatu z przewodnikiem? Podobno dobry przewodnik, a w małej grupie może być lepiej niż w standardowej. A 140zł podzielone na 4 osoby nie wychodzi źle. Oczywiście godzimy się, czyli dzień zaczynamy od rezerwatu.
Przewodnik faktycznie dobry - z pasją opowiada, widać że lubi to zajęcie. Nie tylko oglądamy las, ale też wąchamy a nawet smakujemy wskazane roślinki (to oczywiście jeszcze przed rezerwatem). Było naprawdę fajnie.
(przewodnik: Zbigniew Małyszko, 505-044-742).
Potem lenistwo i obiad, a po południu wsiadamy na rowery i odwiedzamy kolejno: pokazowy rezerwat żubrów (takie zoo z wielkimi wybiegami):
skansen wsi ruskiej oraz restaurację "Carską" na dawnym dworcu kolejowym - gdzie stoją lokomotywy parowe (w złym stanie) oraz jest wypożyczalnia drezyn.
Nie jedziemy drezyną, ale widzieliśmy jak robią to inni i wyglądało fantastycznie:
13. Czwartek 18.08.2016: Białowieża - Białystok Suszenie namiotu, żegnanie się z kotem i znajomymi z campingu (fajni rowerzyści) i w drogę. Najpierw asfaltem do Pogorzelec, potem GV gruntową drogą przez Puszczę. Droga właśnie jest łatana, co polega na zrzucaniu w dziury łopatami piasku z ciężarówki. Nie pomaga to wiele, ale my też wiele nie potrzebujemy.
Ale gdy w końcu dojeżdżamy do wiosek z asfaltem, to już nie chce się z niego zjeżdżać - do Siemianówki jedziemy drogą (pustą, ładną), odległą od GV o ok. kilometr.
W Siemianówce porzucamy GV - wystarczy nam oglądanie jeziora z grobli kolejowej, a potem zamiast piaszczystych gruntówek - droga wojewódzka. Ta najpierw jest łatanym asfaltem, potem hiperwygodną drogą ze ścieżką koło niej
Dojeżdżamy nią do Michałowa, gdzie jemy obiad w fajnej restauracji regionalnej, bawimy się fontanną przed imponującym ratuszem miejskim:
i decydujemy się na trwałe porzucenie greenvelo - jedziemy wprost na Kleosin, omijając Białystok i główne drogi. Decydujemy trochę z powodu groźby deszczu, a trochę z lenistwa - w każdym razie wybrana droga jest zadziwiająco ładna: przez wioski, łąki, lasy i delikatne wzgórza prowadzi wprost do końca podróży.
A u celu jest gościnny dom Wujka i Cioci. Oraz Babcia dawno niewidziana przez Mateusza (dla niego: prababcia).
14. Piątek 19.08.2016: Białystok i Supraśl Najpierw dworzec kolejowy: trzeba kupić bilety na jutro. Tu zaskoczenie: nie ma biletów (rowerowych) na 11. Podobnie na 9. Dopiero udaje się zarezerwować na 6:51. Trudno - będzie wczesna pobudka.
Potem kochana Babcia, od której wyjeżdżamy odwiedzić Supraśl:
z jego muzeum ikon, np:
Niby Supraśl jest niedaleko Białegostoku, ale plus przejazd przez miasto, plus np. dworzec i to, że w Białymstoku ścieżki rowerowe prowadzą wzdłuż dróg-obwodnic - ani się spostrzegliśmy, a zrobiło się 55km na rowerze.
I wieczór, tak że po obiadokolacji drugą wizytę u Babci robimy już nie rowerami, tylko odwiezieni autem przez Wujka. Przy okazji dokańczamy zwiedzanie Białegostoku:
15. Sobota 20.08.2016: pociągiem do domu Pobudka o 5:00, śniadanie i na dworzec. Pociąg do Warszawy z dużym przedziałem rowerowym - wygodnie wieszamy wszystkie, mimo że rowerzystów sporo.
Na stacji Warszawa Wschodnia mamy godzinę czekania na pociąg do Krakowa, ale to dobrze - bez pośpiechu transportujemy rowery między peronami (po schodach). Oczywiście jest też opóźnienie - 75 minut. Poczekamy. Trochę słońce grzeje peronie, ale co to dla nas.
Za jakiś czas bełkocik przez głośniki, z którego wyławiam jedynie, że chodzi o nasz pociąg - sprawdzam na tablicy elektronicznej, a tam coś niepokojącego: obok informacji o 75min opóźnieniu pojawił się dopisek: cancelled/odwołany. Na wszelki wypadek idę do informacji zapytać co to znaczy, a tam już tłumek wkurzonych podróżnych - to nie pomyłka, faktycznie nasz pociąg jest odwołany! Nie wiedziałem że w ogóle tak można...
Dla kolei najwyraźniej nie jest to żadnym zdarzeniem nadzwyczajnym - panie w kasach przyjmują klientów zgodnie z systemem ticketowym i dlatego żadna nie wspomoże pani z informacji w zapanowaniu nad chaosem. A jest chaos okrutny - przepisywanie biletów na inny pociąg trwa długo, na tyle długo, że mija termin odjazdu kolejnych pociągów - ludzie się wściekają, pani panikuje. Tym bardziej panikuje, że najwyraźniej nie ma pełnego dostępu do systemu rezerwacji i musi się wspomagać koleżanką z kasy obok, która równolegle musi obsługiwać klientów "ticketowych".
A przy pasażerach z rowerami bezsilność totalna: najpierw każdemu oświadcza, że "biletów rowerowych nie ma", a gdy ci kolejno odbijają piłkę jakimś mocnym stwierdzeniem w stylu "to nie mój problem, ja zapłaciłem za przejazd", to coś długo kombinuje na zapleczu (a kolejka oczywiście wścieka się coraz bardziej). Nam w końcu znalazła bilet na po 12 (i tak dobrze - 5 osobowa grupa dostała na 14:30 i tylko z 4 miejscami na rower - "piąty jakoś się upchnie"), tak że w Krakowie byliśmy 16:34 - raptem 2.5godziny ponad plan. Mogło być gorzej.
Jeszcze przejazd przez miasto i wreszcie w domu. 1020km i 2 tygodnie to jednak trochę było. Było fajnie, ale dobrze jest wrócić do domu.
Mateusz już się niepokoi wyjazdem i nie chce jechać rowerem. Rozumiem i nawet się cieszę, bo upraszcza to nieco pakowanie - jego rower pakuję w plandekę już rano.
Lotnisko jest niby w zasięgu (100km do 15:00) i trochę korci by ostatniego dnia trochę depnąć, ale ostatecznie jadę grzecznie z grupą do Welwyn. Znowu "naturalna" droga prowadzi głównymi i przez duże miasto (Luton) - zamiast tego starannie planując z mapą, przejeżdżamy bocznymi.
Jest skwar, boczne drogi oznaczają podjazdy, ale fajnie tak się pożegnać z angielskimi krajobrazami. Zaskakująco wysoki jest podjazd pod "Bison Hill" koło Whipsnade (jest tam zoo i chyba w ogóle to dość atrakcyjne, poddlondyńskie miejsce),
ale najbardziej dają w kość podjazdy krótkie, ale bardzo ostre. Że podjazdy są w Walii to rozumiem, ale że pod Londynem?
W końcu ostatnia górka, pożegnanie z widokami i potem już wzdłuż rzeki, drogą do Welwyn.
W "Welwyn Garden City" pełna ludzi knajpa nad jeziorem, gdzie czekamy na Janusza przy lodach i hotdogu. Potem przejazd pod McDonalda 1km od lotniska w Stansted, szał pakowania (wrzuciłem rzeczy do przebrania do sakwy, która poszła na samo dno busa - cudem i dzięki pomysłowości Longina udało się ją odzyskać) i idziemy na lotnisko brzegiem ruchliwych dróg.
Lotnisko straszne: trochę w remoncie, tłumy ludzi, bezlitośnie przepychanych tak, żeby nie tworzyły się zatory. W szczególności do ostatniej chwili nie znamy numeru bramki, więc gdy w końcu się pojawia, to według komunkatów mamy 15 minut do zamknięcia i 8 minut drogi. W tym całym pośpiechu nawet się nie pożegnaliśmy z grupą - dopiero w samolocie Piotrek zadzwonił.
Lecąc nad Francją (chyba) widzimy jak pojawiają się chmury, a potem grubieją w gęsty dywan, tak że gdy wysiadamy, to w Polsce jest ok. 25 stopni chłodniej niż w Anglii. Dobrze być w domu.
W sumie: 12 dni w podróży, Mateusz przejechał 488 km (z czego równo 120km w ciągu 1 dnia!), ja 974 km. Towarzystwo wyborne, Mateusz poradził sobie, pogoda zapewniająca wszelkie doznania, atrakcyjne okolice, było super!
Po wczorajszych doświadczeniach z główną drogą twardo trzymamy się bocznych, nawet jeśli oznacza to nadkładanie drogi. Jedziemy z Mateuszem grupą, kierując się najpierw na Woodstock - tam podobno jest piękny pałac królewski.
Jedziemy sobie przez ładne wzgórza, pola, wioski, z rzadka miasteczka. Jest słońce, ale bez upału, a Mateusz chyba w końcu poczuł urok jazdy w grupie, co mnie bardzo cieszy.
Aż w końcu trafiamy do miejsca, gdzie na mapie Staszka jest "Blenhaim Palace". No i nic tu nie ma. Ale o dziwo poboczem drogi, pośrodku niczego, idzie sobie dziewczyna w słuchawkach na uszach. Zapytana potwierdza, że "za około milę będzie pierwsza brama", więc trafiliśmy dobrze.
Faktycznie pojawia się mur i w końcu kuta brama, za którą są całe kilometry jakby-parku:
Ale na bramie stanowczy zakaz wjazdu rowerem.
Doczytujemy, że przez bramę mogą wjeżdżać osoby "w sprawach biznesowych" (nawet przy nas jedno auto wjechało) oraz wchodzić piesi. Naciskam specjalny guzik na domofonie - brama uchyla się troszeczkę, tak żeby dało się przejść.
Przeprowadzamy rowery i nawet przez chwilę faktycznie prowadzimy. Ale potem stwierdzamy, że to bez sensu i jedziemy przez wystrzyżone łąki i mostki z ostrzeżeniami że na drodze mogą być młode owce.
W końcu pipant na horyzoncie widać jako kolumnę z rzeźbą:
a my jedziemy dalej przez ten dziwny park.
W końcu spore jezioro z wyspą:
most z ostrzeżeniem, że "za tym punktem wstęp tylko za biletami" i w końcu stajemy pod pałacem.
Zamek od drugiej strony ma wielki parking i tłumy turystów z całego świata. Zdecydowanie nas tu nie ciągnie - grzecznie przeprowadzamy rowery na parking (po drodze Anglik wypytuje nas czy tu można jeździć na rowerze, bo on też by chciał) i wyjeżdżamy. Kilka kilometrów terenu prywatnego - jakieś to cholernie niewspółczesne.
Zaraz za zamkiem kolejna kraksa w grupie (tym razem ucierpiał Staszek, twardo odmawiając opatrzenia krwawiącej ręki) i 15km ścieżki rowerowej wzdłuż drogi. Taka sobie, ale bezpiecznie wprowadza do miasta, gdzie oczywiście odbija nad kanał, wprowadzając wygodnie do samego centrum.
Jest skwar, Oxford cały w remontach. Zgodnie z umową podjeżdżamy pod dworzec kolejowy, ale tam parking tylko do 20 minut - busa nie ma. Przez telefon dowiadujemy się że stoi "pod Decathlonem", tyle że nikt z przechodniów nie wie gdzie to. Dopiero w informacji turystycznej na dworcu pani po konsultacji na zapleczu pokazuje palcem na mapie.
Mateusz zmęczony, głośne miasto zniechęca do zwiedzania - spędzam z nim czas w McDonaldzie, po czym on zostaje w busie, a ja z grupą jadę dalej.
Z powodu remontów dróg zamiast przejechać jakoś bokiem, jedziemy przez samo centrum miasta, tak że można powiedzieć, że trochę Oxford zwiedziłem :-)
Potem wyjazdówka z miasta - zatłoczona, ale jej skrajem poprowadzona ścieżka rowerowa, którą wzorując się na miejscowych (np. możliwość omijania świateł po chodniku), sprawnie przejeżdżamy. Choć chwilami spalin mogłoby być mniej (auta - kopciuchy). Za to po wyjeździe z miasta zaraz zjeżdżamy z głównej, tak że do końca dnia jedziemy znów miłymi drogami przez wioski.
Dojeżdżamy przed zmrokiem do Aylesbury, gdzie camping ma być po drugiej stronie miasta - zahaczmy o hipermarket (pełno polskiej żywności) i spokojnie jedziemy na nocleg. Pod koniec mamy problem - nie możemy namierzyć campingu, mimo że raczej jesteśmy blisko. Po prostu Janusz przyjechał z drugiej strony, więc nie podawał precyzyjnie lokalizacji - mówił 300m od drogi, więc po przejechaniu 500m uznaliśmy że to nie to. Ale w końcu wyjechał do nas (pojechał po reszte do Oxfordu), więc gdy zobaczyliśmy go na skrzyżowaniu, wszystko stało się jasne.
Camping na przedziwnej farmie z indykami, karmnikami dla ptaków wszelakich i ze wszędobylskim pawiem. Fajne miejsce. "Oak Farm".
Mamy jechać do Gloucester. Longin proponuje by pojechać główną drogą po zachodniej stronie zatoki, ewentualnie nadłożyć trochę drogi i odwiedzić ruiny opactwa w Tintern. Ta druga opcja zdecydowanie wygrywa, choć wiąże się to z przekraczaniem sporej grupy wzniesień, co mocno odstrasza Mateusza. Nie chciałbym żeby spędził kolejny dzień w busie, więc po przestudiowaniu mapy i usłyszeniu, że północny most jest przejezdny rowerem, mam dla niego alternatywę: boczne drogi po wschodniej stronie zatoki. W końcu jedziemy ten wariant w czwórkę - dołączają się do nas drugi ojciec (Jurek) z synem (Paweł, 20 lat).
Przebicie się do mostu nie jest proste. Pierwsza próba - ścieżką nad morzem - kończy się szybko, na bramce antyrowerowej. A szkoda, to mogłaby być fajna droga:
Więc przeplątujemy się bocznymi drogami tak, by wjechać na most z prawej strony (tam według mapy prowadzi ścieżka rowerowa), ale nie jechać autostradą. Gdy już byliśmy blisko, na drodze stanął płot kolczasty z ławką w środku wysokości, pozwalającą wygodnie przejść piechurowi. Trudno - przenosimy rowery. Na pastwisku byczki, ale strachliwe. Za chwilę drugi płot i słabo widoczna ścieżka przez łąkę, kolejna bramka antyrowerowa, szutrowa droga i w końcu - wytęskniony asfalt prowadzący w pobliże autostrady, gdzie faktycznie pojawia się ładna ścieżka rowerowa wprowadzająca na most. (teraz już wiem, że nie trzeba było pchać się na wprost, tylko nadłożyć kilka km przec Chepstow - od północy przejechać i pod autostradą i potem bezproblemowo wjechać na ścieżkę; ale to wiem dopiero teraz).
Przejazd przez most - poezja. Wiatr, słońce, morze, widoki. Most długi, ale aż szkoda że się kończy.
Zaraz za mostem zjazd w boczne drogi na północ. Na początek napotykamy stację benzynową, gdzie co prawda nic nie kupujemy (poszaleli z cenami), ale jest okazja do zaległego mycia głowy - skwar jest taki, że wysycha w minutę.
Na bocznych drogach mamy mały konflikt interesów: ja kombinuję z możliwie bocznymi drogami, Jurek z Pawłem chcą jak najszybciej do Gloucester. Przez jakiś czas wybieramy kompromisowo: trochę bocznymi, potem kawałek główną, ale po przejechaniu 3km główną wiem na pewno, że nie tego z Mateuszem chcemy. Tak więc oni pognali do miasta, my spokojnie zjechaliśmy w wioski. Przyjechali ok. godzinę przed nami, ale za to my mieliśmy trasę pełną sielskich klimatów.
Łąki, krowy przechodzące drogą (ochrzanił nas farmer żeśmy cierpliwie nie czekali tylko stresowaliśmy mu krowy),
widoki na rzeko-zatokę,
Sharpness Canal z obrotowymi mostami (zamykanymi gdy przepływały barki),
a w Hardwicke, gdzie mieliśmy odjechać od kanału na drogę przez miasto, dopytałem miejscowego rowerzystę czy da się dalej jechać - potwierdził ("is perfect"), więc do samego centrum Glouceser wjechaliśmy supermiłą ścieżką wzdłuż kanału.
Koło busa (na parkingu pod hipermarketem) zostawiamy rowery i idziemy na 1.5-godzinny spacer po mieście. Trochę zwiedzamy, trochę szukamy obiadu (skończyło się na McDonaldzie). Piękna katedra, ładnie zagospodarowane doki i stary port.
Po powrocie ze spaceru Mateusz zostaje w busie, a ja z grupą jedziemy na nocleg - camping koło Bourton on the Water. Czasu mało, więc Longin znowu namawia na główną. Mam już dosyć ciągłego oponowania, Mateusz nie jedzie - niech będzie główna.
Wyplątujemy się jakoś z miasta przez dzielnice imigranckie (Afrykanie, Pakistańczycy w tradycyjnych wdziankach, jaskrawożółty sklep z charakterystycznym logo i napisem "Dwie biedronki") i wjeżdżamy na główną.
Jazda tą główną to jakiś koszmar! Jesteśmy tu zdecydowanie nie na miejscu - angielscy kierowcy, na bocznych drogach tak uważni i ostrożni wobec rowerzystów, tutaj jakby nas nie zauważali. Dopóki jedziemy poboczem da się wytrzymać, ale niestety najpierw musimy przejechać ślimaka na wprost, co oznacza zmianę pasa na środkowy, a potem jest zwężenie przy podjeździe na zalesioną górkę.
To drugie było tylko nieprzyjemne (zadziwiająco wiele angielskich aut ma problem smrodliwego wydechu), pierwsze - zdecydowanie niebezpieczne. Ja przy tym ślimaku po prostu depnąłem ile dam rady, z prędkością 45km/h uciekając z niebezpiecznego miejsca, reszta grupy nie miała takiego szczęścia: dezorientacja, gwałtowniejsze hamowanie roweru z tarczówkami i po raz kolejny na tym wyjeździe (rano to Mateusz wpadł na Pawła) doszło do wpadnięcia na siebie rowerzystów. Jak się potem okazało Sławek potłukł się na tyle mocno, że po tym dniu resztę wyjazdu spędził w busie.
Na szczęście po drugim "ślimaku" ruch bardzo słabnie. Droga co prawda nadal ma oznaczenie zielone, ale teraz zdecydowanie da się nią jechać.
Dzień pomału się kończy, a my spokojnie jedziemy prostą drogą do celu.
Przez telefon dowiadujemy się że jest komplikacja z campingiem. Na tym z mapy podobno pracuje matoł, co właśnie nauczył się obsługi zegarka: odczytał że jest już 6 minut po zamknięciu (20:06), więc nie wpuścił busa. Ale poszukali i znaleźli inny camping. Tyle że przetłumaczenie jak na niego trafić nie jest proste. Na szczęście Longin po położeniu Nadii spać wsiada na rower i wyjeżdża nam na spotkanie, więc końcówka drogi jest bezstresowa.
Camping to miła łączka z murowaną toaletą w rogu. Toaleta jest jedna, z prysznicem, więc mycie całej grupy jest na tempo, parami - schodzi sprawnie. W szczególności Mateusz po wczorajszej kąpieli pod drzewkiem, z worka, docenia uroki cywilizowanego prysznica - nie trzeba go namawiać :-)