Wpisy archiwalne w kategorii

zakładowe

Dystans całkowity:1053.00 km (w terenie 75.00 km; 7.12%)
Czas w ruchu:61:03
Średnia prędkość:11.27 km/h
Maksymalna prędkość:69.00 km/h
Suma podjazdów:6969 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:87.75 km i 8h 43m
Więcej statystyk

Jakie piękne podjazdy

Sobota, 25 marca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie, zakładowe
Pierwszy w tym roku wyjazd z kumplami w pracy: co prawda zaproponowałem trasę wymagającą, ale pomyślana była tak, by nie zamęczyć mniej wprawnego - w szczególności z możliwością zjechania do auta wcześniej, o ile kondycja nie pozwoli piłować kolejnych podjazdów. Czyli firmowym Ducatem mieliśmy jechać do Suchej Beskidzkiej i stamtąd objechać dwie pętle:

Ładna trasa, 67km, z opcją wydłużenia o Przełęcz Lipie (żeby nie jechać przez centrum Suchej) i Przełęcz Krowiarki (1000m npm jako wisienka na torcie) lub skrócenia o zjazd do Zawoi (skrótem z Przysłopia na Grzechynię i Maków).

Tyle że w końcu okazało się, że jadą tylko ludzie (ze mną 5 osób), którzy na pewno nie odpuszczą w połowie drogi, więc najpierw decyzja by zacząć nie w Suchej tylko w Kalwarii, potem by z Kalwarii wrócić do Krakowa rowerami (+50km) i dlatego pojechać do Kalwarii nie autem a pociągiem, a w końcu, po dyskusjach, by olać w ogóle transport inny niż rower i zrobić trasę nie tylko podjazdową ale i dość długą:

Startujemy z różnych stron Krakowa więc umawiamy się nad Wisłą. Zimno (+1 stopień), mgliście, wiatr w twarz:

Ale to dobrze że wiatr w twarz - zachodni wiatr przyda się wieczorem, podczas powrotu. A mgły i zimno znikają ma pierwszym podjeździe: nagle robi się +11 stopni (w południe: +14).

Ciągniemy sprawnie, ale robimy krótką przerwę - nie mogę odpuścić odwiedzenia urokliwego ogrodu klasztoru w Zebrzydowicach:





W Kalwarii na dworcu jesteśmy już w komplecie (Paweł dojeżdża z Izdebnika):

i jedziemy pod klasztor. Tam prowadzą dwie drogi: jedna z podjazdem normalnym, drugim 20% po bruku. To jest wyzwanie, a przynajmniej tak mi się wydawało - Sławek z Sebą wjechali to od niechcenia :-)

Mocne podjazdy towarzyszą nam przez następne 70km. Przez lasy i wioski jedziemy na południe:

Na pierwszym ostrym zjeździe głupio szarżuję i zbyt szybko wchodzę w zakręt posypany luźnym żwirem. Pomaga że jadę na grubych oponach, tak że wychodzę z tej sytuacji nadspodziewanie dobrze - nie zmieściłem się w drodze, ale pobocze na styk wystarczyło by utrzymać mnie na zakręcie. Dopiero błąd przy powrocie na asfalt kosztował mnie upadek, ale to było już przy znikomej prędkości, tak że skończyło się na nerwach i drobnym otarciu.

W Stryszowie znajdujemy drogę na Zembrzyce, co oczywiście znowu oznacza ostry podjazd, na górze górskie widoki, a potem piękny zjazd.


Od Zembrzyc chwilę jedziemy główną drogą i po płaskim, tak że wszyscy z chęcią akceptują pomysł, by zamiast jechać przez centrum Suchej Beskidzkiej pojechać "zboczem" po drugiej stronie potoku. Czyli początkowo delikatnym podjazdem przez wioskę, a potem mocny, długi wyryp pod Przełęcz Lipie:




Dobrze że machnęliśmy tę przełęcz, bo po zjeździe do Stryszawy jest kilka nudnych kilometrów - łagodny podjazd przez gęstą wioskę. Ciekawiej (i stromiej) robi się dopiero pod koniec podjazdu na Przysłop.

Z przełęczy już tylko 2.5km do wielkiego ośrodka wczasowo-konferencyjnego, gdzie chcemy wyjść na wieżę widokową:

Podjazd tam to było coś. Najpierw stromy podjazd przez wioskę, ale najlepsze zostało na koniec: serpentyny pod sam ośrodek z nachyleniem 21%. Była moc!

Niestety widoki dziś nie powalają, ale i tak fajnie było na świat popatrzyć z góry:

Restauracja hotelowa wygląda całkiem zachęcająco, ale dzień już nam się pomału kończy, więc wybieramy pizzę w Makowie Podhalańskim, gdzie zjeżdżamy skrótem (z pominięciem Zawoi) przez Grzechynię. Według opisów z sieci skrót miał być szutrowy, okazał się kiepskim, ale asfaltem.

W Grzechyni wyjeżdżamy wprost na twierdzę Natankowców: klątwy na bramie, a wokoło pełno drogich aut z rejestracjami z całej Polski.


Długi zjazd sprowadza nas do centrum Makowa, gdzie pizza jest szybka i smaczna. Potem się rozdzielamy: Paweł stwierdza, że umordował się i Makowską Górę objedzie, my ciągniemy uroczymi serpentynami w górę:



To był niezwykle przyjemny podjazd (zasługa pizzy?), a zjazd po prostu przepiękny! Starannie pilnowałem żeby nie przegrzać tarcz, ale chwilami nie było to łatwe - długi i bardzo stromy, kręty zjazd. Trzeba było uważać (tym razem już nie szarżowałem :-)), ale było to bardzo przyjemne. Na pewno jeszcze kiedyś odwiedzę Makowską Górę.

W Budzowie Paweł czeka na nas od kwadransa i wspólnie zabieramy się za ostatni dziś poważny podjazd: pod Zachełmną. Podjazd długi i pod koniec ciężki, ale nagroda jest fantastyczna: najpierw widokowy zjazd do linii kolejowej i potem dalej: przez Leśnicę do Brodów praktycznie stale jest w dół.

Dzień się kończy: na tym zjeździe właśnie robi się całkiem ciemno,

tak że wjeżdżając na główną w Brodach już musimy jechać z pełnym oświetleniem. Paweł jedzie do Izdebnika, my skręcamy na Leńcze.

Wiatr w plecy popycha, tempo mamy niezłe. Jak dla mnie odrobinę za duże, ale staram się ciągnąć. Odpoczywam dopiero w Krakowie, gdzie już sam, po wałach nad Wisłą, jadę spokojnie do domu.


Passo Fedai + Pordoi

Sobota, 9 maja 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Alpy, zakładowe
Cała sobota na rower w Dolomitach! Szczęśliwie nogi nie bolą bardzo po wczorajszym, więc można coś spróbować nakręcić, zwłaszcza, że pogoda wygląda na nadspodziewanie dobrą (prognozy mówiły o burzach z piorunami).



Wcześniej planowaliśmy objechać Marmoladę:
ale ostatecznie stanęło na tym, by po wjechaniu pod Marmoladę (przełęcz Fedaia: 2057m npm) zrobić pętelkę trochę krótszą, ale za to przez najwyższą przełęcz w okolicy (Pordoi: 2239m npm):
Najpierw spokojnie, prawie po równym do Caprile:
gdzie zaczynają się podjazdy, więc prawie żałujemy że jest aż tak słonecznie.



Tomek na kolarce oczywiście daleko z przodu, a ja z Krzyśkiem pracowicie zdobywamy wysokość. No i stało się - w miejscu gdzie moja mapa (Locus na komórce z "wrysowaną" linią planu wokół Marmolady) pokazuje zjazd z głównej, Tomek w ogóle nie zauważa rozjazdu i jedzie dalej. I niestety zamiast jechać aż pod Marmoladę (jak założyliśmy, długo go nie widząc), zatrzymał się kilka minut za rozjazdem. Czekał na nas ponad godzinę, a że przypadkiem nie miał ze sobą komórki, to zaniepokojony, że nam się coś stało - wrócił do Alleghe (gdzie laptopem skontaktował się z ludźmi w Krakowie, którzy zasmsowali do nas). Wielka szkoda - głupio zepsuliśmy mu dzień :-(
A wystarczyło się lepiej dogadać. Wtopa...

A zjazd z głownej grzech byłoby opuścić. Gpsies poprowadził przepiękną dolinką: "Sottoguda Sertai":


Widać że w sezonie to bardzo turystyczne miejsce - sama wielkość parkingów na dole i górze dolinki o tym mówi. Ale dziś droga wręcz była zamknięta (zapewne z powodu porządkowej wycinki na drodze), tak że byliśmy tam prawie sami.
Ciekawostką było, że na mapie wyglądało, jakby odjazd w "Serai" był tylko na chwilkę:

tymczasem w dolinie mogliśmy zobaczyć, że to przecięcie dróg oznacza, że droga główna prowadzi wysoko nad głowami, a dojście do głównej jest dopiero przy stacji kolejki na Marmoladę - sporo wyżej, bo dolinka piękna, ale ciągnie ostro pod górę.

Kolejka zamknięta do końca czerwca, pusto zupełnie.

Kanapki, odsapka i jedziemy drogą o stałym a wymagająco wysokim nachyleniu.

tak że zdecydowanie trzeba robić przerwy.


Przy drodze czasem stoją jakieś hotele, knajpy i inne zabudowania - ale wszystko zamknięte na głucho. Ale i tak jest zaskoczenie, gdy przejeżdżając koło jednego z takich domów słyszymy głośny świst, a zaraz potem widzimy 3 świstaki, z których jeden schował się w skałach, a dwa stanęły koło domu i udawały że ich tam nie ma:


Stromy podjazd utrzymuje się całymi kilometrami,


ale "halsując" na pustej drodze jakoś dajemy radę.


W końcu przełęcz Fedaia. Śnieg, wiatr, herbatka z termosu pod zamkniętym barem. Ubieramy się we wszystko i chcemy objechać jezioro od południowej strony, ale droga w dużej części zasypana śniegiem. Więc jedziemy główną, gdzie galerie i tunel.

A jeziora okazuje się nie ma. Zbiornik pusty - tylko na dnie wpół-zmrożona kałuża. I znak zakazu kąpieli :-)


600m (w pionie) zjazdu do Canzei mija miło i szybko, zwłaszcza że bardziej cywilizowane okolice jedziemy ładną ścieżką rowerową nad potokiem. W miasteczku próbujemy znaleźć jakiś sklep, ale okazuje się że mimo że miejscowość wygląda na dużą i turystyczną, to zamknięte jest dosłownie wszystko (sklep jest jeden - otwarty rano i wieczorem).

Za to Krzysiek trafia na parking z kolekcją Porshe (jakiś zlot?):


a ja zachwycam się superkiczowatym domkiem:

A potem znowu podjazd. Do wjechania jest 800m po grzeczniejszych niż na Fedaia serpentynach, ale i tak dokładnie siły wysysających.



Gdy w końcu dojeżdżamy na przełęcz (2239m npm), to przyznaję że już naprawdę czuję satysfakcję. Udało się!

Na górze para bijąca brawo i pytająca:
- Italiano?
- Polacco.
- Aaa, to nasi!
Jeżdżą sobie kamperem, są ogólnie życzliwi, tak że z przyjemnością zamieniamy kilka słów z rodakami.

Przed nami 12km zjazdu (800m w pionie do stracenia w jednym kawałku). Tak, to była przyjemność! I przyjemnie dziś obejrzeć nagranie z części tego zjazdu. Polecam fullscreen+fullhd i chwilę spokoju:

Potem chwila gdy, mimo że w zasadzie jest zjazd, to trzeba przypomnieć sobie jak się pedałuje:

Potem oparliśmy się pokusie zjechania w dolinę serpentynami jednym szybkim zjazdem i zamiast tego jedziemy tak, by pozostałe 400m w pionie wykorzystać dobrze. Przy okazji przejeżdżamy przez jedyną po drodze wioskę bez śladu nastawienia na turystów (Andraz), tam chwilę ścieżką przez las:
i gdy w końcu wracamy na asfalt to aż do końca już tylko w dół.


A w Alleghe w nagrodę widok z tarasu:


Kończy się sobota. W niedzielę wynosimy się około 10, objeżdżamy autem jeszcze kilka przełęczy:

tak że popołudniem ruszamy do Krakowa.

W poniedziałek nad ranem (4-5 rano) jesteśmy w domu. Chwila snu i do roboty. Było super!



Passo Giau

Piątek, 8 maja 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Alpy, zakładowe
Tomek rok temu ze znajomymi odkrył uroki Dolomitów i tak ładnie o tym opowiadał, że gdy zaproponował w pracy powtórkę, to szybko znalazł chętnych. Ostatecznie stanęło na 6 osobach (4 rowerzystów + 2 turystki) i przejeździe pożyczonym z pracy Ducato. W Ducato przy 6 osobach (2 rzędach siedzień) rowery wchodzą do auta bez zdejmowania kół, niestety same siedzenia nie są tak wygodne, jakby się chciało przy 12h podróży... Ale daliśmy radę :-)

Wyjechaliśmy w czwartek ok. 22, każdy pasażer chwilę prowadził (ja miałem szychtę od 3:40, bo wcześniej, nieco przeziębiony, spałem jak suseł) i ok. 9:30 byliśmy nad jeziorkiem za Dobbiaco - na początku "trasy kolejowej".

Ścieżka była żwirowa ale, z nielicznymi wyjątkami, bardzo wygodna:
Bardzo spokojny podjazd wyprowadził nas 300m w górę, co po nocy w aucie bardzo dobrze zrobiło, zwłaszcza mnie - objawy przeziębieniowe zniknęły!


Z górki zjechaliśmy asfaltem (żeby było więcej funu - fajne zakręty drogi powieszonej nad dolinką), po czym widząc zbliżający się wjazd do miasteczka (Cortina d'Ampezzo), odszukaliśmy ścieżkę, która akurat stawała się asfaltowa. I wprowadziła do samego środka Cortiny w bardzo malowniczy sposób:

Zwiedzanie Cortiny zgodnie olaliśmy, ciekawi 15km podjazdu z nachyleniem sięgającym 19%. Zaczęło się w miarę niewinnie - gęsto poskładane serpentyny wyprowadzające nad miasteczko.

Co ciekawe, przy wyjeździe z Cortiny jest tablica elektroniczna z informacją czy w danym momencie konkretne przełęcze są dostępne. Czyli nie wystarczyło wyczytać w książce Gesera, że przełęcz jest zamknięta do 1.maja - trzeba jeszcze mieć szczęście. My mieliśmy. I mogliśmy piłować pod górę:
To znaczy piłowaliśmy w trójkę. Dla Tomka na kolarce to było nieco inne doświadczenie - on stojąc na pedałach szybko wjeżdżał i czasem na nas czekał po drodze. Na samą przełęcz wjechał prawie godzinę przed nami.

A na przełęczy śnieg i niskie chmury.



Ale na samej przełęczy super barek z herbatką i pysznym apfelstrudlem.

Jesteśmy pełni podziwu dla Bartka, dla którego nie tylko życiowym rekordem był podjazd na 2236npm, ale nawet sama odległość dzisiejszego przejazdu. Trochę cierpiał po drodze, ale dał radę!

Po dłuższej odsapce w cieple ubieramy się we wszystko co mamy i zbieramy się do zjazdu. Niespodzianka: pada. Deszcz nie jest duży, ale zjazd robi się trudniejszy. Zwłaszcza dla Tomka, którego kolarkowe cienkie oponki słabo trzymają w deszczu.

Ale dość szybko deszcz przechodzi (wystarczyło z chmury wyjechać?) i jest chwila by nacieszyć się 15km zjazdu, np:

Na dole wraca wiosna - może pochmurnie, ale ładnie.

Jeszcze chwila do Alleghe, gdzie zamiast objeżdżać jezioro, przejeżdżamy przez kładkę, leśną ścieżkę i jesteśmy na miejscu:



Miejsce jest fajne - 3-pokojowy "apartament" za 100 euro za noc na 6 osób nie wychodzi drogo, a standard wysoki. I do tego widoki z tarasu na 3tysięczniki:


Jeszcze tylko kolacja w miasteczku i padamy odsypiać noc w aucie. Jutro pojedziemy na rowerach w trójkę, a Bartek z dziewczynami pójdą w Alpy na piechotę.

Przełęcze Klekociny i Krowiaki w wiosennej śnieżycy

Sobota, 18 kwietnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe
Od kilku tygodni zbieraliśmy się w kilka osób z pracy na wspólny wyjazd rowerowy. Plany były różne, od Alp włoskich poczynając a na Pogórzu Wielickim kończąc. Ostatecznie stanęło na Przełęczy Klekociny koło Babiej Góry:
Jeszcze tydzień temu wiosna była upalna, ale dziś o dziwo prognozy się spełniły: spotkaliśmy w górach śnieg. Ale nie było zaskoczenia, więc każdy był odpowiednio ubrany.

No może tylko zjazd z Przełęczy Krowiarki w gęstej śnieżycy przy -1st zrobił wrażenie.

Korcił przejazd bardziej terenowy, ale szlaki górskie bardzo namokniętę, a wyżej w górach - pełne śniegu. Ostatecznie terenowa była tylko część przez Przełęcz Klekociny. Brakowało trochę słońca i widoków, ale i tak było super, a Babia po  raz kolejny pokazała, że potrafi dać w kość.







Dla mnie był to pierwszy prawdziwy przejazd terenowy na nowym rowerze, co skończyło się niespodzianką: po szybkim zjeździe kamienistą drogą przednie koło dramatycznie się scentrowało. Na szczęście jechałem z fachowcami - Tomek sprawnie wycentrował mi koło na tyle bym mógł jechać. Bez szaleństw na zjazdach, ale dojechałem.

Za to miłą niespodzianką było prywatne schronisko Zygmuntówka na Klekocinach - w Internecie pisali że dziwne, a jak dla mnie było ciepłe i sympatyczne. A herbatka z cytryną idealna.

Do tego gospodarz rozmowny - przekonał, że wariant z podjazdem pod pasmo graniczne (żeby okrążyć Babią od słowackiej strony) jest nierealny z powodu dużej ilości śniegu.


Na kierownicy miałem zamontowaną kamerkę. Jeszcze eksperymentuję z tą formą "notatek z podróży" i się uczę. W szczególności nauczyłem się, że mocowanie kamery może się poluzować (trzeba było wcześniej dokręcić to bym nie stracił większości terenowego zjazdu) a jak pada śnieg czy deszcz to osłonę obiektywu trzeba z wody wycierać :-)


Harkabuz

Sobota, 15 listopada 2014 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe


"Wycieczka zakładowa" na pożegnanie lata. Pogoda dopisała doskonale i choć dzień już króki, to zrobiliśmy w 9 osób fajną pętlę po Podhalu.

Kudłacze - piwko z kumplami po pracy

Czwartek, 28 sierpnia 2014 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe
Piątek 16:40 - umawiamy się z kumplami z pracy, że dzisiejszy wieczór spędzimy na Kudłaczach - schronisku górskim najbliżej Krakowa. Grzecznie robię rezerwacje w schronisku i zaklepuję ciepłą kolację z piwkiem. Żeby nie było za łatwo wybieramy najtrudniejszy wariant przejazdu przez Pogórze Wielickie:
To był wymagający przejazd bo bez żadnych rezerw czasu - po prostu jechaliśmy by zdążyć do Pcimia przed zmrokiem. Udało się. Sam podjazd pod Kudłacze był już praktycznie po ciemku. Piwko i kolacja czekały.

W nocy Paweł testuje szalony pomysł pracy zdalnej: z pomocą routerka 3g i tableta do 2 w nocy robi migrację serwisu, więc rano ma prawo być niewyspany - on po zjeździe (początkowo górskim szlakiem przez las) do Trzemeśni jedzie prosto do domu, a my w trójkę wracamy do roboty:


Do Dobczyc pagórków do oporu, potem szybka odległościówka. Na 10:00 jesteśmy w pracy: szybki prysznic i do komputera. Znaczy się wyszła całkiem ładna droga bez konieczności przeznaczenia na to całego dnia. Miłe.

Sliezky Dom

Niedziela, 1 grudnia 2013 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe, tatry
W Polsce śnieg. Całkiem sporo śniegu:

zwłaszcza bliżej Tatr:

ale wystarczyło przejechać na południową stronę granicy, by potwierdził się widok z kamery internetowej: na Słowacji mimo grudnia ciągle jest jesień



Stajemy autem koło Popradu i jedziemy pod Tatry, gdzie zjeżdżamy na drogę pod schronisko "Dom Śląski".


Oczywiście wyżej robi się zimowo, ale że podjazd jest mocarny, to nie przekłada się to na ciepłe ubrania:



Zjazd po śniegu przyprawia o ból skostniałych z zimna palców na klamkach hamulcowych, ale oczywiście jest śliczny. Na dole zostaje jeszcze trochę dnia, więc jedziemy pod Strbskie Pleso, gdzie kończy się dzień ładnym widokiem na Kralovą Holę. Ten widok sprowokował kolejną wycieczkę.



Rakoń

Sobota, 15 czerwca 2013 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe, tatry
Zaciekawiony widokiem na słowacką dolinę podczas poprzedniej wycieczki w te okolice, namówiłem kolegów z pracy na przejazd z Chochołowa w sam środek Tatr Zachodnich.(track częściowy - sportstracker się zawiesił).

Auta zostawiamy na pustym parkingu przy granicy i jedziemy przez Słowację. Najpierw spokojnymi pagórkami (w drodze powrotnej już nie wydawały się takie małe),

potem delikatnym, ale stałym podjazdem doliną aż pod Oravice,

gdzie zaczyna się pierwszy poważny podjazd.

Na przełęczy już jesteśmy nieco umordowani, co nie sprzyja rozmowie kumpla z żoną, która właśnie odkrywa, że "40km" to ma być w jedną stronę :-)

Potem zjazd do Zuberca i wjazd na ładny asfalt, co prowadzi aż do samej Chaty, w sam środek Tatr:


Podjazd mozolny, ale równy. Najbardziej we znaki daje się skwar.

Na górze zapinamy rowery do słupka z jakąś tabliczką, przebieram buty na górskie i idę z kumplem (reszta grupy dojechała trochę później i nie miała ochoty na wzmacnianie wycieczki) pod Rakoń. Na górze pasiemy oczy widokami:

i możliwie szybko wracamy do reszty.

Potem miły zjazd i powrót tą samą drogą.