Wpisy archiwalne w kategorii

tatry

Dystans całkowity:886.00 km (w terenie 53.00 km; 5.98%)
Czas w ruchu:37:38
Średnia prędkość:14.56 km/h
Maksymalna prędkość:46.00 km/h
Suma podjazdów:2299 m
Suma kalorii:6139 kcal
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:110.75 km i 9h 24m
Więcej statystyk

Wokół Tatr

Niedziela, 27 maja 2018 · Komentarze(0)
Kategoria tatry, z synem
Skoro kupiłem sobie szosę i trochę się z nią oswoiłem (1700km), to przyszedł czas na najbardziej klasyczną drogę dla roweru szosowego: wokół Tatr. Przyznaję że tak cichutko miałem nadzieję,że trasa którą kiedyś robiłem ponad 14 godzin i w skrajnym zmęczeniu, teraz okaże się dużo krótsza (kolega z pracy robił to w 8 godzin!) i łatwiejsza. Z czasem przejazdu nie zaszalałem, ale jechało się faktycznie przyjemnie - 200km z podjazdami nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Opiszę tu dwa wyjazdy, wykonane w odstępie 2-tygodniowym. Oba w niedzielę, po sobocie w pracy.

Pierwszy był zaraz po przeziębieniu, ze zbyt późną pobudką (co zaowocowało całym dniem słońca w twarz) i wbrew wiatrowi (w PL silny wschodni, w SK słaby południowy), za to z odwiedzeniem od dawna wymarzonej Przełęczy nad Łapszanką:




Podjazd pod Przełęcz i w ogóle Spisz pokazał, że brak najmniejszego blatu wcale nie jest taki super - przy podjazdach >8% niskich biegów brakuje i zamiast pedałowania z optymalną kadencją trzeba cisnąć siłowo. Do tego resztki przeziębienia nieco mulą, ale audiobook w jednym uchu, trochę cierpliwości i udaje się wjechać. A intensywna zieloność wszędzie dookoła powoduje że jest to bardzo przyjemne doświadczenie:


Przy kapliczce długie napawanie się widokami

a potem zjazd na słowacką stronę:

zjazd ostry, wymagający silnego zaciskania klamek hamulców, ale wspaniały widokowo:


A potem podjazd do Zdiaru - długi i znowu "siłowy", ale nadal piękny:



Po dojechaniu do głównej nagroda czyli długi zjazd. Chwilami trochę straszno szybko jechać po sypiącym się asfalcie, ale ciężko się powstrzymać - było wspaniale! A w Tatrzańkiej Kotlinie knajpa z góralską muzyką i pysznym gulaszem baranim:


"Paliwo" przydaje się - teraz czeka mnie długie łojenie pod górę. Niby tylko kilka %, za to stale, długo i w palącym słońcu w twarz. Widoki skromniejsze niż dotąd, ale ciągle czujesz, że tuż obok są piękne góry - jedzie się fajnie, choć ruch aut jest nieco większy niż bym sobie życzył.

Za Strbskiem Plesem zjazd, długi i wspaniały - praktycznie aż do Liptowskiego Hradoka, gdzie w samą porę trafiam na otwartego Lidla - właśnie kończy mi się woda w bidonach (2 litry + 0.5l ekstra, wypite nad Łapszanką).

Po dojechaniu do Mikulasza oczywiście skręcam na ścieżkę nad Vagiem:


i nie skręcając do centrum (obiad już jadłem, wodę w bidonach mam) jadę aż do jej końca przy wyjeździe z miasta.

Przy "Dom na strehe":

zaliczam "obowiązkową" czapowaną Kofolę:

i jadę w stronę Kvaczan.

Przy podjeździe widoki zaczynają się już zaczyna się robić miękkie od zbliżającego się zmierzchu:


ale oznacza to także koniec upalnego dnia, więc mimo dużego, stałego podjazdu wjeżdża mi się nadspodziewanie przyjemnie. Przełęcz wyjeżdżam w idealnym momencie:


Zostały już tylko minuty słońca, więc przy ostatniej kanapce doczekuję na zakończenie "spektaklu":





Do Zuberca zjeżdżam już o zmroku i już czując wschodni wiatr po północnej stronie Tatr - nie ma co się szarpać na drogę przez Trestenę - lepiej pod osłoną lasu pojechać przez Oravice. Zdecydowanie przydają się okulary (świeżo nabyte fotochromy z niskim najmniejszym przyciemnieniem) - w dolinkach koło Zuberca muszki trafiające w szkła okularów liczą się dosłownie w tysiące.

Droga Oravice-Vitanowa w remoncie, ale jest już na tyle późno (praktycznie bez aut), że mijanki ze światłami nie są żadną przeszkodą. Za to przydaje się mocna lampka do omijania dziur. Ostatni przystanek w Hladovce, na przystanku - gdy stoję tam ze zgaszonymi lampkami to zagaduje do mnie słowacki policjant z radiowozu. Chwilę gadamy aż w końcu oczywiście pyta się czy mam światła. Gdy włączam moje "wypalacze" to już nie ma więcej pytań :-)


Drugi przejazd, 2 tygodnie później, miał na celu sprawdzenie czy w ogólę potrafię szybciej. Bez przeziębienia, bez Łapszanki, z wcześniejszym startem. Rewelacji może nie było (prawie 12h w drodze z czego 10h jazdy), za to zobaczyłem że faktycznie można tę drogę zrobić w miarę spokojnie - bez wielkiego zmęczenia i w miarę rozsądnym czasie:

Start w Nowym Targu o 7 rano, ze względu na prognozę pogody tym razem założyłem błotniki:


Sprawny przejazd na Słowację (w Tatrzańskiej Kotlinie byłem 2h szybciej niż niż przez Łapszankę), a potem mimo wcześniejszej pory - duszny skwar na "Drodze Wolności". Bo dziś pogoda przedburzowa. Kuszę się na idącą równolegle do drogi (od Łomnicy) ścieżkę rowerową - w większości bardzo zniszczoną, do tego bardziej niż droga podjazdową, za to w cieniu, co daje siłę na resztę podjazdu pod Pleso.

Do Lidla w Liptowskim Hradoku dojeżdzam na końcówce sił - bułka serowa z kofolą smakują wspaniale.

Tam też w końcu zaczyna padać - wreszcie! Najpierw delikatnie, a za Mikulaszem - piękna ulewa. Jestem okrutnie zadowolony, że wziąłem błotniki i cieszę się z deszczu.


Niestety deszcz kończy się tuż przed podjazdem pod Kvaczany. Jest duszno, przedburzowo, gorąco - tym razem ten podjazd okazał się zdecydowanie trudny. Już wiem że czas przejazdu nie będzie imponujący, ale nic w tych warunkach nie zdziałam - jadę bez kasku, polewając włosy wodą a i tak ledwo zipię.

Burza w końcu przychodzi - akurat gdy kończy się podjazd. Przyszła nagle, bardzo intensywny deszcz - nie mam innego schronienia niż rzadkie świerki przy drodze (razem ze mną chroni się tam też grupa motocyklistów).


Trochę kiepsko z tym deszczem, bo będę miał śliską drogę akurat na zjazd, ale nie narzekam tylko ostrożnie jadę. I mam niespodziankę: dosłownie 500m dalej deszcze się kończy a droga robi się sucha.

Tym razem w Zubercu skręcam na Trestenę - chcę w końcu pojechać w drugą stronę piękną ścieżkę rowerową do Nowego Targu. Przed Tresteną mam ostry kryzys - chropowaty asfalt głównej drogi nieprzyjemnie spowalnia rower na wąskich oponach (gdy kiedyś jechałem ten kawałek na oponach 2'' to w ogóle nie czułem by było to jakimś problemem), a mnie coraz trudniej znaleźć motywację do szybszej jazdy. Gdy w końcu staję, to nieomal przewracam się - jestem kompletnie bez sił.

Stąd w Trestenie obowiązkowa wizyta w bardzo fajnej pizzerni koło początku ściezki rowerowej. Nie rzucam się na jedzenie (w końcu wkrótce koniec drogi), ale krem pomidorowy i kofolę - wchłaniam z radością.

Scieżka prowadzi delikatnie pod górę (ok. 2%) i pod dość silny wiatr - jedzie się niezbyt odpoczynkowo, widoków też nie ma powalających (zrobiło się tak trochę szaro), ale to jakby uwypukla urodę tych torfowisk i trasy po dawnych torach kolei:




Wyszło 12h, przez Oravicę pewnie byłoby z pół godziny krócej, a gdybym miał chłodniejszą pogodę (a przynajmniej bez burz) to może bym ściął czas jeszcze o 1-1.5h. Czyli "w zasięgu" mam 10h - ciągle więcej niż limit "Rajdu wokół Tatr" (9.5h) :-)


A zdjęcia Łapszanki i w ogóle okolic dały ten efekt, że właśnie machnąłem z synem (17 lat) pętelkę po pięknym Spiszu:

Było super - kilka długich podjazdów dało w kość


ale widoki przepyszne, pogoda rozpieszczała (przyszły chmury i skwar zelżał), oprócz Łapszanki zobaczyliśmy też np. zamek w Nidzicy


a na koniec wypróbowaliśmy świeży asfalt ścieżki rowerowej Krempachy-Gronków (uh, twórcy ścieżki nie mają kompleksów wobec podjazdów - długie 16% zrobiło wrażenie)


oraz obejrzeliśmy Przełom Białki zanurzony w miodzie zachodzącego słońca.


W 3 dni wokół Tatr

Sobota, 9 września 2017 · Komentarze(1)
Kategoria Longinada, tatry
Jadąc przez rumuńskie wioski odebrałem telefon od Michała, który namawiał na wspólny 5-dniowy wyjazd: wokół Tatr, potem Spisz i Gorce. Spokojnie i z wygodami: noclegi na kwaterach rezerwowanych przez booking.com. Tyle urlopu to już nie miałem, ale 3 dni (weekend + poniedziałek) było w zasięgu, a możliwość spotkania się ze znajomymi z Longinad była atrakcją samą w sobie. Poza tym chciałem spróbować odmiennego niż wcześniej stylu na tej trasie - kiedyś objechałem ją w jeden dzień.

Ostatecznie jedziemy w czwórkę: Michał z dorosłym synem Tomkiem i Kaśką. Kaśka jedzie nocnym pociągiem z Elbląga, Michał z Tomkiem spod Warszawy, ja dojeżdżam do nich autem pod dworzec w Nowym Targu. Jest piękny poranek - pogoda udała się nam idealnie. Jedziemy asfaltową ścieżką "szlaku wokół Tatr".


Na ścieżkę od dworca PKP wjechać trudno - jak się w końcu okazało dlatego, że ktoś zamknął bramę w płocie, tak że trzeba albo cofnąć się do skrzyżowania z Zakopianką, albo na ścieżkę wjechać nieco dalej - na pierwszym wjeździe za dworcem. Ciekawe komu przeszkadzało.

Najpierw przez las, potem równolegle do drogi na Czarny Dunajec - bez rewelacji. Za to za granicą niespodzianka: droga samochodowa idzie dołem, przez wioski i jest taka sobie, a ścieżka - przepięknym zboczem doliny:

Miejscami jest nieco barierkozy:

ale równoważą to urocze mostki:

a jedzie się tak miło, że przegapiamy planowany zjazd na Oravice i jedziemy wprost na Trestenę:

Tam w miłej pizzerni kawka i pierwsza na tym wyjeździe czapowana Kofola.

Potem kilka km główniejszą drogą, ale nie było to wcale dokuczliwe, a dzięki objechaniu dolinami na około nie musimy podjeżdżać przełęczy Borek, co zwiększyło szansę na namówienie towarzystwa na podjazd pod Tatliakovą Chatę (oni są po nocy w pociągu - mają prawo nie tryskać energią).

Zresztą większość drogi jest po prostu bardzo miła - pusta, odpoczynkowa i widokowa:

W Habovce obiad, znajdujemy naszą kwaterę i bez sakw jedziemy podjazd pod Rohacze:



Podjazd nie robi wrażenia na towarzystwie - wjeżdżamy go szybko, jak dla mnie nieco za szybko :-)

Jeszcze tylko wieczorna wycieczka do pobliskiego barku z piwkiem i niezłym jedzeniem.


Niedzielę zaczynam od mszy w pobliskim kościele, po czym jedziemy na Przełęcz Kwaczańską.



W związku z leniwym tempem wycieczki mamy czas na wszystko, więc spełniam dawne marzenie, by nie tylko cieszyć się  podjazdem na Przełęcz, ale także zobaczyć Dolinę Kwaczańską, co to ją z drogi widać w dole - po zjeździe z Przełęczy odbijamy na Kwaczany. W wiosce przez głośniki na słupach przy drodze leci wpadające w ucho Kollarovci - wrażenie jest przedziwne, tak jechać przez pustą wioskę wypełnioną skoczną muzyką).



Do najwyższego punktu drogi rowerów już nie wypychamy, tylko wchodzimy bez obciążenia, ale niewątpliwie Dolina Kwaczańska jest do przebycia rowerem.


A potem nad Marę i w stronę Mikulasza:




Mikulasz bardzo zyskał dzięki ścieżce rowerowej nad Vagiem - zamiast przebijać się przez miasto nieprzyjemną główna drogą, po przejechaniu centrum (niezły obiad) zaraz zjeżdżamy nad rzekę - na ścieżkę, co wyprowadza na główną drogę już za miastem.

Przy wyjeździe z Mikulasza rozdzielamy się - mnie okrutnie kusi widoczna na wprost ścieżki droga na Dolinę Żarską, a reszta grupy woli skończyć dzień wcześniej. Tomek skarży się że coś go bierze i nie ma siły ryzykować późnego końca dnia. Rozumiem go, ale dolina ciągnie:

Najpierw w miarę delikatny podjazd przez łąki i wioski - nawet nie wiem kiedy wysokości nabrałem i w końcu właściwy wylot doliny. Najpierw lokalna atrakcja: stara kopalnia. Już za późno na zwiedzanie, więc tylko oglądam z zewnątrz:



A potem podjazd w pomału szarzejącym wieczorze:



Gdy podjeżdżam do schroniska na końcu doliny, to w oknach palą się już światła:

A w środku jest przemiły nastrój:

Aż nie chce się odchodzić - mógłbym tu jeszcze długo przy kominku sączyć piwko/kofolę i opychać się pysznym makowcem z wiśniami. Ale nie ma co żałować - przede mną obłędalny zjazd. Pożegnany przez Shreka:

zmykam w dół - wobec nadchodzącego zmroku czas już jest najwyższy.

U wylotu doliny czas na decyzję - albo wracam (szybki zjazd asfaltem) do Mikulasza i stamtąd główną do Prybyliny, albo spróbuję trawersującego zbocze szlaku rowerowego. Według mapy tylko kilka km ma być bez asfaltu - decyduję się zaryzykować.

Początkowo jest bardzo optymistycznie: po końcu asfaltu przez pewien czas mam szeroką, wygodną leśną drogę. Potem wjeżdżam w stary wiatrołom i robi się mniej wygodnie:

Trochę jadę, potem już w większości prowadzę (na rowerze mam sakwy - nie zaszaleję), trochę rower noszę, a w miejscu, gdzie trzeba było przekroczyć kilkumetrową skałkę:

miałem poważne wątpliwości czy w ogóle dam radę (dałem, nawet obyło się bez odpinania sakw).

A potem się skończyło - wjechałem w młodszy wiatrołom, świeżo oporządzony przez leśników - ścieżka zniknęła całkiem pod grubym dywanem z drobnych gałązek - czekało mnie długie niesienie roweru w miejscu, gdzie i bez roweru ciężko przejść. W zapadającym zmroku - bez szans.

Na mapie wypatrzyłem kilkaset metrów niżej drogę leśną łączącą się za około kilometr z asfaltem schodzącym w doliny. W resztkach dziennego światła wypatrzyłem, że faktycznie coś tam jest, więc zszedłem tam stromą ścieżką. Droga okazała się błotnista i głęboko rozorana przez sprzęt leśników, ale w świetle mocnej latarki jakoś przedarłem się przez ten kilometr i już w kompletnej ciemności docieram do twardej drogi. Obie lampy na pełną moc i lecę w dół. Jeszcze tylko dwa podjazdy i docieram do głównej.

Główna droga po ciemku robi lepsze wrażenie niż za dnia, poza tym po dzisiejszych podjazdach zupełnie nie zauważam jej marudnego, 2% podjazdu. W chwili gdy wjeżdżam do miasteczka, słyszę wołanie Michała - okazało się że właśnie wracają z piwiarni na kwaterę i szczęśliwie mnie wypatrzył. Wracają ze mną do piwiarni i mimo późnej pory dostajemy ostatnie piwko: smakuje wybornie!

Kwatera to apartament na tuzin osób - mamy w nim aż do przesady dużo miejsca i wszelkie wygody. Ale tak naprawdę ważne są rzeczy najprostsze: gorący prysznic i  wygodne łózko - trochę się dziś zmordowałem.


Tomka jednak ewidentnie coś złapało - da radę jechać, gorączki nie ma, ale gardło boli i humor nie ten. Zaczynamy dzień od widoku na Krywań:



Docieramy wspólnie do Strbskiego Plesa, gdzie Tomek zostaje odpocząć, podczas gdy ja z Michałem i Kaśką jedziemy kolejnym podjazdem w tarzańską dolinę - do Popradzkiego Plesa:



Tak, to był mocny podjazd! Nawet na Kaśce i Michale niektóre fragmenty zrobiły wrażenie. Ale i tak wjechali całość bez chwili odpoczynku :-)


Przed zjazdem puszczamy SMSa do Tomka żeby on też się zbierał - chwilę później spotykamy się na dole, koło stacji kolejki.

Odpoczynek Tomkowi nic nie pomógł - wręcz przeciwnie, z czasem niedyspozycja rozwinęła się. W Smokovcu idziemy na obiad, ale to też nic nie pomaga, podobnie łykanie paracetamolu. A przed nami jeszcze kilka podjazdów - niby mniejszych niż przed południem, ale choremu wystarczą i takie dla zgaszenia humoru. W końcu Tomek robi coś naprawdę głupiego: zeskakuje z roweru na środku skrzyżowania i staje w poprzek drogi przed ciężarówką wiozącą jakieś kamienie. Taktyka o dziwo okazuje się skuteczna - ciężarówka jedzie w we właściwą stronę (do Lendaka), w szczególności wjedzie dwa z pozostałych dziś trzech podjazdów, a kierowca godzi się na zabranie chorego z rowerem. Rower ląduje na pace a Tomek w szoferce. Stanowczo twierdzi, że da sobie sam radę. I faktycznie dał radę - z Lendaka przejechał (po równym) do Słowiańskiej Wsi, gdzie złapał busa, który zawiózł go na zarezerwowaną wcześniej kwaterę w Spiskiej Starej Wsi. (Noc niestety na chorobę nie pomogła - następnego dnia pojechał do domu pociągiem z Nowego Targu).

Resztę drogi wokół Tatr jedziemy już w trójkę,


a wkrótce jadę już tylko ja sam - Michał z Kaśką w Tatrzańskiej Kotlinie odbijają na Spisz, na kwaterę, do Tomka.

Początkowo wydawało mi się, że mam jeszcze sporo czasu, ale podjazd do Źdiaru dał w kość.




Gdy w końcu wyjeżdżam na przełęcz, to już nie myślę o wymarzonej drodze przez Łapszankę, tylko jadę jak najprościej do Nowego Targu do auta.

Decyzja słuszna - dojeżdżam po zmroku. Przyjemnie nasycony drogą, podjazdami, miłym towarzystwem. Jeszcze godzinka za kierownicą auta i domek.



Murowaniec na rowerze

Niedziela, 29 stycznia 2017 · Komentarze(1)
Kategoria mtb, tatry
W Krakowie smog i ciężkie, szare chmury - trzeba uciekać. Padło na wycieczkę, która korciła od dawna: dojechać na rowerze na Halę Gąsienicową, drogą dojazdową wzdłuż doliny Suchej Wody. Podobno w lecie to kamienista, marudna droga przez las, za to w zimie  zyskuje na uroku, bo śnieg chowa kamole.

Przejazd autem przygnębiający: w Krakowie brud wręcz wisi w powietrzu, a za Krakowem wcale nie lepiej. Jest szaro, bez żadnych widoków, wszędzie po ziemi płoży się dym z kominów. A obwodnica Nowego Targu to w ogóle groza - droga jest zanurzona w brązowej mgle. W Zakopanym według pomiarów dostępnych w Internecie ma być podobnie - ciekawe czy wystarczy, że trochę omijam Zakopane, czy też trzeba będzie dopiero rowerem wyjechać z duszącej chmury... Jeszcze tylko przejazd przez wioskę pełną narciarzy i szarość stopniowo znika! Niebieskie niebo i widać trochę Tatry. Udało się wyjechać ze smoga!

Podjeżdżam pod początek szlaku, ale jest problem - zupełnie nie ma gdzie zaparkować. W lecie może gdzieś bym się na poboczu przytulił, teraz przez zaspy zupełnie nie ma gdzie stanąć. Wracam 1.5km i na sępa parkuję pod jakimś domem gościnnym.


Szlak okazuje się bardzo wygodną drogą:

Śniegu mnóstwo, ale po tej drodze jechał ratrak z pługiem. Czyli jest idealnie równo, choć pewnie wygodniej byłoby bez pługa, bo ten zasypał koleiny (auta do schroniska tam jeżdżą), tak że w miejscu po koleinach jest nieco grząsko. Czyli trzeba jechać środkiem - tam jest twardo i jedzie się znakomicie.

Nawet nie jest bardzo stromo - podjazd nie przekracza 14% a w większości utrzymuje się poniżej 10%. Na początku jechałem pod górę z prędkością piechura, potem było dużo fragmentów pozwalających wyraźnie nadgonić - czyli nie dość że droga ładna i pusta, to jeszcze pozwalająca całkiem szybko dostać się w sam środek Tatr.

Ale mnie się nie śpieszy, a zimowy las w słońcu cieszy oczy:





A potem las się kończy i zaczynają się inne widoki:


Niespodziewanie pod schroniskiem nie ma gdzie się zapiąć - wszelkie drzewa czy słupy są w głębokim śniegu, a wszelkie zapięciowe miejsca przy murze schroniska są lodem z dachu zasypane.

Nic to - kto by tutaj kradł rowery :-)


Jestem przyjemnie rozgrzany podjazdem, więc zupełnie nie czuję tych -6 stopni, ale szybko doceniam zawartość torby na bagażniku: nakładam suchy polar pod kurtkę rowerową, a po chwili marszu na wierzch jeszcze kurtkę. Jest idealnie.


A góry są przepiękne! Leniwym spacerkiem (nigdzie dalej i tak ani nie zdążę ani nie mam zimowego sprzętu) idę sobie nad Czarny Staw.







Czarny Staw solidnie zamarźnięty, drogi w górę prowadzą przez jego środek:





Jest pięknie i tak krystalicznie "czysto". A małopolski smog został daleko w dole:

Cóż, dzień krótki - trzeba wracać.

Jeszcze tylko obiad w schronisku:


ostatnia fotka "byłem tu":

ostatnie spojrzenie na bliskie Tatry:

i zjazd.

Zjazd taki, że po zjechaniu na dół chciałem wołać jak osiołek w Shreku: ja chcę jeszcze raz! Nie to żeby był bardzo szybki - nie mógł, bo musiałem starannie trzymać się twardej bruzdy pośrodku drogi. Były miejsca, gdzie bruzda była niewiele szersza od opony, ale i w "łatwych" miejscach trzeba było uważać. Tylko raz "spadłem" z bruzdy, ale zanim całkiem się zagrzebałem w śniegu udało się wrócić. Było super.

Tak, poważnie rozważałem by jeszcze raz podjechać, ale zwyciężył wstyd przed ludźmi, którzy chwilę wcześniej grzecznie mnie przepuszczali na drodze (nikogo nie straszyłem, gdy trzeba było to zwalniałem do zera, ale ze względu na bruzdę bardzo grzecznie dziękowałem za przepuszczenie mnie środkiem). Miałem jeszcze prawie godzinę światła dziennego - pomyślałem by zrobić jeszcze kółko przez Małe Ciche, ale nawet nie dojechałem do miejsca, gdzie trzeba by przejechać szlakiem rowerowym do drogi (nie wiem czy przejezdne) - zniechęcił mnie duży ruch samochodowy: jeśli tutaj jest tego tyle, to będę dzień kończył jadąc przez Murzasichle wśród aut - nie warto psuć błogostanu. Bo to był idealny dzień.

Kto by pomyślał - rowerem na Halę Gąsienicową to nie żaden wygłup, tylko bardzo fajna propozycja na zimę.


Wczesna wiosna na Spiszu + sniezyca pod Tatrami + Pieniny

Niedziela, 13 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki, tatry
Gdy patrzysz na mapę tych okolic, to rzuca się w oczy, jak blisko koło siebie są Tatry i Pieniny - aż się prosi o jakąś fajną rowerową pętlę. Np. przez Jurgów z jednej strony i ścieżkę nad Dunajcem z drugiej.

Ale obserwując na fejsie SzosaPoPodhalu zobaczyłem, że można pojechać inaczej, skracając nieco pętlę i robiąc ją ciekawszą - przekraczając granicę ze Słowacją między Kacwinem a Żdiarem. Na żadnej z map (i Compassa i google i żadnej open) nie ma tam drogi przez granicę, a on jeździ tam szosówką. Dopytałem go i zapewnił mnie że tam jest asfalt. Jeszcze dla pewności Stravę przeszukałem i znalazłem dwa zapisy tras przekraczających tam granicę. Czyli jakaś droga tam musi być - trzeba jechać.

Namówiłem kumpli z pracy na taki wyjazd inaugurujący sezon, ustaliliśmy "bezpieczny", wiosenny termin, mamy jechać w 4-kę. Ale tuż przed wyjazdem pogoda się załamuje - po prostu leje. Konsternacja - chyba nie ma sensu jechać. A szkoda, bo napaliłem się na ten wyjazd okrutnie. W końcu patrząc na różne prognozy dochodzę do wniosku, że przesuwając wyjazd z soboty na niedzielę jest szansa na brak deszczu w Polsce po południu, a na Słowacji przez cały dzień. Ale takie cienkie kalkulacje nie przekonały kumpli - w końcu w niedzielę pojechałem sam:

Nie było łatwo wstać w niedzielny poranek gdy za oknem pełna lejba. Jeszcze bardziej motywacja spadła, gdy zmokłem podczas zakładania roweru na bagażnik dachowy, ale byłem uparty - najwyżej spędzę w aucie 4 godziny słuchając audiobooka.

Wszelkie wątpliwości co do sensowności wyjazdu powinienem stracić na Zakopiance, na przełęczy w Naprawie: nie dość że leje, to jeszcze w górach pojawiła się mgła taka, że widoczność spadała do kilkunastu metrów. Ale chyba ciężko jarzący byłem, więc po prostu pojechałem dalej :-)

W Kacwinie nadal pada, ale skoro już tu przyjechałem to wypadałoby obejrzeć chociaż tą wirtualną drogę przez granicę - ubrałem się przeciwdeszczowo i choć nastrój taki sobie, to zebrałem się:

Dojeżdżam do końca drogi na mapie, już blisko granicy i droga faktycznie jest!

I przestaje padać! Znaczy się cienkie kalkulacje pogodowe się sprawdziły - jednak będę miał dziś wycieczkę rowerową! Od razu najstrój inny:

Droga transgraniczna w zasadzie jest z marnego asfaltu, ale przy samej granicy przez chwilę robi się prawie gruntowa. Nie na tyle jednak by był problem z przejazdem nawet tuż po deszczu:

Na samej granicy wiata:

i ładny wodospad:

i tablicą prezentującą transfraniczne szlaki rowerowe - widać po niej, że zrobili też przejazd przez granicę w Łapszance - warto wiedzieć:



A za granicą droga z płyt betonowych prowadząca koło zaniedbanych zabudowań jakiegoś chyba byłego PGRu. Ale za PGRem już normalny asfalt - ładna dolinka z ładnymi wioskami spiskimi. W Osturnej skręt na drogę w stronę Żdiaru - faktycznie aftaltową.

Spokojny podjazd, ale wkrótce zaczynam się cieszyć, że jadę na grubych oponach - na drodze pojawia się mokry śnieg:

trochę też takiego mokrego śniegu zaczyna padać z nieba - ale za mało by było to problemem. W końcu nawet się doczekuję miejsca, gdzie można spokojnie przycupnąć na drugie śniadanie:

Śniegu na drodze coraz więcej, ale dla grubych opon to żaden problem:

I w końcu przełęcz, z ciekawie rozwiązanym zakazem wjazdu ciężarówek - szlaban umieszczony na tyle wysoko, że typowa osobówka przejedzie pod:


A potem długi, piękny zjazd. Nieprzeszkadzający wcześniej, delikatnie padający z nieba "śnieżek", na szybkim zjeździe okazuje się intensywnym doznaniem - zmasowanym atakiem ostrych igieł lodu. Na szczęście mam okulary, więc okresowo je przecieram i jadę dalej. Aż kończy się zjazd a ja wyjeżdżam pod chmury:



W Tatrzańskiej Kotlinie jakaś knajpa zachęca głośną góralską muzyką i menu wystawionym przed wejściem, ale jak dla mnie to za wcześnie na obiad - jadę dalej, na wschód, w stronę Pienin.

Droga lekko pagórkowata, prowadząca między kolejnymi wiosko-miasteczkami pełnymi kolorowych domków:


Jestem swobodny i beztroski, mam czas, nikt nie będzie niezadowolony jak wybiorę złą drogę, więc pozwalam na eksperyment z taką drogą:

Potem znów główniejsza droga, wzdłuż torów kolejowych i doliny, gdzie wiatr się rozpędza idealnie wprost w twarz. Ale to tylko kilka km, więc nie ma bólu. Odbijam w bok, w drogę przez góry, z idealnym asfaltem dzięki EU:

Spokojny podjazd wyprowadza na przełęcz, gdzie przed zjazdem oczywiście ubieram się we wszystko co mam, a jak już stanąłem, to przy okazji zjadam obiad z kocherka. Warto było - nie brakowało mi sił na kolejnym podjeździe.

Dlugi zjazd do Haligovce, gdzie mogę skęcić wprost do Czerwonego Klasztoru, albo szarpnąć się jeszcze na Leśniacką Przełęcz i ścieżkę nad Dunajcem. Czasu do zmroku nie ma już dużo, ale z ochotą wybieram drugi wariant - wioska zostaje w dole:


a ja wspinam się na ostatnią dziś przełęcz:

Zbliżam się do polskiej granicy, więc nie dziwię się że wracają chmury deszczowe, ale mam nadzieję że znowu sprawdzi się kalkulacja z prognozy pogody i wieczorem deszcz mnie ominie. Udało się - niedawno tu padało, ale nie na mnie:


A potem zjazd nad Dunajec:


gdzie w zapadającym zmroku popylam szutrową ścieżką nad Dunajcem:


Przed samym Czerwonym Klasztorem ścieżka robi się mocno błotnista, ale zaraz potem już asfalt. W ciemności (na latarkach) jadę nad jeziorem do Niedzicy, pod zaporą zjadam ostatnie jabłko i bardzo zadowolony z ładnego dnia, wracam do Kacwina, do auta.

Sliezky Dom

Niedziela, 1 grudnia 2013 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe, tatry
W Polsce śnieg. Całkiem sporo śniegu:

zwłaszcza bliżej Tatr:

ale wystarczyło przejechać na południową stronę granicy, by potwierdził się widok z kamery internetowej: na Słowacji mimo grudnia ciągle jest jesień



Stajemy autem koło Popradu i jedziemy pod Tatry, gdzie zjeżdżamy na drogę pod schronisko "Dom Śląski".


Oczywiście wyżej robi się zimowo, ale że podjazd jest mocarny, to nie przekłada się to na ciepłe ubrania:



Zjazd po śniegu przyprawia o ból skostniałych z zimna palców na klamkach hamulcowych, ale oczywiście jest śliczny. Na dole zostaje jeszcze trochę dnia, więc jedziemy pod Strbskie Pleso, gdzie kończy się dzień ładnym widokiem na Kralovą Holę. Ten widok sprowokował kolejną wycieczkę.



Dookoła Tatr

Sobota, 21 września 2013 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie, tatry

Mieliśmy jechać w piątkę, robiłem rezerwację na kwaterze w Chochołowie, ale zrobiło się deszczowo, więc ostatecznie pojechałem tylko ja i Tomek. Tomek z Alą w aucie jako "support", ale dzielnie nie korzystał z pomocy a jedynie z towarzystwa na postojach. Tomek na kolarce, ja na trekkingu, zresztą on ma lepszą kondycję a do tego w kolarce brak górskich zębatek zmuszał do szybkich podjazdów - czekał na mnie.

Wrześniowy dzień krótki, więc mieliśmy ruszyć wcześnie (przyjechalismy dzień wcześniej na kwaterę), ale rano taka lejba, że w końcu opóźniliśmy wyjazd o godzinę a i tak ruszyliśmy w mocnym deszczu. Koło Oravic deszcz zaczął miewać przerwy, na Przełęczy Kaczawskiej już tylko trochę mżyło a nad Marą już było po deszczu.

I w końcu, na tym długim podjeździe od Mikulasza zaczęło wyzierać niebieskie niebo i widoki Tatr. Koło południa już super widoki i patelnia! Wygraliśmy pogodę na ten dzień.



Po obiedzie w Smokowcu pomyłka i zjazd w doliny, ale szybko nadrabiamy błąd.

Blisko polskiej granicy zapada zmrok,

przez Zakopane jedziemy już całkiem po ciemku - gdy w końcu zamykamy petlę w Chochołowie, to jestem wyrąbany maksymalnie, ale w nastroju takim, że wydaje się że mógłbym jeszcze kilka godzin tak jechać.

Wieczorny Guinessik nigdy nie smakował lepiej :-)

Rakoń

Sobota, 15 czerwca 2013 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe, tatry
Zaciekawiony widokiem na słowacką dolinę podczas poprzedniej wycieczki w te okolice, namówiłem kolegów z pracy na przejazd z Chochołowa w sam środek Tatr Zachodnich.(track częściowy - sportstracker się zawiesił).

Auta zostawiamy na pustym parkingu przy granicy i jedziemy przez Słowację. Najpierw spokojnymi pagórkami (w drodze powrotnej już nie wydawały się takie małe),

potem delikatnym, ale stałym podjazdem doliną aż pod Oravice,

gdzie zaczyna się pierwszy poważny podjazd.

Na przełęczy już jesteśmy nieco umordowani, co nie sprzyja rozmowie kumpla z żoną, która właśnie odkrywa, że "40km" to ma być w jedną stronę :-)

Potem zjazd do Zuberca i wjazd na ładny asfalt, co prowadzi aż do samej Chaty, w sam środek Tatr:


Podjazd mozolny, ale równy. Najbardziej we znaki daje się skwar.

Na górze zapinamy rowery do słupka z jakąś tabliczką, przebieram buty na górskie i idę z kumplem (reszta grupy dojechała trochę później i nie miała ochoty na wzmacnianie wycieczki) pod Rakoń. Na górze pasiemy oczy widokami:

i możliwie szybko wracamy do reszty.

Potem miły zjazd i powrót tą samą drogą.





Polana Chochołowska

Sobota, 18 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe, tatry
Dojeżdżamy firmowym Ducato do Nowego Targu, gdzie stajemy pod kościołem i zaczynamy drogę delikatnie - po płaskim do Czarnego Dunajca, a potem prosto na Tatry:



Droga przez Dolinę nie jest jakimś wielkim wyzwaniem, choć tylko Tomek zaparł się by dokładnie całą drogę wyjechać - fragmenty są kamieniste i strome. Ale generalnie było przyjemnie:

Już więcej emocji było przy powrocie - mój sztywny rower ciężko znosił szybki zjazd po kamieniach. Potem próbujemy chwilę jechać Ścieżką pod Reglami:

ale zaczyna trochę padać, tak że gdy w pobliżu pojawia się asfalt, to rezygnujemy z terenu i szybko wracamy do auta.


Wyjazd okazał się warto zapamiętania nie tylko dzięki miłemu towarzystwu, ale zupełnie przypadkiem, także dzięki fajnemu połączeniu - następnego dnia do schroniska na Polanie Chochołowskiej przyjechałem już nie na rowerze, ale na piechotę, żeby z kumplem pochodzić trochę. Połączenie roweru i chodzenia dało w w efekcie dziwnie mocny ból mięśni - pewnie zdezorientowanych zmianą aktywności.


A na podejściu pod Wołowiec zobaczyłem widok,

który zainspirował mnie do zorganizowania kolejnego wyjazdu rowerowego w te okolice: pod Tatliakową Chatę na Słowacji.