Wpisy archiwalne w kategorii

stówki

Dystans całkowity:2804.00 km (w terenie 139.50 km; 4.98%)
Czas w ruchu:199:09
Średnia prędkość:14.08 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:18682 m
Suma kalorii:44778 kcal
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:140.20 km i 9h 57m
Więcej statystyk

Wokół Gorców

Sobota, 18 maja 2019 · Komentarze(4)
Kategoria stówki

Patrząc na trasę Tomka, który wstał w środku nocy, by przejechać Flixbusem do Zakopanego (część kursów wozi bagażnik na 4 rowery) i wrócić do Krakowa na rowerze, nabrałem ochoty na dwie nowe przełęcze na wschód od Gorców (Knurowska i Młynne). Ale przede wszystkim zaintrygowała mnie idea, by jadąc z Zakopanego zboczyć mocno na wschód, tak by wrócić do Krakowa od strony Niepołomic. Z wcześniejszych wypadów w Beskid Wyspowy wiem, że wykorzystując doliny rzeczek, przede wszystkim Stradomki, można daleko w Beskid wjechać prawie unikając wszechobecnych tam podjazdów. Podjazdy oczywiście są fajne, ale dzięki Stradomce można zrobić ładną trasę, na której ostatnie 50km powrotu do domu będą już lajtowe - może się być cenne dla zmęczonego rowerzysty lub gdy przyjdzie końcówkę drogi robić nocą.

No to pojechałem. Sam - bo wszyscy, których pytałem akurat nie mogli, a mnie w końcu zmęczyło pytanie. Ale to mi raczej na zdrowie wyszło - byłem mocno bez formy, a jadąc samemu nie musisz się martwić, że kogoś opóźniasz lub że ktoś może uznać za uciążliwe tak częste przystanki na zrobienie fotki kolejnemu widokowi. Ruszyłem dość późno, ale przygotowany na każde warunki, w tym powrót nocny.


Skoro końcówka ma być łatwa, to na drodze do Nowego Targu starałem się żadnego podjazdu nie ominąć. Na początek Pogórze Wielickie - szlak rowerowy prowadzi takimi hopkami, że stwierdzenie "brakowało mi niskich biegów" byłoby zdecydowanie eufemizmem. Były też fragmenty bez asfaltu: raz na stromym podjeździe ażurowa płyta betonowa, innym razem ładna gruntówka. Z góry mam ładny widok na Kraków, a właściwie nie tyle widok, co dowód na to, że czapa smogu wisi nad Krakowem niezależnie od pory roku:


Zaczynają się pojawiać górskie widoczki, a do tego na zachmurzonym wcześniej niebie pojawia się coraz więcej intensywnego błękitu. Robi się też cieplej, co pozwala docenić fakt, że na kierownicy mam torbę z ciuchami: chowam bluzę oraz zmieniam spodnie na krótkie. Oraz pierwszy raz w tym roku: smaruję się dokładnie kremem z filtrem - zdecydowanie dziś się przyda.





Najprostsza droga na południe prowadzi przez Dobczyce i Wiśniową, ale uznaję że tę drogę mam już zjeżdżoną, więc zbaczam na Gdów czyli jadę pięknymi wzgórzami, wśród sadów. Za Gdowem znowu wzgórza. I atrakcja - "Kamień Grzyb":



A potem zjazd do Stradomki - tak, tej samej rzeczki, która mnie wieczorem wyprowadzi z Beskidu Wyspowego, teraz pojadę jej doliną w górę - do Szczyrzyca.



Pogoda zrobiła się już zupełnie prześliczna, rzeczka skrzy się w słońcu, słuchawka bluetooth szepta mi do ucha audiobooka - poddaję się "wczasowej" atmosferze do tego stopnia, że jak widzę przy drodze strzałkę "Diabli Kamień 5 minut", to stwierdzam, że muszę go zobaczyć. Okazało się że na mapie był błąd (Compass "Małopolska Południowa" - na "Beskid Wyspowy" jest poprawnie), który skierował mnie w złą stronę czarnego szlaku. Miejscowy zapytany o kamień pokazał mi go "o tam, daleko w dole":

i powiedział, że bardzo wielu ludzi robi ten sam błąd. Ale wcale nie żałuję tego stromego podjazdu - fajnie jest zrobić coś głupiego :-)


W Szczyrzycu oglądam z zewnątrz kościół i kompleks turystyczny, w sklepiku pożeram drożdżówkę z rabarbarem, uzupełniam bidony  i jadę dalej - chwilę później opuszczam Stradomkę (już tutaj dość malutką) i zaczynam kolejny podjazd - pod przełęcz między Wierzbanowską Górą a Śnieżnicą.




Dojeżdżam do DW964, jadę serpentynami w dół i mam do wyboru: albo Lubogoszcz objechać od północy (doliną potoku, przez wioski) albo od południa - przez Kasinę Wielką i potem w dół DK28. Zdaje się że przez Kasinę był większy podjazd, więc wyszło prawidłowo, ale mnie wtedy chodziło raczej o możliwość pociągnięcia krajówką - po 60km jazdy urokliwymi wzgórzami (1000m przewyższenia) nabrałem ochoty na prymitywną przyjemność szybkiej jazdy. Jazda w dół po krajówce była taka jak chciałem, ale zanim dojechałem do Rabki - pomału zaczęła się przykrzyć. Znaczy się zaspokoiłem dziwaczną potrzebę :-)

W Rabce zupełnie nie wiem gdzie należy się stołować (knajpa w której "od zawsze" jedliśmy z rodzinką, zmieniła właściciela i zrobiła się groza), więc po prostu rozglądałem się gdzie ludzie jedzą. Tak trafiłem pod parasole przed dwoma knajpami - jedna z nich to kawiarnia z daniami obiadowymi, druga to kebab, kurczaki, itp. Przekonał mnie kebab (bardzo dobry), piwko bezalkoholowe (całkiem, całkiem w ten upał) i na koniec malutkie, pyszne esspreso. I godzinka minęła.

A przede mną podjazd przez Rdzawkę:

To raptem 8.5km i 320m przewyższenia, ale w południowym upale i zaraz po obiedzie - zrobił wrażenie, zwłaszcza końcówka, gdy 12-15% nachylenia trwało stanowczo zbyt długo - ostatni kawałek prowadziłem.

A na górze, na stacji benzynowej przy Zakopiance niespodzianka: widać Tatry:




Napawam się widokiem po czym zjeżdżam (Zakopianką, ale to szybki, krótki zjazd) do Klikuszowej, gdzie odbijam na Ludźmierz. I wzorując się na trasie Szymona w Trutem odbijam na Grel i Nowy Targ.

Widoki wręcz przytłaczają: Tatry, Pieniny - wszystko jak na wyciągnięcie ręki.



Nad Tatrami przewalają się chmury, z których miejscami ewidentnie pada. U mnie przez chwilę delikatnie kropi, więc jestem pogodzony z perspektywą zmoknięcia (na tylnim kole mam błotnik a w sakwie kurtkę przeciwdeszczową), ale szczęśliwie omija mnie ta przyjemność.


W Nowym Targu odwiedzam rynek, gdzie właśnie z lawety zjeżdża miniaturowy czołg:




Nie zatrzymuję się tu dłużej, tylko jadę do Dunajca, gdzie zjeżdżam na asfaltową ścieżkę rowerową: Velo Dunajec.

Ścieżka ładna, choć drogę nieco szpecą częste kupy gruzu nad rzeką - czyżby miejscowi taki tu załatwiali tę potrzebę? Niemniej gładkim asfaltem jedzie się przyjemnie - aż się nagle kończy:

Grube kamulce - rower trzeba prowadzić. Potem robi się lepiej, tj ubity żwir, ale dla wąskich opon to żadna przyjemność - przy pierwszej okazji ewakuuję się na asfaltową drogę przez wioskę, a z niej na ruchliwą DW969. Chmury wiatr rozwiewa, niebo błękitne, ośnieżone Tatry tuż obok - dzień śliczny, a przede mną wyczekiwane dwie przełęcze.



Na podjeździe pod przełęcz Knurowską Tatry robią się jeszcze bardziej widoczne, a do tego pokazuje się Jezioro Czorsztyńskie.






Sam podjazd niezwykle miły - delikatne 5% pozwala bezproblemowo zdobyć wysokość, po czym mieć przyjemność z długiego zjazdu. A sama Przełęcz Knurowska to de facto granica Gorców - strzałki szlaków pokazują w lewo na Turbacz, w prawo na Luboń. Czyli objechałem Gorce.



W Ochotnicy przerywam przyjemny zjazd by skręcić na kolejny podjazd: Przełęcz Wierch Młynne. Droga najpierw bardzo zwyczajna - prowadzi doliną potoku, przez wioski, by z nagła zmienić charakter: wąska na jedno auto (prawie nie ma ruchu) i miejscami bardzo stroma. I bardzo mi się tu podoba, mimo że w dolinie już mało słońca o tej porze dnia:




Za przełęczą bardzo stromy zjazd (12-16%), a potem przez wioskę delikatniej, co pozwala nacieszyć się (a nie tylko zaciskać klamki hamulca) zjazdem do Kamienicy.

Tam zaczyna się kolejny podjazd doliną - już trochę czas goni, gdyż dobrze byłoby z Przełęczy Słopnickiej zjeżdżać jeszcze za dnia, tak że do Zalesia ciągnę ile mi sił zostało. Nie mam już ich zbyt wiele, ale wiem, że wiele nie potrzebuję - za Słopnicką będzie zjazd do Tymbarku, tam jeszcze tylko jedna hopka i już z górki. Niemniej podjazd od kościoła w Zalesiu na Słopnicką, czyli 1km i 110m przewyższenia - w większości robię z buta. Na rowerze górskim wjechałem kiedyś tę ściankę, bo tam mam więcej niskich biegów, za to Strava mi potem powiedziała, że na butach osiągnąłem dziś lepszy czas niż wtedy jadąc :-)

Na Przełęczy Słopnickiej widoki są już mocno różowe:

a zjazd przepyszny, tak że odwlekam ile mogę postój dla założenia przedniej lampki (tylna błyska od dawna). Lampka początkowo świeci raczej nie dla mnie co dla kierowców aut z naprzeciwka, ale bardzo szybko robi się wyraźnie ciemno a światło lampki robi się niezbędne - z Tymbarku wyjeżdżam już w nocy, choć postój tam długi nie był (Żabka czyli hotdog i uzupełnienie bidonów).

Sam Tymbark to upiorny bruk, a zaraz za miastem - wyznaczona przez gpsies.com trasa prowadzi mnie w drogę, która nie dość, że jest okrutnie stroma, to jeszcze najpierw jest z kostki bauma, a potem z jakiś bloków betonowych. Przepatruję więc mapę, znajduję drogę alternatywną (niewiele dłuższą) i uciekam do asfaltu.

Droga przez Piekiełko jest o niebo lepsza - prawie nie czuję tego podjazdu. A może chodzi o to, że to ostatni dziś podjazd? A może to księżyc w pełni nad głową? Lubię widoki, a tych w nocy nie ma zbyt wiele, ale taka nocna jazda jak teraz też ma swój urok. Nowe Rybie, potem Stare Rybie i jest koniec podjazdu - teraz długo w dół, przez Tarnawę do Łapanowa - do doliny rzeczki Stradomka. Wzdłuż Stradomki jadę prawie aż do jej ujścia do Raby - skręcam nieco wcześniej na most przez Rabę, potem prawie pustą o tej porze DW967 do Książnic, gdzie skręt na północ - do Targowiska. Normalnie z Targowiska jechałbym bocznymi drogami, ale jest prawie północ i już wszystkie drogi puste, więc spokojnie jadę DK75 na Niepołomice i stamtąd już tradycyjnie - przez Ruszczę.



Dopiero po północy robi się chłodniej, tak że przydaje się kurtka schowana w sakwie na taką ewentualność (lub na deszcz). Wiem że to mój ostatni przystanek po drodze, więc ten postój nieco się przeciąga - dobrze mi tu, pod ogromną lampą księżyca.


Gidle

Czwartek, 28 grudnia 2017 · Komentarze(3)
Kategoria stówki
Święta w tym roku to był prawdziwy maraton: najpierw 3 dni z rodzinką, a potem jeszcze jazda na wesele kumpeli żony. To oczywiście wszystko fajne, ale potrzebowałem odreagować. Jak? Oczywiście na rowerze! Dzień urlopu pozwolił nie ograniczać się przesadnie: wymyśliłem "pielgrzymkę" do Gidli:


Okolicę poznałem z ładnej strony, gdy wracając znad morza skręciłem z autostrady uciekając przed sennością za kierownicą. Z Krakowa to tylko 130km, a w pobliżu jest kilka miast ze stacjami kolejowymi - dzień jest krótki, ale czasu starczy spokojnie na taką wycieczkę.

Dzień zaczyna się szaro, jest umiarkowanie wietrznie, temperatura w miarę (6 stopni, na łąkach pasą się krowy, a Wilkowie - lamy), ale dzień wcześniej przy podobnej temperaturze przyglebiłem (niegroźnie) na oblodzonym asfalcie, więc trzeba uważać. W szczególności muszę dziś zrezygnować z frajdy na zjazdach - lód może pojawić się znienacka, a lepiej nie glebić przy dużych prędkościach :-(

Ruszam tuż po świcie, czyli teraz - o 8 rano:

Do Miechowa w miarę typowo, tylko końcówkę trasy Słomniki-Miechów jadę główną - ruch duży, ale widoki z drogi są tu ładniejsze niż z bocznego wariantu.

Odwiedzam bazylikę Grobu Pańskiego:

i jadę łagodnymi pagórkami na północny zachód. Okolice "kapuścianej stolicy Polski" są raczej monotonne, a szare chmury na niebie powodują, że cały dzień mam wrażenie zapadającego zmroku. Ale akurat dziś mi się to podoba - w końcu odreagowuję świąteczny nadmiar wrażeń :-)


Kilometry kręcą się same, o upływie czasu przypomina dopiero głód - na 95 kilometrze mam Lelów, z nieco dziwną ale miłą knajpą regionalną:

Zamawiam czulent - drugą potrawę z listy lokalnych specjałów. Lepszy niż poznany tu wcześniej czulim i zdecydowanie pasujący do chłodnego, grudniowego dnia:

Do Gidli jeszcze ok 40km, coraz większymi pustkowiami:

Dzień pomału się kończy, ale udaje mi się zdążyć przed zachodem słońca:

Bazylika piękna, nastrojowa:


gdy z niej wychodzę, jest już ciemnawo:

a po chwili w spożywczaku oraz dłuższym planowaniu dalszej drogi - zupełnie ciemno.

Planowaniu? Zupełnie nie wiem jak chcę jechać. Nie chce mi się jechać pociągiem z Radomska czy Częstochowy - ponad 3 godziny z przesiadką w Katowicach. Dzień był taki miły, a dworce to zepsują. Mogę jechać na wschód: do Włoszczowej, Koniecpola lub choćby Jędrzejowa - na rowerze dalej, ale pociągiem dużo krócej. A może pojechać rowerem jeszcze dalej - do Miechowa? A w zasadzie co mnie powstrzymuje przed powrotem 130km do samego domu?? Gdy tak "planuję", zagaduje do mnie miły pan i ten oprócz poleceniu mnie aniołom stróżom ("będą miały dziś co robić") powiedział, że jak już dojadę do Pilicy, to stamtąd już tylko chwila do Wolbromia, a stamtąd to już za chwilę Kraków. I tak też zrobiłem :-)

A właściwie decyzję odłożyłem do Lelowa - znów wstąpiłem do mojej knajpy, gdzie na kolacji (tym razem wziąłem "gęsi pipek"), miałem zdecydować czy jadę na pociąg 21:33 z Koniecpola, czy też jadę do domu przez Pilicę i Wolbrom. Jak dotąd noc była taka ładna, że po rozmowie z Żoną (uprzedziłem że będę w domu po północy), zdecydowałem się na Pilicę:

Już przed Pilicą robi się mocno pagórkowato. Czyli są podjazdy, tyle że bez radochy ze zjazdów. Bo temperatura spada w okolice zera, pojawia się szron, a drogi jakby nieco się szklą - zjeżdżam ostrożnie, bez gwałtownych manewrów, uważam na zakrętach, hamuję stale a delikatnie. W takich warunkach atakująca para psów zapewnia sporo intensywnych emocji - jeśli musiałbym przed takim hamować czy choćby omijać, to upadek gwarantowany. Na szczęście kończy się na emocjach.

A tak w ogóle to robi się moja ulubiona pora na rower - drogi zupełnie puste, cisza, spokój, mogę tak jechać całą noc... Sytuacja zmienia się gdy dojeżdzam do Skały:

gdzie pogryzam ostatnią kanapkę, dopijam resztę ciepłej herbaty z termosu i szykuję się na szybką jazdę. Bo pojawia się intensywny  deszcz, a moje ubrania mają ograniczoną wodoodporność - jeśli nie będę się sprawnie ruszać, to zmarznę i przypłacę ten wyjazd chorobą - bez sensu...

Najpierw 9km zjazdu. Jest 0 stopni, ale deszcz na tyle mocny, że nigdzie nie powstaje lód - może nie tak szybko jak bym chciał, ale jadę sprawnie do doliny Dłubni. Gdzie deszcz zamienia się w śnieg. Mam na to tylko jedną odpowiedź - jechać szybciej, tak by ciepłem mięśni dosuszyć zmoknięte spodnie (o górę się nie martwię - kurtka jeszcze dobrze trzyma). Nawet się udało, co wkrótce się bardzo przydało - w Młodziejowicach śnieg zaczyna padać naprawdę intensywnie. Śnieżyca rozświetlona światłem moich lampek robi piękne wrażenie:


ale ja skupiam się na ciągnięciu do przodu, do domu.

A w domu długa gorąca kąpiel i zadowolenie z miło spędzonego dnia. Bo naprawdę piękny był!










Jakby to kogoś interesowało, to poniżej mój "ekwipunek" na taki grudniowy wyjazd:
  • bagażnik, a na nim "miejska" torba 17 litrów - sporo mniejsza od sakwy, ale na 1dniowy wyjazd z nadmiarem pojemna
  • spodnie trekkingowe, delikatnie ocieplane
  • na górę w sumie 5 warstw (1: koszulka, 2: najcienszy polar, 3: polar rowerowy, z przodu nieprzewiewny, 4: kurtka Vezuvio - nieprzemakalna a z rewelacyjną oddychalnością, 5: "awaryjna" lekka kurtka 100g z Decathlonu), z czego w dzien  jechałem w 3 warstwach, a w nocy w 4 (warstwa 5, tj. awaryjna kurtka, została w torbie, ale przydałaby się gdyby śnieżyca zaczęła się wcześniej)
  • buty lekkie + ciepłe skarpetki, na ostatnich 90km uzupełnione skarpetkami neoprenowymi
  • kominiarka pod kask, w nocy dopełniona kapturem z kurtki Vezuvio, w torbie dodatkowa czapka (nie przydała się)
  • rękawiczki Shimano 3-palczaste, o numer za duże, tak że pod nimi noszę docieplenie - dziś były to rękawiczki średnio ciepłe polarowe, w torbie dodatkowo bardzo cienkie polarowe - do użycia albo zamiast średnio ciepłych (gdyby było za ciepło) lub jako 3 warstwa (gdyby było bardzo zimno; mało brakowało a by się przydały)
  • w torbie termos 1l, na ramie termos 0,4l (używany także do kupowanych po drodze soków - w bidonie błyskawicznie by się nieprzyjemnie wychłodził, a termos pozwalał pić sok w temperaturze "pokojowej"); 2 kanapki
  • "miejska" lampa przednia na 4 akumulatory (18650) - w trybie 400lm świeciła całą noc i nie wydawało się żeby chciała przestać
  • "wyprawowa" lampa przednia 1100lm na 1 akumulator (+2 akumulatory w zapasie): włączana na zjazdach i w bardziej kłopotliwych sytuacjach, zużyte 2 akumulatory
  • powerbank a w nim 2 kolejne akumulatory (w razie potrzeby też mogły pójść do latarki); w zasadzie powerbank nie był potrzebny, ale że jest niewiele większy niż same akumulatory, to wziąłem go dla spokoju
  • tylnia lampa długodystansowa (światło ciągłe, spełnia wymogi przepisów, 2 duże paluszki starczają na wiele nocy jazdy)
  • walle 18lm (silne błyskadełko) + zapas
  • okulary ochronne przezroczyste - niezastąpione na deszcz czy choćby silny wiatr
  • maska na twarz (nie przydała się)
  • "szelki" odblaskowe
  • komórka zamontowana na mostku w szczelnym pokrowcu (Topeak) - używana jako mapa (LocusPro), tracker, aparat do zdjęć i karta płatnicza
  • narzędzia, dętka, itp (jak zawsze)

Wietrzna Orawa

Niedziela, 5 marca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Wiosna startuje ostro, więc trzeba w końcu coś większego przejechać zanim zrobi się całkiem zielono i gorąco.  W górach grasuje halny, ale w niedzielę ma być już spokojniej. Ale na wszelki wypadek wybieram drogę, dającą możliwość pojechania z południowo-zachodnim wiatrem: od Słowacji, przez przełęcz Krowiarki, Suchą Beskidzką do Krakowa. Jak się dostać na Słowację? Trzeba w końcu wypróbować tę nową ścieżkę rowerową z Nowego Targu (gdzie dojadę pociągiem), przez Chochołów, po starej trasie kolejowej do Trsteny. W większości prowadzi przez las, więc wiatr nie powinien być problemem. Taki miałem plan, wyszło inaczej.

Pociągi do Nowego Targu miałem do wyboru dwa: jeden dojeżdża ok. 11, drugi ok. 6:30. Cóż, trzeba wziąć ten pierwszy, choć startuje z Płaszowa 3:57. Pobudka 2:20, robienie kanapek i herbaty do termosów, po czym nocny przejazd przez miasto. Jestem nieco ponad 10 minut przed odjazdem, a tu pociągu nawet nie ma (miał na Płaszowie stać pół godziny). Opóźniony. Z Gdyni.

Na szczęście opóźnienie niewielkie. Trochę podsypiam, a świt budzi widokiem na Tatry:


Wśród brzydkich przedmieść Nowego Targu szybko znajduję ścieżkę rowerową, ale jest problem: na ścieżce pojawia się lód.
Najpierw trochę:

potem na całą szerokość ścieżki.

Lód jest absolutnie, nienegocjowalnie śliski (temperatura powietrza dodatnia, więc na wierzchu jest woda) - najpierw próbuję po nim ostrożnie jechać, potem trudniejsze fragmenty prowadzę, w końcu się poddaję - trzeba wracać na główną.

Nie lubię wracać, zwłaszcza że ścieżka przez las wygląda początkowo bardziej atrakcyjnie niż lód, przez który właśnie się przedarłem - skręcam w las:

co oczywiście było błędem: ścieżka znika, prowadzenie zamienia się w przedzieranie przez chaszcze, pod śniegiem pojawiają się kałuże, a w końcu regularnie strumyki. Gdy w końcu widzę przed sobą leśną drogą, to dzieli mnie od niej z 10 metrów regularnego rozlewiska, upstrzonego kępami traw. Na szczęście kępy zmrożone, utrzymują mnie - jestem uratowany :-)

Tyle że po wyjechaniu z lasu mam przeciwko sobie huragan taki, że z całym porannym zapałem jadę kilkanaście km/h. A do tego drogi dość ruchliwe i proste jak drut. Ale nie ma co marudzić - po prostu ciągnę. Żegnam się z Tatrami:

i ciągnę w stronę Babiej Góry:

Pierwsze 30km, do Jabłonki, przejeżdżam w 3 godziny... Potem szczęśliwie wiatr już tak nie hamuje. Już nawet podjazd pod przełęcz Krowiarki mniej siły wysysa.

Za to od Krowiarek święto: z górki i z wiatrem! O to chodziło w tym wyjeździe!

W sam raz by nabrać ochoty na następny podjazd - w Zawoji skręcam w podjazd na Suchą. Serpentyny z widokiem na Babią:
wyprowadzają do wioski Przysłop, gdzie jest wieża widokowa (ją zostawiam sobie na inny wyjazd) oraz klasztor Karmelitów - oaza spokoju z widokami:



Potem zabawy ciąg dalszy: z górki do Stryszawy i potem z wiatrem do Suchej Beskidzkiej:


W Suchej rozglądam się za jakimś jedzeniem, ale nic nie wpada mi w oko - trudno, dociągnę na kanapkach, tym bardziej że z wiatrem jedzie się świetnie.

Za Budzowem odpędzam pokusę jechania tak z wiatrem aż do Sułkowic i znów skręcam w podjazd. I to był chyba najładniejszy fragment tego wyjazdu! Rozpogadza się, a widoki które rozpostarły się na górze to miód na serce. A zjazd tam - przepyszny.


Potem kraniec dróżek Kalwaryjskich:

odrzucona pokusa by jeszcze podjechać do Lanckorony i jadę przez Brody w dolinę Cedronu.

Najprostsza droga prowadzi dolinami Cedronu i Skawinki, ale te znam ostatnio dość dobrze, więc zamiast tego jadę główniejszą drogą na Skawinę - wzgórzami. A potem zmrok nad Wisłą - ciągle z wiatrem w plecy gnam do domu.



Pasierbiecka Góra i Kamionna przed pracą

Czwartek, 15 września 2016 · Komentarze(1)
Kategoria stówki
Piotrek mieszka w Bochni czyli miejscu, gdzie z jednej strony jest Puszcza i równiny, a z drugiej - imponujące górki. Od roku ma nowy rower i forma stale mu rośnie - jeszcze niedawno robił pętle po Puszczy, teraz śmiga takie podjazdy, że strach! Górek koło domu mu zazdroszczę, ale przecież nic straconego - raptem 30km (x2) po płaskim i ja też mogę mieć przyjemność - przy odrobinie wysiłku można zrobić fajną pętlę nawet przed pracą (przed pracą, bo cały dzień trudno nam wygospodarować).

Tym razem przejechaliśmy się w Beskid Wyspowy, na Kamionną. Piękne doświadczenie na pożegnanie lata: ranek chłodny, ale potem idealna pogoda, błękitne niebo, upał i widoki:




W pracy zapowiedziałem, że będę po południu, ale i tak trzeba się spinać: pobudka po 4:00, start o 5:00 - we wrześniu oznacza to ciemną noc, z delikatnym muśnięciem horyzontu brzaskiem:

a potem pojawia się mgła - gęste, mroczne kłębowisko, które wraz ze zbliżającym się świtem rozjaśnia się, ale świat pozostaje szary.

Spotkanie z Piotrem o 6:17 czyli na wschód słońca - oglądamy poziome promienie wschodzącego słońca,  przebijające się z trudem przez szarość:

Jest zimno (6 stopni), obaj żałujemy braku ciepłych rękawiczek, ale z to już niedługo - jeszcze tylko kilkanaście kilometrów (doliną Stradomki, pozwalającej szybko podjechać do Beskidu Wyspowego) i zaczynają się podjazdy, na których przestajemy marznąć. Zresztą mgła zostaje w dole:






Pierwszy podjazd to była tylko niewielka hopka, pozwalająca urokliwie ominąć Łapanów i główne drogi, ale przed Rybiem zaczyna się solidne łojenie, tak że gdy podjeżdżamy pod "naszą górę", to jesteśmy już przyjemnie rozgrzani.

Pojawia się pomysł, że skoro są tu dwa "klasyfikowane" (np. na altimetr.pl) podjazdy, to może by zrobić je dziś oba? Wjechać na Pasierbiecką Górę, ale potem nie męczyć terenowego przejazdu przez las na Kamionną, tylko zjechać i zrobić podjazd na Kamionną od samego dołu - z Młynnego.

Podjazd na Pasierbiecką Górę to 2.5km nieustannego piłowania na najniższym przełożeniu - nachylenie nie spada poniżej 14%, a dłuższe momenty trzyma się blisko 20% (19% na liczniku przy "halsowaniu"). Czy warto było? Widoków na górze tu nie ma, ale asfalt jest idealny - zjazd jest szybki, ekscytujący, przepyszny! Tylko trzeba się przyzwyczaić, że w tym rowerze nie mam tarczówek, czyli hamowanie nie jest tak efektywne, a po zjeździe rozgrzane hamowaniem obręcze - parzą.

Zjeżdżamy do Pasierbca, gdzie spędzamy chwilkę w Sanktuarium:





po czym tracimy wysokość w imponującym stylu - zjazd do rzeki (Łososiny) był wąską drogą, ale asfalt był perfekcyjny a nachylenie sięgało -21%.

Nad Łososiną wybieramy drogę tak, by trafić w odpowiedni segment Stravy (Piotrowi na tym zależy) i ciągniemy w górę.

Na tym podjeździe widoki są, są też miejsca z mniejszym nachyleniem, ale także kawałki iście mordercze. Tak jak poprzednio próbuję "halsowania", ale przy wąskiej drodze i nachyleniu ok. 20% jest to kiepski wybór - za którymś razem nie wyrabiam przed brzegiem drogi i staję przed koniecznością ruszenia pod górę. Udaje mi się to dopiero z pomocą ścieżki odbijającej w bok drogi, do której wcześniej musiałem z 15 metrów rower podprowadzić - Piotr śmieje się, że podjazdu nie zaliczyłem. Trudno, ma rację - kiedyś się poprawię :-)

Asfalt kończy się z kilometr przed szczytem, ale idąca dalej droga gruntowa jest wygodna, a nachylenie spada do 11%, więc luzik, nawet na naszych rowerach (trekkingowych, wąskie opony).

Blisko szczytu droga wypłaszcza, pojawiają się też kałuże i błoto, ale nie na tyle by to przeszkadzało. Na sam szczyt prowadzi jeszcze przez kilkaset metrów kamienista ścieżka, ale nie ciągnie nas, bo na szczycie las, a tu widoki:



Zjeżdżamy kamienistą drogą, po krótkiej chwili przechodzącą w asfalt:

sprowadzający nas do głównej drogi - na Przełęcz Widoma.

Potem długi, szybki zjazd - do Żegociny i dalej - aż do Łąkty i Potoku Saneckiego, wzdłuż którego jedziemy dalej do Trzciany (polecam lody jagodowe w cukierni tuż za wioską) i dalej - aż do Stradomki. Praktycznie 20km zjazdu - mija niepostrzeżenie.

Dolina Stradomki w południowym słońcu wygląda zupełnie inaczej niż rano, ale tak samo pozwala na szybkie przemieszczanie się. Piotr ciągnie na maxa, bo już się śpieszy do pracy, ja staram się nadążyć, ale trochę z sił opadam.

Rozstajemy się koło Raby, słońce praży - jeszcze tylko staram się zjechać z głównej i odzyskuję w końcu oddech w cieniu drzew, pod kapliczką za Targowiskiem:

Kanapka i sok pomarańczowy cucą na tyle, że decyduję się nie wracać po swoich śladach - po płaskim, ale pociągnąć przez Gruszki (ciąg wzgórz równoległych do A4) i Brzegi. W pracy jestem 14:35 - trochę padnięty, ale super zadowolony!




Historia wycieczki ma niespodziewany ciąg dalszy.

Ze względu na konieczność przejechania ok. 80km po płaskim zdecydowałem się tym razem nie jechać w góry na "góralu", ale na moim trekkingu. Wybór o tyle sensowny, że Piotr też jedzie na takim (tylko z amortyzatorem przednim). Zjazd po kamienistej drodze lub po asfalcie 70km/h musiały być dla "trekkinga" trudne, ale przecież to mocny, sprawdzony sprzęt, przeżył Gruzję i Rumunię - co może się stać?

Okazało się że było blisko: w czasie drogi wszystko zagrało idealnie, ale następnego dnia rano, na pierwszej prostej od domu, po przejechaniu dosłownie 400m złamała mi się sztyca! Miałem wtedy prędkość 23km/h i nie opanowałem sytuacji - poleciałem przez kierownicę. Prawie nic mi się nie stało, ale nie opuszcza mnie myśl, co by było, gdyby taki OTB zdarzył się nie przy 23, ale przy 70km/h....

Dookoła Krakowa

Niedziela, 15 maja 2016 · Komentarze(2)
Kategoria Łojenie, stówki
W sobotę lało na potęgę, ale prognoza na niedzielę jest pomyślna, choć ma wiać z zachodu. Niedzielną mszę odprawiam w sobotę wieczorem, tak więc całą niedzielę mam dla siebie. Pomysł mam taki, żeby objechać w okolicach Krakowa jak najwięcej ładnego, w miarę możliwości nie dublując ostatnio odwiedzanych miejsc, a do tego pojechać na rowerze z grubymi oponami, tak żeby nie bać się kiepskiego asfaltu i terenu.

Budzik ustawiam na całkiem okrutną porę, jednak nie udaje się wyjechać o wschodzie słońca - ostatecznie startuję dopiero 5:45, ale ranek jest taki szary, że w zasadzie żadna strata. Zaczynam od rozgrzewki z wiatrem - drogą do Proszowic, gdzie zjeżdżam w dolinę Szreniawy, ale jadę nie główną na Słomniki (trochę już mi się przejadła) tylko bocznymi drogami trochę na północ. Pola, rzadkie wioski, szare niebo i silny wiatr w twarz:

I 6-7 stopni, a ja mam na sobie wszystkie ubrania jakie wziąłem - jak mocno cisnę, to nie marznę, ale bezpieczniej bym się czuł, gdybym miał jeszcze choćby kamizelkę odblaskową. Nie miałem takich problemów gdy jeździłem z sakwami, ale ostatnio jeżdżę z małą torbą na bagażnik i każda zabierana rzecz wymaga namysłu. Ma to swoje zalety, ale czasem można zmarznąć.

W Słomnikach kieruję się za Szreniawą na północ, przejeżdżając koło stawku, robiącego dobrze wrażenie nawet pod szarym niebem:

a potem wyjeżdżam z doliny na zachód. Chcę ominąć główną drogę na Skałę, co jest możliwe dzięki swobodzie jaką dają szerokie opony - kilka km jadę szlakiem przez las, co pozwala połączyć ciąg bocznych dróg i objechać Skałę od północy, tak by trafić w drogę sprowadzającą do Doliny Prądnika koło zamku w Pieskowej Skale.

Pomału niebo przestaje być szare, choć temperatura rośnie bardzo powoli.

Przejeżdżam przez Dłubnię - tutaj już bardzo wąską:

i wyjeżdżam z doliny stromym podjazdem.

Rozpogadza się całkowicie

spotykam na trasie pierwszych dziś rowerzystów, na liczniku pojawia się 50km a obok drogi - ładny las:

zatrzymuję się więc na telefon do domu i śniadanie:

Oraz na zdejmowanie ciepłych ciuchów: nogawki do krótkich spodni, kurteczka przeciwwiatrowa (100g), ocieplacze neoprenowe pod sandały. Bo temperatura urosła już do 11 stopni.

Droga przez las okazuje się całkiem miłą gruntówką:

a droga do Pieskowej Skały (zachwalana przez Tomka) okazała się niezwykle urokliwym leśnym zjazdem. Wyjeżdżam nim pod sam zamek:

który ładnie odnowiony cieszy oczy. Dziś nie będę zwiedzał wnętrz, ale z zewnątrz prezentuje się znakomicie:




W samej Dolinie Prądnika nie jestem długo - zaraz koło zamku skręcam w wąwóz Sokalec, który 13% podjazdem wyprowadza na wietrzną wyżynę. Przekraczam główną drogę w Jerzmanowicach i zjeżdżam do Doliny Szklarki:

która co prawda cieszy "górskimi" krajobrazami, ale ja wolę przejechać do sąsiedniej doliny - Będkowskiej.

Najpierw stromy wyjazd przez las:

potem jeszcze sporo piłowania wśród łąk i w końcu stromo opadająca asfaltowa ścieżka ze strzałką "Dolina Będkowska". Zjazd wspaniały, a sama dolina jeszcze bardziej. Przy skupisku skałek trafiam na jakiś spęd wspinaczy - obwieszeni żelastwem, profesjonalnie poubierani, a jest ich chyba z setka.



Ale przy wodospadku cisza i spokój:



Po wyjeździe z doliny znowu wiatr (już nie całkiem w twarz, ale gdy jadę na południowy zachód, to ciągle zachodni wiatr czuję) i zaczyna pokapywać deszcz. I mocno deszczowe chmury na horyzoncie. Ale jakoś wszystkie groźniejsze przechodzą bokiem, tak, że skończyło się na lekkim deszczyku.

Za Rudawą kieruję się południe - przez "Dolinę Borowca":

a potem Frywałd, Rybną do Czernichowa. Tutaj pojawia się sporo rowerzystów, w tym jeden zabawny, co wyprzedzony na podjeździe bierze się na ambicję, porzuca swoją kobietę, dogania mnie i teraz on mnie wyprzedza. Ale nie bawimy się dłużej - on skręca za szlakiem, ja jadę za Wisłę:



Na liczniku 100km, pora jakby obiadowa (także ze względu na wczesną pobudkę), ale nie widzę żadnego miejsca z jedzeniem (kilka mijanych jest zamknięte z powodu rezerwacji całego lokalu na przyjęcia). Do tego dziś Święto, więc sklepy pozamykane. Dochodzi do tego, że cieszę się na stację benzynową, ale ta okazuje się jakąś smętną budą, gdzie mogę kupić co najwyżej chipsy.

Dopiero w Paszkówce jest sklep, gdzie trafiam na wafle ryżowe - ale to dobre! Tam też kolejny lokal, dziś zarezerwowany na wesele - pałac Wężyków:


Deszczowe chmury znikają całkiem, robi się słonecznie i gorąco, tak że przydają się okulary przeciwsłoneczne. Podjazdów sporo, ale w ładnych okolicach:

gdzie dodatkowo zaskakują dziwne "krowy":


("highland cattle", szkocka rasa wyżynna).



I takimi podjazdami wśród wzgórz dojeżdżam do Zebrzydowic, gdzie zamiast jechać główną skręcam w szlak rowerowy, który ścieżko-chodnikiem (chodnik szeroki na 1 małą płytkę) prowadzi przez mostek nad potokiem Cedron:

a potem stromo przez łąkę na zbocze doliny, co pozwala wykonać ładny zjazd asfaltem pod klasztor w Zebrzydowicach.

Byłem tu niedawno i tak jak poprzednio, przywitał mnie pies leżący na środku drogi i rozkwitający wiosną ogród klasztorny:

wypełniony świerkaniem papug w klatce:


przy czym jak się okazało większość  tego świerkania to nie one, ale jakieś małe stworzenie na dole klatki:




A potem podjazd pod klasztor w Kalwarii Zebrzydowskiej:

Dziś Święto, więc dużo ludzi i msza, więc oglądam tylko z zewnątrz:


po czym Dróżkami:


przejeżdżam do drogi na Lanckoronę.

Pod Lanckoronę podjazd okrutny, ale jest słońce i widoki

a na górze, w rynku kawiarenka z wyżartym do ostatniego kawałeczka ciastem, ale i tak było miło odsapnąć chwilę.


A potem nagroda za podjazd - długi, mocny zjazd i dalsze widoki.



Po zjeździe do Sułkowic od razu nowy podjazd, drogą do Myślenic, koło Pasma Barnasiówki:



W Myślenicach ostatnie wątpliwości czy nie skusić się na drogę po południowej (bardziej górzystej) stronie Jeziora Dobczyckiego, ale widać że czasu nie ma już za dużo, a poza tym kusi możliwość pojechania główną drogą z wiatrem w plecy - jadę główną.

Najpierw bolesne podjazdy, w szczególności dający w kość w Borzętach, gdzie wobec pędzących podjazdem (8%) aut kuszę się na ładny, kostkowy chodnik, który okazuje się pułapką - jakiś geniusz wybudował coś, co można określić jako ciąg progów zwalniających, bo schodami raczej tego nie da się nazwać. I to oddzielone od drogi barierką, żeby nie dało się uciec:


Ale walić Borzęta - potem robi się przyjemniej:



a za Dobczycami kończą się mocne podjazdy, tak że można się nacieszyć szybką jazdą wspomaganą wiatrem. I jeszcze w Gdowie w stacja Orlenu - z hot-dogami. Wreszcie!

Dzień pomału się kończy, słońce nisko:


ale widać że zdążę przed ciemnością przejechać Puszczę. W Książnicach skręcam na Targowisko, potem Kłaj i gruntowa droga przez Puszczę, gdzie przychodzi zachód słońca


A potem włączam lampki i jadę asfaltem.

Żeby było przyjemniej - teraz już bez wiatru (a powinien być znów w twarz).

O dziwo mam jeszcze ewidentny "nadmiar mocy", tak że kuszę się na ostatni podjazd pod Kocmyrzów, tak by skończyć dzień miłym zjazdem. W domu jestem o 22.

Hmm, to o takiej "niedzielnej rundzie" pisał z pogardą Szymonbike? Mnie tam się podobało :-)

Czerna

Środa, 30 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Jak się rano wstanie, to i przed pracą można zrobić fajną trasę. Myślałem wieczorem o pojechaniu rano w Dolinki, patrzyłem po mapach, ale rozsądnie uznałem, że to nierealne - że za dużo podjazdów, że za silny zachodni wiatr, za dużo nieznanych fragmentów, że tego się nie da rano stuknąć. I rozsądnie wybrałem grzeczną pętelkę przez Puszczę Niepołomicką: las ochroni przed wiatrem, a niecała stówka po równym, na wąskich oponach, to będzie 3.5h, czyli przy wyjeździe przed 6:00 będę w pracy tylko trochę po 9:00.

Ale grzeczna pętla poszła w niebyt na 5 minut przed wyjazdem - wyjrzałem przez okno, zobaczyłem niesamowite niebo o brzasku i w 5 sekund zmieniłem decyzję: rower zmieniłem na grubasa i pojechałem na zachód:


Termometr za oknem domu niby pokazywał 5 stopni, ale za miastem szybko zrobiło się 0 - trzeba się ruszać, żeby nie zmarznąć.

W Raciborowicach, na łąkach nad Dłubnią poranna mgiełka, a niebo już zaczyna się lekko różowić:

W trakcie wyjazdu z doliny wychyla się słońce:

które towarzyszy mi już coraz śmielej w drodze na Zielonki:

ale ciepła z tego jeszcze nie ma zbyt wiele - paluszki rąk marzną mimo podwójnych rękawiczek.

W Zielonkach pojawiają się tłumy aut zmierzających do pracy, tak więc skręcam w boczną drogę - za szlakiem. Ale zagapiam się i w końcu nie wyjeżdżam pod Giebułów tylko na główną. Ale nie koryguję błędu - szkoda czasu, korka tu już nie ma, zresztą jadąc główną zarobię kilka minut.

A potem wjazd we właściwą Dolinę Prądnika. Nieco inaczej niż zwykle (bo nie boję się gruntówki na grubych oponach), tak że przejeżdżam koło malowniczego domu wbudowanego w skałę na zboczu. A potem przez mostek na słoneczną stronę Doliny.

I na mostku ostre hamowanie - tu jest pięknie!



Popijam herbatkę z termosu i jem kanapki na śniadanie (w domu, przed 6:00 to dla mnie za wcześnie).

A potem dalej Doliną - słońca dookoła coraz więcej, ale 0 stopni ciągle trzyma, bo cienia ciągle większość.



I tak do Pieskowej Skały, gdzie dosłownie w jednej chwili, po wyjeździe na słońce, temperatura zmienia się z 0 stopni na 15! Ach jak milusio! Ach jak dobrze dla marznących palców u rąk!




A potem Sułoszowa i odbicie w "ulicę Przegińską" - najpierw podjazd ładnym asfatlem, potem porządną polną drogą, z silnym wiatrem w twarz. I mnóstwem słońca!

Po przejechaniu krajówki w Przegini kieruję się na "drogę chrzanowską", co na mapie Compassa jest asfattowa, z dwoma krótkimi przełączkami:

To dobrze, że ma być asfalt, bo to już po 9 - widać że spóźnię się do roboty bardzo.

Tyle że w rzeczywistości asfalt okazuje się wyglądać tak:


albo gorzej (chwile z błotnistymi koleinami). Ale nie narzekam, bo tu jest ślicznie, a zresztą po stromym, kamienistym zjeździe, w końcu ląduję na asfalcie, którym szybko zjeżdżam w dół Doliny Eliaszówki.

Piękna ta dolina, przy drodze kapliczki, źródła, a w końcu wysoko nad głową, na zboczu doliny - Karmel w Czernej. Wyjazd tam jest stromy, ale to tylko chwilka, a tego miejsca nie można ominąć:




Nie spędzam tam wiele czasu - już jest 10:20 a przede mną 37km najprostszą drogą. Tyle że teraz jadę z wiatrem - przejeżdżam to w 1h35m (z przerwą na rozbieranie się i z tysiącem czerwonych świateł po drodze), tak że o 11:55 jestem w pracy. Szef dobry, nie narzeka, spóźnienie odrabiam następnego dnia :-)

Wczesna wiosna na Spiszu + sniezyca pod Tatrami + Pieniny

Niedziela, 13 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki, tatry
Gdy patrzysz na mapę tych okolic, to rzuca się w oczy, jak blisko koło siebie są Tatry i Pieniny - aż się prosi o jakąś fajną rowerową pętlę. Np. przez Jurgów z jednej strony i ścieżkę nad Dunajcem z drugiej.

Ale obserwując na fejsie SzosaPoPodhalu zobaczyłem, że można pojechać inaczej, skracając nieco pętlę i robiąc ją ciekawszą - przekraczając granicę ze Słowacją między Kacwinem a Żdiarem. Na żadnej z map (i Compassa i google i żadnej open) nie ma tam drogi przez granicę, a on jeździ tam szosówką. Dopytałem go i zapewnił mnie że tam jest asfalt. Jeszcze dla pewności Stravę przeszukałem i znalazłem dwa zapisy tras przekraczających tam granicę. Czyli jakaś droga tam musi być - trzeba jechać.

Namówiłem kumpli z pracy na taki wyjazd inaugurujący sezon, ustaliliśmy "bezpieczny", wiosenny termin, mamy jechać w 4-kę. Ale tuż przed wyjazdem pogoda się załamuje - po prostu leje. Konsternacja - chyba nie ma sensu jechać. A szkoda, bo napaliłem się na ten wyjazd okrutnie. W końcu patrząc na różne prognozy dochodzę do wniosku, że przesuwając wyjazd z soboty na niedzielę jest szansa na brak deszczu w Polsce po południu, a na Słowacji przez cały dzień. Ale takie cienkie kalkulacje nie przekonały kumpli - w końcu w niedzielę pojechałem sam:

Nie było łatwo wstać w niedzielny poranek gdy za oknem pełna lejba. Jeszcze bardziej motywacja spadła, gdy zmokłem podczas zakładania roweru na bagażnik dachowy, ale byłem uparty - najwyżej spędzę w aucie 4 godziny słuchając audiobooka.

Wszelkie wątpliwości co do sensowności wyjazdu powinienem stracić na Zakopiance, na przełęczy w Naprawie: nie dość że leje, to jeszcze w górach pojawiła się mgła taka, że widoczność spadała do kilkunastu metrów. Ale chyba ciężko jarzący byłem, więc po prostu pojechałem dalej :-)

W Kacwinie nadal pada, ale skoro już tu przyjechałem to wypadałoby obejrzeć chociaż tą wirtualną drogę przez granicę - ubrałem się przeciwdeszczowo i choć nastrój taki sobie, to zebrałem się:

Dojeżdżam do końca drogi na mapie, już blisko granicy i droga faktycznie jest!

I przestaje padać! Znaczy się cienkie kalkulacje pogodowe się sprawdziły - jednak będę miał dziś wycieczkę rowerową! Od razu najstrój inny:

Droga transgraniczna w zasadzie jest z marnego asfaltu, ale przy samej granicy przez chwilę robi się prawie gruntowa. Nie na tyle jednak by był problem z przejazdem nawet tuż po deszczu:

Na samej granicy wiata:

i ładny wodospad:

i tablicą prezentującą transfraniczne szlaki rowerowe - widać po niej, że zrobili też przejazd przez granicę w Łapszance - warto wiedzieć:



A za granicą droga z płyt betonowych prowadząca koło zaniedbanych zabudowań jakiegoś chyba byłego PGRu. Ale za PGRem już normalny asfalt - ładna dolinka z ładnymi wioskami spiskimi. W Osturnej skręt na drogę w stronę Żdiaru - faktycznie aftaltową.

Spokojny podjazd, ale wkrótce zaczynam się cieszyć, że jadę na grubych oponach - na drodze pojawia się mokry śnieg:

trochę też takiego mokrego śniegu zaczyna padać z nieba - ale za mało by było to problemem. W końcu nawet się doczekuję miejsca, gdzie można spokojnie przycupnąć na drugie śniadanie:

Śniegu na drodze coraz więcej, ale dla grubych opon to żaden problem:

I w końcu przełęcz, z ciekawie rozwiązanym zakazem wjazdu ciężarówek - szlaban umieszczony na tyle wysoko, że typowa osobówka przejedzie pod:


A potem długi, piękny zjazd. Nieprzeszkadzający wcześniej, delikatnie padający z nieba "śnieżek", na szybkim zjeździe okazuje się intensywnym doznaniem - zmasowanym atakiem ostrych igieł lodu. Na szczęście mam okulary, więc okresowo je przecieram i jadę dalej. Aż kończy się zjazd a ja wyjeżdżam pod chmury:



W Tatrzańskiej Kotlinie jakaś knajpa zachęca głośną góralską muzyką i menu wystawionym przed wejściem, ale jak dla mnie to za wcześnie na obiad - jadę dalej, na wschód, w stronę Pienin.

Droga lekko pagórkowata, prowadząca między kolejnymi wiosko-miasteczkami pełnymi kolorowych domków:


Jestem swobodny i beztroski, mam czas, nikt nie będzie niezadowolony jak wybiorę złą drogę, więc pozwalam na eksperyment z taką drogą:

Potem znów główniejsza droga, wzdłuż torów kolejowych i doliny, gdzie wiatr się rozpędza idealnie wprost w twarz. Ale to tylko kilka km, więc nie ma bólu. Odbijam w bok, w drogę przez góry, z idealnym asfaltem dzięki EU:

Spokojny podjazd wyprowadza na przełęcz, gdzie przed zjazdem oczywiście ubieram się we wszystko co mam, a jak już stanąłem, to przy okazji zjadam obiad z kocherka. Warto było - nie brakowało mi sił na kolejnym podjeździe.

Dlugi zjazd do Haligovce, gdzie mogę skęcić wprost do Czerwonego Klasztoru, albo szarpnąć się jeszcze na Leśniacką Przełęcz i ścieżkę nad Dunajcem. Czasu do zmroku nie ma już dużo, ale z ochotą wybieram drugi wariant - wioska zostaje w dole:


a ja wspinam się na ostatnią dziś przełęcz:

Zbliżam się do polskiej granicy, więc nie dziwię się że wracają chmury deszczowe, ale mam nadzieję że znowu sprawdzi się kalkulacja z prognozy pogody i wieczorem deszcz mnie ominie. Udało się - niedawno tu padało, ale nie na mnie:


A potem zjazd nad Dunajec:


gdzie w zapadającym zmroku popylam szutrową ścieżką nad Dunajcem:


Przed samym Czerwonym Klasztorem ścieżka robi się mocno błotnista, ale zaraz potem już asfalt. W ciemności (na latarkach) jadę nad jeziorem do Niedzicy, pod zaporą zjadam ostatnie jabłko i bardzo zadowolony z ładnego dnia, wracam do Kacwina, do auta.

Kalwaria Zebrzydowska. Delikatny start po chorobie.

Sobota, 5 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
To nie jest wycieczka "do chwalenia się", ale chciałbym ją tu opisać, bo jest jedną z łagodniejszych, a przy tym ciekawą krajobrazowo wycieczek w okolicach Krakowa. Taką w sam raz np. na pierwszy wyjazd po chorobie, gdy akurat jest slaby lub wschodni wiatr.  Można ją łatwo powiększyć rezygnując z powrotu pociągiem albo dokręcając w okolicach Kalwarii i Lanckorony. Bez powiększania jest to ewidentnie wyjazd "dla każdego".

Najpierw nad Wisłą do Tyńca, potem Skawina, gdzie na obiad pyszna pizza - robiona przez Włocha, z pieca opalanego drewnem, mniam. A potem wzdłuż Skawinki - kilka km za Skawiną ruch samochodowy trochę dokucza, ale wkrótce się uspokaja. Droga jest praktycznie po płaskim - w końcu idzie wzdłuż rzeczki. Podjazd pojawia się przez krótką chwilę, gdy trzeba przejechać do doliny, dopływającego do Skawinki, potoku Cedron.

Droga praktycznie ciągle prowadzi przez wioski, ale nie jest to dokuczliwe - domy są luźno rozsiane a klimaty są bardzo sielskie, np. na łące ze 100m od drogi widzę pasące się sarny. Ot tak, w środku dnia.

Dojeżdżam do Zebrzydowic, gdzie już widać z daleka klasztor Kalwarii Zebrzydowskiej:

ale i w samych Zebrzydowicach jest jakiś klasztor niedaleko od drogi. Nigdy tu wcześniej nie byłem, a miejsce wygląda urokliwe - trzeba obejrzeć.

Na początek wita mnie pies: nie szczeka, po prostu siedzi sobie na środku drogi i patrzy jak przejeżdżam:

a potem cichy klasztor, z ładnym ogrodem pomału budzącym się po zimie.

Z klatką, gdzie hałasują dwie papużki:





A przy samej drodze mlekomat - z codziennie świeżym mlekiem z gospodarstwa klasztornego. Fajnie wymyślone:


Do Kalwarii już tylko chwilka. W samym miasteczku szarpię się na ostry podjazd drogą pielgrzymią, co idzie wprost na klasztor, ale kończy się na prowadzeniu. I w końcu jest bazylika:




Czasu do pociągu nie zostało mi dużo, rozsądek mówi żeby nie ryzykować długiego powrotu rowerem, więc tylko kręcę się chwilę po ścieżkach:

i jadę na stację.

Pociągów jest kilka codziennie, mają miejsca na rowery, bajerancki wystrój i kosztują grosze (Kalwaria-Płaszów to 5zł+7zł za rower).




Wokół Lubomira. Apetyt na podjazdy zgrubsza zaspokojony.

Niedziela, 7 lutego 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Beskid Wyspowy jest teoretycznie bardzo blisko Krakowa, ale w praktyce trzeba się trochę nakręcić, żeby do niego dojechać - po drodze jest Pogórze Wielickie z 3 rzędami wzniesień, których nie da się ominąć. Można jedynie wybierać jak bardzo strome podjazdy chce się zrobić. Najlepsze są te tuż koło Wieliczki - nawet 19%:

Potem zjazd w Dolinę Raby w Borzętach, Myślenice objechane bokiem - przez Zarabie i ładnym asfaltem stromo na górę Chełm:


Na podjeździe mijają mnie szosówkarze, ale także, co bardziej "dotkliwe": głośno sapiący, ale bardzo sprawny, chudy dziadek-biegacz. Trzeba się bardziej starać :-)

Na serwisie doarama ten podjazd wygląda tak:


Po podjeździe na grzbiet odbijam na sam szczyt Chełmu, gdzie jem obiad w knajpie koło wyciągu. Poprawny. Sala pełna narciarzy traktujących resztki sztucznego śniegu niezwykle poważnie.


Z Chełmu jadę z powrotem na grzbiet i potem w stronę Lubomira i Kudłaczy. Niebo zachmurzone, ale Tatry trochę widać.



Do schroniska Kudłacze nie dojeżdżam - obiad już jadłem a czas już zaczyna trochę gonić. Próbuję pojechać drogą omijającą Kudłacze, która jest na niektórych mapach, w szczególności Compassowej. Udaje się bez problemu - droga przez las błotnista, ale co to dla mojego roweru. Tylko końcówka trochę straszy zjazdem po zamarźniętym błocie. Pod wyjeździe na asfalt dojazdu pod Kudłacze mam okazję poczuć siłę południowego wiatru - jest tak silny że muszę pedałować na całkiem sporym zjeździe.

Potem spokojna droga do Kasiny. Równo, z wiatrem, miło, tak że podjazd na przełęcz pod Lubomirem przyjmuję z przyjemnością. A potem długi zjazd: najpierw mocny z przełęczy, potem wzdłuż rzeczki, ładnie opromienionej popołudniowym słońcem:

Do Dobczyc nawet nie wjeżdzam tylko od razu jadę obwodnicą na wschód od miasteczka:


bo chcę przejechać przez Hucisko z domem Kantora, gdzie w ogródku stoi krzesło wielkości domu:

Samo Hucisko i wcześniejsze "Górki" robią bardzo przyjemne wrażenie. Co prawda jest to dodatkowy podjazd, ale i okolica (wzgórza, las) ładne i wioska zaskakuje jakimiś lokalnymi przebierańcami (koniec karnawału?).

Pomału się ściemnia. Ostatnim wzórzem do podjechania jest to na którym stoi maszt TV w Chorągwicy. W dolince jest szarawo:

na górze, koło masztu robi się już ciemno:

Z włączonym oświetleniem przejeżdżam Wieliczkę, Bieżanów i na tempo ciągnę do domu, żeby zdążyć z rodzinką do kościoła. Ładny dzień był.



Mrozno: Ojcow + Zrodlo Jordan

Środa, 30 grudnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
W ramach zabawy w Festive500 zostało mi 2 dni i 96km do przejechania. I mam dziś dzień urlopu. I wreszcie jest pogoda, jaka powinna być w grudniu: słoneczko, ale zimno. I silny, wschodni wiatr.

Po wczorajszych 160km jestem odrobinę zjeżdżony, więc wybieram miłą, odpoczynkową trasę:
Trochę wspominkową (Dolina Prądnika przejechana jak za moich dawnych czasów - od strony miasta), trochę nadrabianie zaległości z drogi "Do źródeł Dłubni" (ominęte wtedy wąwozy Sokalec i Babie Doly oraz odnalezienie Źródła Jordan, na które wtedy było już za ciemno), ale przede wszystkim było to zmierzenie się z mroźnym wiatrem na wyżynie między Sułoszową a Trzyciążem.

Ojców kompletnie pusty, zauroczył cichą kawiarenką "Pod Nietoperzem":

Sokalec był taki sobie (stroma, asfaltowa droga przez ładny las; auta tam jeżdżą), Babie Doły były ładne:

ale największą "atrakcją" była konieczność przejechania przez Prądnik brodem. To zdecydowanie nie było rozsądne (brzegi strumienia były w lodzie a strumień na tyle głęboki, że ewentualne choćby podparcie się nogą byłoby dużym umoczeniem), ale że nic się nie stało, to pewnie niepotrzebnie jojczę :-)

Sielankę Doliny Prądnika (osłonięcie od wiatru) kończy wyjazd na wyżynę z Sułoszowej. Jest zimno - nakładam kolejne rzeczy, dbając by nie przesadzić (jak się spocę za bardzo, to dopiero będzie zimno), tak że nieco marznę.

Ale jadę uparcie, zapewne robiąc moim "zamaskowaniem" dziwne wrażenie na miejscowych, np. gdy mijam dużą grupę wracającą z pogrzebu.

Odpuszczam (ubieram się we wszystko co mam) dopiero przy Źródle Jordan. Źródło od drogi wygląda niepozornie, ale z bliska jest prześliczne!

Turkusowa woda tryskająca z drgającego piasku, na dnie przeźroczystego, głębokiego stawku:

Taka perełka w środku niepozornej, podkrakowskiej wioski.

Ubranie się na ciepło pomaga, robi się też przyjemniej dzięki wjechaniu głębiej w Dolinę Dłubni - dolina jest dość szeroka, ale nie na tyle by nie osłaniać trochę od wiatru. Gdy droga doliną zaczyna się już nieco nużyć, to kuszę się na odbicie w szlak rowerowy, który do Iwanowic wyprowadza stromym podjazdem na zbocze, dzięki czemu poznaję Iwanowice od nieco innej strony:

A potem standard, jak już wielokrotnie wcześniej: Maszków, Wilczkowice, ale w Zerwanej jadę na wprost. Kiedyś próbowałem tej ścieżki i była nieprzejezdna (błoto) - teraz okazuje się całkiem miła. Wyprowadza przez widownię boiska piłkarskiego do Masłomiący, skąd przez Więcławice i Prawdę wracam do domu:


Festive500 mam "zaliczone". W tym roku to żaden wielki honor (około setki Polaków a kilka tysięcy w ogóle), ale przecież nie o to chodziło. Razem z dojazdem do pracy 31.12 wychodzi mi 522km.

Fajna zabawa - w szczególności była motywacja, by przy niezachęcającej do ekscesów pogodzie, zrobić dwa pełne dni jeden po drugim. No i była okazja pokręcenia zanim zima zaczęła się na dobre - wkrótce potem zaczęły się mrozy na całego (-16stopni), a 5.stycznia spadł duży śnieg (a ja zmieniłem opony na zimowe, z kolcami).