Wpisy archiwalne w kategorii

Longinada

Dystans całkowity:3296.00 km (w terenie 211.00 km; 6.40%)
Czas w ruchu:57:14
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:83.00 km/h
Suma podjazdów:16252 m
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:109.87 km i 6h 21m
Więcej statystyk

Kirgistan

Poniedziałek, 26 sierpnia 2019 · Komentarze(3)
Kategoria Longinada, Kirgistan
Wymarzony, wytęskniony Kirgistan. Tien-Szan - Góry Niebiańskie. Zniewalające widoki - zobaczone w sieci zdjęcia wypaliły ślad pod powiekami i nie dawały spokoju. Życie bez zobaczenia Kirgistanu byłoby niepełne :-)

W końcu udało się - jedziemy w 8 osób: dwie Kaśki, Agnieszka, Staszek, Michał, Piotrek, ja, oraz oczywiście Longin, czyli człowiek który wszystko ogarnia i organizuje. Cała ekipa doświadczona w wyjazdach z Longinem - nikt się nie boi trudności, choć w planach jest nawet przejazd bezdrożami przez przełęcz 4 tys m npm. Ale tak naprawdę nie wiemy czego się spodziewać - po prostu jedziemy zobaczyć te piękne góry...




Najpierw pakowanie: niby granice wyznaczają limity wagi bagażu (8kg podręcznego + 23kg rejestrowanego, w tym rower), ale szybko okazuje się, że nie limit jest problemem (dużo można poutykać po kieszeniach, dodatkowo w Lot można wziąć "torbę na laptopa" a w niej dobre kilka kilo ekstra), co świadomość, że każdy nadmiarowy kilogram będzie przeszkodą w górach: na podjazdach lub przy noszeniu roweru przez rzeki czy trudne fragmenty ścieżek. Niektóre decyzje były trudne, ale udało się: każdy mieści się poniżej 31kg, tak że nie ma problemu z dopchaniem bagaży dwoma namiotami (4.6+3.6kg).

Ja stres pakowania opanowałem sposobem: każdy drobiazg ważę i spisuję, tak że różne warianty mogę testować "wirtualnie", bez konieczności przepakowywania się. Może nieco głupie to było, ale w sumie całkiem nieźle mi  się sprawdziło.

Rowery pakujemy do samolotu jak zwykle z Longinem - w "plandeki", choć tym razem (dla mnie nowum), w plandece musi się zmieścić jeszcze jedna sakwa, śpiwór, narzędzia, itd.:



Spakowałem się niby dzień wcześniej, żeby było na spokojnie, ale i tak wyszło jak zwykle: gdy rower był już zapakowany, coś mnie tknęło, że nie przetestowałem wystarczająco nowej opony, którą założyłem tuż przed wyjazdem. Obawa okazała się uzasadniona: tylna opona 2.25'' na najniższym biegu delikatnie ocierała o przednią przerzutkę, tak więc w dzień wyjazdu jeszcze szukałem sklepu z oponą 2.0''...

Poniedziałek 26.08.2019

Po południu ruszamy z Piotrem do Warszawy, auto zostawiamy na parkingu niedaleko lotniska (paliwo + parking wychodzi porównywalnie z biletami PKP na dwie osoby), busik parkingowy zawozi nas na lotnisko, spotykamy grupę, nadajemy rowery i czekamy do ok. pierwszej w nocy ("opóźnienie z powodów technicznych") na samolot do Astany.

W Astanie rześki, ale słoneczny poranek - objeżdżamy na rowerach to dziwne miasto, tak by dobrze spożytkować te kilka godzin między samolotem a pociągiem, mającym nas przewieźć ponad tysiąc km - pod kirgijską granicę.

Miasto jest obrzydliwie bogate - pełne ostentacyjnie okazałych budowli, parków, skwerów, itd - a to wszystko prawie bez ludzi, taka jakby wystawa, pokaz możliwości.







Dużo mówi o tym mieście poniższe zdjęcie: schody z rampą dla wózków. Niby normalna sprawa, ale tutaj musi być na bogato, więc rampa jest marmurowa (wyszlifowana na błysk), a więc śliska tak, że z trudem się nią rowery sprowadza, a o jakimkolwiek wózku inwalidzkim po prostu nie ma mowy. Bo w tym wszystkim nie chodzi o ludzi, o ich potrzeby, tylko o pokazanie siły i bogactwa - są pieniądze na marmur, więc jest marmur:



Ale my tu tylko przejazdem - jeszcze tylko zaczepiamy o sklep turystyczny z kartuszami gazowymi, jeszcze tylko obiad w knajpce koło dworca i zbieramy się na pociąg.

Na dworzec przyjeżdżamy z solidnym zapasem czasu, ale Kazachstan nas pokonuje: okazuje się, że pociąg odjeżdża z drugiego dworca! Tak, dało się to odczytać na biletach (kupionych z Polski, przez Internet) - po dwuliterowym skrócie w nazwie stacji wyjazdu... Nawet do głowy nie przyszło szukać drugiego dworca w Astanie - choćby dlatego, że nie ma go w samym mieście, tylko sporo poza nim (15 km od dworca głównego). Wielka, 4-piętrowa budowla na pustkowiu:


Dla nas niestety jest już za późno by się tam dostać na czas. Longin rozpoczyna długie negocjacje w kasie w sprawie zwrotu biletów (marna szansa żeby dostał zwrot kasy) i zakupu nowych. Jest trudno (brak biletów na najbliższe kilka pociągów), ale w końcu jest sukces: rozpromieniona kasjerka wychodzi do nas przed budynek, by przekazać, że specjalnie dla nas koleje kazachskie dołożyły do pociągu ekstra wagon, tak żeby innostrańcy mogli się zabrać. Wzruszające.

Co mogłoby pójść nie tak wobec tak szczęśliwego obrotu sprawy? Jedziemy na ten Nurly Zhol - najkrótszą drogą, bo czasu niewiele, a i tak przytrzymuje nas z pół setki świateł na skrzyżowaniach. Jeszcze kolejne kontrole bezpieczeństwa (nikt nie zwraca uwagi na alarmy bramek, czy na to, co pokazuje prześwietlanie bagażu, ale i tak wszystko musi się odbyć zgodnie z zasadami) i trafiamy na peron koło pociągu. Jest 15 minut do odjazdu, a kolejarze wydają się zupełnie nieprzejęci wyjątkowym gestem kolei kazachskich - najpierw każą pakować rowery w plandeki, a gdy w maksymalnym pośpiechu to robimy, to oświadczają, że to i tak na nic, bo pociąg może zabrać maksymalnie 4 rowery, a nas jest 8. Wydają się całkiem dobrze bawić... Pociąg odjeżdża, a do nas przychodzi pani, co po angielsku duka, że problem był natury zasadniczej, gdyż rowery mogły pojechać tylko wagonem towarowym, którego nie ma na tym dworcu - rowery należało nadać na dworcu miejskim, a samemu wsiąść na Nurly Zhol. Aż się nie chce słuchać tego pitolenia.

Jest już noc, a nam kończą się opcje - chyba będziemy gdzieś tu nocować. Do sprawdzenia został jeszcze dworzec autobusowy - tuż koło dworca miejskiego skąd zaczynaliśmy. I udaje się! Łapiemy ostatni autobus na południe. I nie ma żadnego problemu z pakowaniem rowerów do bagażnika (wystarczyło zdjąć przednie koła). Ten tysiąc km na południe przejedziemy  wolniej, ale przynajmniej mamy gdzie spać - wolnych miejsc w autobusie jest tyle, że każdy może wyciągnąć się na dwóch fotelach. Początkowo droga jest gładka, więc można się spokojnie wyspać.


Rankiem budzimy się na dłuższym przystanku, co jest dość klimatycznym doświadczeniem


Jest knajpka z dużą ilością ludzi w środku, jest toaleta z dziurami w ziemi, gdzie przegrody między "kabinami" są wysokości 1 cegły, jest wielka micha z bulgoczącym mięsem (później obłożyli to ryżem, tak że zrobił się "plow"), jest lodówka z napojami, a w końcu do autobusu wchodzi pan w białej czapeczce (czyli odbył Hadż, pielgrzymkę do Mekki) i w przejściu między fotelami odmawia głośno modlitwę za podróżnych ze wszystkimi rytualnymi gestami (jakby obmywanie twarzy, itd - widać dużą wprawę). A w końcu chodzi po autobusie, nienachalnie zbierając "na tacę".

Droga pogarsza się bardzo, kierowca musi lawirować między rozległymi dziurami, a my obserwujemy krajobraz, czyli step po horyzont, czasem urozmaicany wielkimi jeziorami, cmentarzami


i różnymi zwierzętami


I w końcu dojeżdżamy do Shu. Miasto jest sporo dalej od granicy niż planowaliśmy (z pociągu mieliśmy wysiąść w Otar), ale nieważne - Kirgistan jest już blisko. Jedziemy do nocy



żywimy się pieczonymi kurczakami pod otwartym do późna sklepem, jeszcze chwilę rozglądamy się za podwózką (bezskutecznie) i rozbijamy namioty na łączce w pobliżu drogi. Wypatruje nas tam policja, podjeżdża, wypytuje, ale nie robią żadnych wstrętów - śpimy spokojnie. Trzy dni w podróży w końcu sprowadziły nas nad kirgiską granicę.

Czwartek 29.08.2019


Wygląda na to, że maraton podróżny pozwolił zapomnieć o 4-godzinnym przesunięciu czasu - w busie wyspaliśmy się do oporu, więc teraz nie ma już problemu z pobudką o świcie. Herbatka, odwiedziny Kazacha na koniu - Piotrek wykorzystuje okazję do przejażdżki:

i ciągniemy przed siebie w narastającym ciepełku (wcześniej, w Astanie, było raczej chłodno, teraz jest cieplej, ale po doświadczeniach albańskich nie nazwę tego upałem):



Przejście graniczne przechodzimy sprawnie, a potem już prosto do Bishkeku:



Pierwotnie mieliśmy tu spać, ale mamy dzień opóźnienia - rezerwacja poszła w piach. Zresztą jest jeszcze wcześnie - damy radę jeszcze coś pojechać. Ale żeby gonić opóźnienie trzeba szukać podwózki. Longin znajduje busik, ale przed drogą jeszcze opijamy się "kwasu" (na każdym rogu sprzedają go na kubki), oraz jemy obiad w bardzo przyjemnej knajpie koło bazaru:


Busik jest w porządku, ale patrzenie na świat przez szybkę już nieco zbrzydło. A widoki ładne - niby zasadniczo podobne do kazachskich, ale pojawiają się też góry. Wreszcie!

I busik wywozi nas w sam środek tych gór - na przełęcz 2165m npm

Skąd perfekcyjnym asfaltem możemy w wieczornym chłodku lecieć w dół:





Jest pierwsza awaria, a raczej straszenie awarią: Agnieszka najpierw wbija w oponę jakiś drucik (bez konsekwencji), co wzmacnia jej obawy, gdy sterany transportem błotnik zaczyna ocierać się oponę. Ale wspólnie ogarniamy temat i w zapadającym zmroku jedziemy dalej.

Ciemną nocą dojeżdżamy do Kochkor, robimy zakupy żywieniowe, jemy kolację w otwartym długo barku i jedziemy za miasto - do całkiem miłego miejsca nad rzeką (wreszcie kąpiel!).


Piątek, 30.08.2019





Jesteśmy na skraju gór. Dokładnie to nasze namioty stoją na ścieżce prowadzącej w te góry. Widoki, szum pobliskiej rzeki, niespieszne śniadanie - poranek idealny.

Pierwsze 30km jedziemy doskonałym asfaltem. Niby trochę pod górę.


Taka jazda asfaltem jest jednak jakby nierealna w tym otoczeniu - wokół dzikie góry, a my poruszamy się tak bez wysiłku. To niemożliwe, by taki stan trwał długo. I faktycznie - boczna droga, w stronę Song-Kul, wygląda zupełnie inaczej:


Droga jest gruntowa, ale szeroka i dobrze ubita. Może się podobać - tak można jechać! Wkrótce jednak okazuje się, że to była tylko taka zmyłka - gdy zrobi się mniej stromo, to droga pokaże swoje prawdziwe oblicze:
"Tarka"! To zjawisko zdominuje nasze postrzeganie świata przez najbliższe godziny i dni. Gdy po równej, gruntowej drodze o niezbyt dużym nachyleniu jeżdżą auta, to wybijają w niej regularny ciąg dziur, albo raczej: poprzecznych garbów, na których rower wytraca szybko energię w gwałtownych szarpnięciach.

Najgorzej jest Piotrowi, którego koła 26'' idealnie zgrywają się odstępami garbów, ale ani 29'' ani amortyzator nie chroni przed tarką wystarczająco - trzeba jej unikać jak się da, czyli w praktyce wyszukiwać wąskie "ścieżki" na sypkim brzegu drogi, gdzie auta akurat jeździły mniej. "Ścieżka" jest raz z jednej strony drogi, raz z drugiej (a przekraczanie tarkowego środka drogi nie jest łatwe), a z czasem nawet w ogóle ścieżki nie ma - wtedy po prostu trzeba tarkę wytrzymać, aż się zlituje.

Z czasem można się do tarki przyzwyczaić. Ja doceniam komfort jaki dają szerokie opony - dzięki nim można bezpiecznie balansować na samiuśkim brzegu drogi, albo nawet ciągnąć w miarę komfortowo po żwirze słabo ubitym (którego auta raczej unikają).

Ale na pewno poruszający się innymi środkami transportu mają na tej drodze lepiej:
Wspinamy się pomału szeroką doliną i może się to podobać. Na pewno widoki są. I o to chodziło!


Jest też wiatr w twarz i to chwilami całkiem silny - są fragmenty, gdzie dzięki wiatrowi najniższych zębatek trzeba używać na podjazdach rzędu 2% - gdy robi się 6%, to przy tym wietrze trzeba prowadzić. To wszystko składa się na niezbyt dużą prędkość poruszania się - dzień pomału się kończy, a my ciągle nie dotarliśmy do właściwego podjazdu pod przełęcz. Czyli znowu łapiemy opóźnienie względem planu...

Pojawiają się głosy, by ratować plan (nocleg za przełęczą - nad Song Kul) podwózką. Bo czasem jakieś auta tu jeżdżą. I tu przyznaję, że pokazałem wtedy choleryczny rys mojego charakteru: gdy wyobraziłem sobie że te 30km tarki było tylko po to, by przełęcz przejechać autem, to zwyczajnie wymiękłem i oświadczyłem coś w stylu, że za żadne pieniądze nie zrezygnowałbym z tej przełęczy. Taka determinacja nie wszystkim się spodobała, ale bez większych dyskusji pociągnęliśmy w górę - tak by rozbić namioty o zmroku, na przełęczy lub pod nią.

Skoro to "moja wina", to dociążyłem rower wodą na biwak. W sumie trochę bez sensu, bo strumień (nieobecny na mapie) był jeszcze długo, prawie pod samą przełęcz, ale to była taka trochę deklaracja, że nie chcę realizować swoich marzeń cudzym kosztem. Rower dociążony ekstra namiotem i 10kg wody jest już ciężkim do ruszenia klocem:

za to na podjeździe w końcu znika tarka!

Wieczorny chłodek pomaga w podjeździe, ale i tak nie jest łatwo, tym bardziej że 3000m npm odbiera oddech, nawet przy prowadzeniu roweru - zdecydowanie nie damy rady dociągnąć na przełęcz za światła. Dzień się kończy i nic tego nie zmieni.

Na zakręcie serpentyn pojawia się fajne miejsce na biwak, ale jesteśmy tak rozrzuceni po tej drodze, że problemem jest decyzja. Gdy kombinuję jak tu wywołać Staszka i Kaśkę (byli na przedzie) na gęstych zawijkach serpentyn, to okazało się, że też uznali miejsce biwakowe za idealne i czekają na nas. Uznajemy, że mając namioty stanowimy quorum, więc nie czekając na resztę rozkładamy się nad potoczkiem. Eh, nie pasuje mi takie wymuszanie decyzji na innych - wyczerpałem swój limit takich zachowań w tym kwartale :-)

Spada na nas gwiaździsta (bezksiężycowa) noc, z ogromną wstęgą Drogi Mlecznej. Jest zimno - rozgrzany podjazdem/podejściem początkowo tego nie czułem (i zbyt późno przebierałem się w długie spodnie), ale gdy trochę ostygnę, to +3 stopnie robi wrażenie - rozgrzewa mnie dopiero herbatka. A nawet więcej niż herbatka: Gdy tak sobie stoimy i luźno gadamy, to nagle w krąg światła z czołówek wpada Kirgiz i coś niezrozumiale tłumaczy. W końcu łapie mnie za rękę i pokazując na czołówkę każe ze sobą iść. Okazało się, że spalił mu się w aucie bezpiecznik i bez światła nie da rady go wymienić - czołówka jest dla niego wybawieniem, w podzięce za to jestem częstowany kieliszkiem wódki. Kirgiz zresztą też pije, co w żaden sposób nie przeszkadza mu potem siąść za kierownicą...



Sobota, 31.08.2019




Pobudka o świcie, śniadanie i ciągniemy dalej - na przełęcz Kalmak Ashuu czyli "Piękny widok".


Widoki górskie, a przy drodze różne stada. Czasem ktoś ich pilnuje (na koniu), ale częściej są zupełnie swobodne.
Konie, a blisko przełęczy - jaki:








Przełęcz jest szeroka, łagodna, z widokami:

A ja, cóż - jestem szczęśliwy. I nawet nie chodzi o życiowy rekord wysokości (3453m npm), co o prosty fakt, że się udało. Że mimo wszystkich trudności (kazachskie koleje, prostowanie wygiętego w samolocie haka przerzutki, tarka, podjazdy, starość, nadwaga - niekoniecznie w tej kolejności) znalazłem się w tym miejscu i że jest mi tu dobrze.

A potem długi zjazd - w stronę widocznego w mgiełce na horyzoncie jeziora:
Wraca tarka, ale na zjeździe jest mniej uciążliwa, zresztą do tej części drogi dociera zdecydowanie mniej aut, czyli tarka jest o niebo mniejsza niż wczoraj, w dolinie:


A na końcu zjazdu, blisko jeziora - jurty, a koło nich Kirgiz zapraszający pytaniem: czy chcemy czaj? Jasne że chcemy!

Jest herbata. Jest chleb z masłem (samodzielnie zrobionym, chyba z mleka jaka), jest jakaś omasta z papryki i czosnku, konfitura oraz kumys (bronimy się, więc tylko do spróbowania - jedna czarka na wszystkich)


Gospodarze bawią nas rozmową, opowiadają jak od lat przyjeżdżają tu na miesiące letnie i jacy ludzie do nich trafiają. Dobrze się tu siedzi. Pod koniec trzeba zapłacić, ale dość symboliczne pieniądze (bodajże 5zł na głowę) - niedużo wobec faktu, że rzuciliśmy się na ten ich chleb z masłem jak głodomory. Bo był naprawdę pyszny.

Okolice jeziora zupełnie płaskie. Step w środku gór. Dalekie widoki i szansa na odpoczynek od tarki dzięki równoległym gruntówkom. Fajnie się jedzie mimo wiatru w twarz (znaczy się zmienił kierunek - specjalnie dla nas, skubany).







Nad samo jezioro w końcu nie zajeżdżamy (w sumie nie ma po co), za to przekraczamy rzeczkę z niego wypływającą. Michał wchodzi z butami do tej rzeczki, więc można powiedzieć że kontakt z jeziorem Song Kul mamy zaliczony.


Drugie śniadanie w jurcie było pyszne, ale to było tak dawno... Longin jednak goni, żebyśmy dociągnęli przed obiadem do wodospadów, gdzie według informacji z porannej jurty ma być dobre jedzenie. Wyjazd znad jeziora niby nie jest duży, za to okazuje się że te 150m przewyższenia robimy wiele razy. Normalka - jak to w górach.


I docieramy do serpentyn, przed którymi nas w jurcie ostrzegano:


To ok. 500m w pionie zjazdu - pięknego, wymagającego uwagi, ale cudownie radosnego.

A na dole dolina, gdzie trochę dalej są wodospady, za to zdecydowanie nie ma żadnej jurty z jedzeniem (tylko coś jakby ślad po jurcie).

A wiec jedziemy dalej, lekko w dół doliną - szukać jakiegoś fajnego miejsca do gotowania obiadu samodzielnie.


Podczas obiadu widzimy jak tu wygląda wyjście młodzieży na miasto - z mini-wioski na zboczu góry schodzi dwóch chłopaków, najpierw w rzece myją zęby i twarz, potem podwijają spodnie i przechodzą w bród, po czym idą 30km doliną do asfaltu, gdzie jak mówią, znajdą podwózkę do Bishkeku.

Wieczorna dolina zadziwia widokami - najpierw krajobrazy jakby z Pienin:


by potem w świetle wieczora, wszystko stało się miękkie i miodowe:

Przed nami widać przełęcz, którą trzeba wjechać - fajnie byłoby to zrobić jeszcze dziś:

W sumie było to realne - podjazd pod samą przełęcz to i tak prowadzenie, więc ważne by sprawnie podjechać za dnia do tego podejścia. I na takim spokojnym, lekkim podjeździe:
Agnieszka leci z roweru.

Akurat byłem blisko, więc razem z Kaśką zdejmowaliśmy z niej rower i w miarę możliwości opatrywali. A potłukła się paskudnie - głębokie zadrapania, mnóstwo krwi, stłuczone kolano, nos, wargi. I świadomość, że kask uratował ją od spotkania okiem z ostrym kamieniem. Spadła z drogi oglądając się za siebie - po prostu skutek zmęczenia. W sumie mogło skończyć się to gorzej, ale i tak przez resztę wyjazdu miała poważny problem ze stłuczonym kolanem.

A na razie zrobiło się ciemno, a trzeba gonić grupę. Aga zbiera się i ciągnie nad podziw dobrze:

Nocleg mamy znów przed przełęczą i znów na 3000m npm. I znów ogromna Droga Mleczna nad głową. Zdecydowanie można to polubić.


Niedziela, 1.09.2019





Aga kuśtyka jak to potłuczona, ale nad podziw sprawnie zbiera się do drogi. Wyjeżdżamy na przełęcz:

po czym zaliczamy długi zjazd w dolinę:





Jeszcze kilka podjazdów i w końcu widok na cywilizację - tam w dole jest asfalt, sklepy i wszystko:






Potrzebujemy chwili by nacieszyć się sklepikami, po czym lecimy w dół asfaltem. Jest to aż nierealne, że można tak łatwo, szybko jechać :-)


Jemy smaczny obiad w barku przy drodze:
i przyzwyczajamy się pomału do jazdy równiną:
na której atrakcjami już nie są same góry, ale dzieła człowieka:


Po raz pierwszy na tym wyjeździe trochę straszą chmury na horyzoncie, ale tylko straszą:
I dojeżdżamy do Narynia:

Wjazd do doliny rzeki Naryń robi wrażenie:





A samo miasto? Wrażenie robią raczej góry w pobliżu.


Docieramy do dom gościnnego, gdzie mamy rezerwację. Longin szybko organizuje busik do przejazdu chętnych do pobliskiego (ponad 100km) karawanseraju, a reszta czeka na właściciela domu, w międzyczasie będąc zaczepianymi przez dwójkę uroczo nadaktywnych dzieci:


Lokum bardzo miłe. W szczególności fajna jest pralka, pozwalająca ekspresowo rozwiązać problem zaległych przepierek. A wieczorem idziemy w miasto - do knajpki i sklepów.



Poniedziałek, 2.09.2019

W nocy padało. Rano też odrobinę, ale niedużo - dzień jest ładny. Zresztą powinien taki być - dziś pierwszy dzień szkoły:



A my dość leniwie (Longin stracił już nadzieję na przełęcz Tang?) wyjeżdżamy z miasta, wcześniej odwiedzając bank i sklepy (trzeba odnowić zapasy żywieniowe na najbliższe dni).

Widoki szybko robią się górzyste



i równie szybko znika asfalt, a my przypominamy sobie przyjemności walki z tarką:

W wioskach po drodze (lubimy wioski, tam na chwilę wraca asfalt) widzimy kolejne gromadki dzieci przeżywający pierwszy dzień w szkole, a raz spotykamy nauczycielkę - bardzo miło życzy nam szczęśliwej drogi i częstuje słodyczami:
I tak docieramy do miejsca gdzie rzeka Naryń łączy się z Małym Naryniem, a droga stromo schodzi do mostu przez rzekę, po czym równie stromo wyprowadza na płaskowyż za przełomem






My pojedziemy dalej wzdłuż Małego Narynia:
W wiosce za rzeką trafiamy na trening (?) do zawodów - na koniach przerzucają się jakimś workiem w koziej skórze. Czy jakoś tak. W każdym razie gdyby nie szansa na cukierki, to nie bylibyśmy w ogóle interesujący dla miejscowych dzieci:



Góry się przybliżają a tarka na drodze zanika - jeśli coś tu jeździ to chyba wioska Eki Naryń jest punktem końcowym. Fajnie.



Łapie nas cień góry, ale do końca dnia jeszcze daleko - wjeżdżamy w głęboką dolinę: przełom Małego Narynia zobaczymy w wieczornym mroku:




Droga robi się kompletnie beztarkowa, a okolice jakby beskidzkie. Oczywiście podjazdów sporo.








Po zachodzie słońca szybko robi się ciemno, ale Longin ciągnie, chcąc zrobić biwak za zakrętem rzeki. Zabrakło nam trochę (20 minut) - gdy jest już całkiem ciemno robijamy się na miniaturowej łączce wysoko nad rzeką. Wody mamy tyle co w bidonach.


Wtorek, 3.09.2019




Wody z bidonów spokojnie starcza na poranną herbatę do śniadania. Zbieramy się i jedziemy doliną dalej.









Dolina się rozszerza, traci górski charakter (trochę szkoda, przełom Narynia był chyba najładniejszą częścią tego wyjazdu):



i dojeżdżamy do wioski ze sklepikiem.

i paniami wytwarzającymi filc na jurty:


Dolina robi się coraz szersza, droga też  - wracamy do cywilizacji. Przejechaliśmy punkt odejścia drogi w stronę przełęczy Tang, wiedząc że nie ma innego wyjścia - musimy pojechać łatwiejszą drogą, bo zwyczajnie zabrakłoby nam czasu na przełęcz. Żeby ułatwić nam decyzję nad przełęczą przewalają się jakieś burze.












Obiad nad rzeczką, w miejscu gdzie góry już definitywnie się kończą - są tylko dalekie widoki


A potem jak zwykle - jazda do zmroku:





Środa, 4.09.2019





Przełęcz джалпакбель nie robi wrażenia, choć to niby 3300m npm.

a za przełęczą już coraz więcej cywilizacji - droga szeroka, wioski, jakieś spółdzielnie rolnicze.

Spotykamy też stado koni, które rankiem koło nas przebiegło:

Tarka jest na całego, ale coraz częściej pojawia się też asfalt. Silny wiatr w twarz.

Dolina się zwęża, przed dojściem do asfaltu zaliczy ładny przełom:

I znowu cywilizacja. I asfalt. A silny wiatr wraz ze zjazdem w doliny zmienia kierunek - pod koniec całkiem miło pcha w plecy

Zjechaliśmy do Kochkor trochę zbyt późno. Longin od razu znajduje podwózkę, ale zabraknie z godzinę by za dnia zobaczyć skazkę. Szkoda.


Za to kierowca busa jest zjawiskiem samym w sobie. Wiezie nas 270km (do Karakol) po kiepskich drogach w takim stylu że strach patrzyć. Gna na oślep, wyprzedza niebezpiecznie, na skrzyżowaniach, poboczem, na trzeciego, zmuszając do zwalniania jadących z naprzeciwka. I to wszystko z komórką w ręce - rozmowy, smsy, a nawet selfiki. A na koniec kombinował jeszcze z jakimś kolegą - przewodnikiem, mimo że miejsce docelowe w Karakol mieliśmy na mapie w komórce, a kolega tylko mądre miny robił. Brr.

Dziś nocleg w jurtach. Bardzo miłe miejsce.


Czwartek, 5.09.2019



W Karakol jest trochę zwiedzania - to ładne, żywe miasto, z zabytkami, ale także z uniwersytetem i bazarem. I fajnymi widokami na wysokie góry.












A potem znowu podwózka - oszczędzimy sobie tarkowatej drogi pod kazachską granicę.
Granica pośrodku niczego, za to formalności odprawiane z pełną powagą.

A za granicą ma być zjazd, ale w ogóle nie czuć tego, bo robią nową drogę, a tymczasowa jest bardzo słaba. I pojawia się coraz mocniejszy wiatr w twarz. Będzie się jakiś front atmosferyczny przewalać - gdy dojeżdżamy do asfaltu, to wiatr jest taki, że ledwo można jechać. A miasto na horyzoncie przybliża się bardzo powoli.

Za to w mieście smaczny obiad, a po nim - szczęśliwie wiatr odpuszcza. Tylko deszcz krąży w pobliżu, ale jakoś nas omija.







Jedziemy do zmroku a nawet nieco dłużej - pięknym zjazdem z gór, zatrzymując się na łące niedaleko drogi.


Piątek, 6.09.2019


Dzień budzi deszczem, ale szczęśliwie na śniadanie i składanie namiotów nieco odpuszcza. Ale to dziś jest ten dzień, gdy przydadzą się wszystkie ciepłe i przeciwdeszczowe ciuchy: rękawiczki, skarpetki neoprenowe, długie spodnie, kurtka, buff, itd. Deszcz, wiatr, 8 stopni.






Wąwóz Szaryński - podobno słynna atrakcja, w tej scenerii nie robi wrażenia.




za to na atrakcyjności zyskują chroniące przed wiatrem kazachskie przystanki autobusowe:


I tak sobie ciągniemy to deszczowe pożegnanie z Azją:


aż dojeżdżamy do Kokpek:

gdzie rozgrzewamy się herbatą i obiadem.

Nastroje są słabe, Longin rozgląda się za podwózką, ale obiad i koniec deszczu wiele zmienia. Oraz obserwacja na mapie, że to pasmo górskie przed nami jest jakieś dziwne: my pod niego nie będziemy podjeżdżać, tylko jechać stale w dół - wąwóz Kokpek długim zjazdem wyprowadza nas na równinę:



Dojeżdżając do miasta (Szeklek) widzimy ciekawostkę: niedalekie szczyty są pokryte świeżym śniegiem. A według mapy są one porównywalne do tych, gdzie byliśmy rano (1100m npm). Czyli niewiele brakowało, a zaznalibyśmy też śniegu.

A w mieście krótkie targowanie się z kierowcą napotkanego busa i jedziemy na ostatni nocleg: do Ałmatów.

Sobota 7.09.2019

Jakie ładne miasto te Ałmaty! Jest słońce i panoramy gór, są piękne parki, ścieżki rowerowe, pomniki, zabytki, mnóstwo fontann - i to wszystko wśród ludzi i dla ludzi - jak bardzo inaczej niż w Astanie.














Jest też elegancka kawka z ciastkiem. I bliskie spotkanie z ptaszkiem (wikłacz?), który słowiczymi pieniami potrafił ostatnio zadziwiać:

I jeszcze bazar z pamiątkami i łakociami. I jeszcze wielki meczet:



I jedziemy na dworzec. Nauczeni doświadczeniem dwie godziny przed czasem i ze starannym sprawdzeniem że to na pewno tu.

A i tak skończyło się chaosem - mając jeszcze ponad godzinę do odjazdu i spakowane rowery idziemy do knajpy przy peronie jeszcze coś zjeść, gdy podstawili pociąg i zaczęło się wariactwo: nie możemy z rowerami wejść do przedziałów. Co prawda Longin ze swoim rowerem przedziera się przez blokadę dzielnego kazachskiego kolejarza i pakuje rower pod siedzenia w naszym przedziale, ale to wszystko co można było zdziałać. Wydaje się, że powtarza się schemat z Astany: nie da się, trzeba było nadać rowery jako bagaż, "nas też kontrolują". Nawet, identycznie jak w Astanie, pojawia się bardzo grzeczna pani kierownik i tłumaczy nam, że wszystko robimy źle.


Jest jednak jedna różnica: tym razem pani kierownik faktycznie zależy na załatwieniu sprawy. Ona nie tyle nas spławia, ale istotnie przez tą swoją krótkofalówkę coś ustala. Jest jeszcze szaleństwo biegania z zapakowanymi rowerami wzdłuż półkilometrowego pociągu do wagonu bagażowego, jeszcze Longin na tempo załatwia ekstra bilety na bagaż, niepewność czy się udało rowery zapakować - i pociąg rusza. Po chwili okazuje się, że jesteśmy w komplecie (Longin z Michałem przeszli już pociągiem) a rowery jadą. Uff.

Czyli możemy się w spokoju nacieszyć luksusami tego pociągu sypialnego - z załogą liczącą sobie 37 osób... Np. w naszym wagonie, na 20 pasażerów, jest specjalny kolejarz siedzący na krzesełku na korytarzu i pilnujący by np. papieru w toalecie nie zabrakło. Jest nawet wifi dające dostęp do kolekcji kazachskich kiczowatych filmów (całkiem fajnie się to oglądało - np. jakąś propagandówka z Depardieu lub lepszą wersję Gladiatora) oraz do wybranych serwisów (google, facebook, itp), pod warunkiem instalacji kazachskiego root certa (by umożliwić podsłuchiwanie ruchu sieciowego). Ale przede wszystkim jest czysto i schludnie - może faktycznie absurdalny był pomysł, żeby te reprezentacyjne przedziały zapakować pod sufit naszymi rowerami? Śpimy do rana - dojeżdżamy do Astana Nurly Zhol punktualnie, tj. po 6 rano.


Jedziemy przez senne, zamglone miasto, przy czym w drodze do niego (10 kilometrów przez pustkowie) przydarza mi się "przygoda":  pierwszy raz w życiu zasypiam za kierownicą. Nie przypuszczałem że to możliwe, a jednak: zmęczenie, ranek, brak śniadania, wyciszenie kapturem (trochę kropiło), kompletny brak widoków, wolna jazda - czułem że jest sennie, ale nie sądziłem że aż tak: obudziłem się w chwili, gdy właśnie wjeżdżałem na wysoki krawężnik wysepki drogowej. Przednie koło ładnie wybrało krawężnik (bo amortyzator), a ja miękko choć efektownie przywaliłem w znak drogowy. W zasadzie nic się nie stało - tylko poszła dętka (snake) w tylnej oponie. Ciekawe doświadczenie :-) Oby nie częściej.



Objeżdżamy Astanę od nieco innej niż wcześniej strony












i docieramy na lotnisko, gdzie starannie pakujemy rowery, mamy chwilę nerwów z pracownikiem lotniska, który bojowo próbuje egzekwować obserwację, że w naszych paczkach zobaczył rowery (że niby mamy dopłacić 150 euro od roweru), ale wszystko idzie sprawnie - lecimy. Jeszcze tylko powrót autem do Krakowa i koniec. Jutro do roboty.


W sumie rowerem 837km, 7.5km w pionie podjazdów. Ale to tylko cyferki, podczas gdy najważniejsze zostaje w głowie: widoki, ludzie, przestrzenie. To był wspaniały wyjazd - chętnie bym do Kirgistanu wrócił.

Longinada: Grecja, Albania, Macedonia

Piątek, 28 czerwca 2019 · Komentarze(1)
To ten "lekki" wariant wyjazdu z Longinem, tj. ze wsparciem busa. Bus Janusza jedzie ze Śląska, więc dzień wcześniej mam wycieczkę autem z sakwami i spakowanymi rowerami, a potem już na lekko, z małymi plecaczkami, jedziemy z Mateuszem na lotnisko w Balicach. Jedziemy do Aten dzień wcześniej niż Warszawiacy: to dobra alternatywa dla jazdy do Warszawy, z zapasem takim by zdążyć bezpiecznie na lot z Modlina. W praktyce w tym wariancie ruszamy w środę po południu, zamiast w czwartek rano, a zyskujemy cały dzień na zwiedzanie Aten.

A nawet więcej niż dzień: w środę wieczorem idziemy sobie spokojnie przez miasto, oglądając co się da,


zaliczamy musakę pod Akropolem,


i leniwie idziemy przez wieczorne miasto, tak że w zamówionym przez booking.com hoteliku jesteśmy dopiero cichą nocą.

Drzwi otwieramy kodem z maila, na kontuarze pustej recepcji czeka klucz do pokoju, w środku cisza, czystość i dobry sen. Zdecydowanie warto było dopłacić stówkę w porównaniu do tańszej lokalizacji (przydał się nawyk czytania opinii zaczynając od najgorszych - a tam ludzie pisali o... pluskwach. brrr).


Dzień 0: Ateny

Zaczynamy od Akropolu - otwierają go o 8:00, więc w kolejce (jeszcze krótkiej) ustawiamy się 7:40. I wchodzimy na tę skałę górującą nad miastem:







Czy warto było? Zdecydowanie tak! To miejsce to jednak centrum wszechświata - trzeba go odwiedzić. Sam Akropol to mnóstwo oglądania, które z czasem robi się coraz trudniejsze - z każdą chwilą tłum robi się gęstszy:


Ale my już zobaczyliśmy co chcieliśmy i przez skałę Aeropagu schodzimy w dół - do miasta i kolejnych ekspozycji objętych biletem za 30 euro.







(pozostałości zegara wodnego w "Wieży Wiatrów")

Robi się popołudnie, skwar taki, że na otwartą przestrzeń trzeba wychodzić ostrożnie - ostatnie "punkty obwiązkowe" robimy już z wysiłkiem. Z przerwą na obiad, ale prawdziwą nadzieją na odpoczynek jest muzeum Akropolu - nowoczesne, więc pewnie klimatyzowane - tam odpoczniemy. Możemy tam przejść przez Plakę, ale bazarowy tłum nas nie ciągnie:


Zamiast tego, podczas krótkiej odsapki w cieniu, przeglądam zabrany wydruk z 3 stron o zwiedzaniu Aten i tam trafiam na zachęcający opis Anafiotiki - miniaturowej dzielnicy mieszkaniowej tuż pod skałą Akropolu. I to był strzał w dziesiątkę - niesamowicie urokliwe miejsce, gdzie idąc wąskimi chodnikami (bo przecież nie ulicami), zobaczyliśmy Ateny od najładniejszej strony.

Praktycznie nie ma tam turystów, a mieszkańcy przyjaźni - gdy w pewnym momencie mamy wątpliwość, czy przypadkiem właśnie komuś na podwórko nie wchodzimy, to uśmiechnięty pan z miotłą macha na nas i mówi, żebyśmy śmiało przechodzili, że tędy na Akropol, itd. W odpowiedzi i my się uśmiechamy i w ogóle jest jakoś dobrze, swojsko. A może ta swojskość to zasługa wszechobecnych kotów? Są wszędzie, bezstroskie, zadowolone; wszędzie też stoją wystawione dla nich miski z wodą. Takie Ateny można zapamiętać: miasto szczęśliwych kotów i uśmiechniętych ludzi.














I tak docieramy pod muzeum. Nowoczesne, dostojne, zorganizowane. I klimatyzowane. Pal licho, że ta klima może się zemścić w następne dni, gdy na rowerze będziemy musieli upał znosić - dziś już koniecznie wymagamy wytchnienia.









A potem jest już popołudnie, miasto rozgrzane na maxa stygnie bardzo pomału  - jeszcze tylko "najlepsza baclava w Grecji" (według właściciela kawiarni i faktycznie niezła była) i chowamy się w parku.






Pomału zmierzamy w stronę dworca kolejowego i znienacka jesteśmy mijani przez grupkę żołnierzy z pomponami na butach:

Znaczy się trafiliśmy na cogodzinną zmianę warty pod Parlamentem.

Cudaczny rytuał, gdzie dowódca we współczesnym mundurze z namaszczeniem "koryguje" postawę nieruchomych biedaków w mundurach cudacznych:

Poprawienie ustawienia karabinu, kitki u beretu, itd. I to wszystko ze śmiertelną powagą :-)


Potem przechodzimy przez bezbarwną dzielnicę handlową (tłumy, kawiarnie, grajkowie uliczni, restauracje, drogie sklepy - do złudzenia przypomina to inne europejskie miasta), potem delikatnie niepokojącą dzielnicę turecką, a w końcu kilka przecznic z bezdomnymi śpiącymi na ulicach. I dochodzimy na dworzec.

Grupa warszawska dociera z lotniska z bardzo niewielkim zapasem - zdarzyło im się spore opóźnienie lotu z powodu ewakuacji lotniska w Modlinie (podobno rutynowe: ktoś zostawił podejrzany bagaż). Ale się udało - szybkie powitanie i pakujemy się do pociągu, gdzie bardzo staramy się zasnąć choć na chwilę. Bo reszta grupy rano zaczyna przygodę, podczas gdy ja z Mateuszem mamy za sobą dłuuuuugi dzień.

Przesiadka o 3 nocy wykonana w półśnie, a po dotarciu do Trikali (gdzie Janusz z busem już na nas czeka), większość rzuca się spać na trawniczku koło stacji. Tylko ja z Robertem leniwie skręcamy swoje rowery (wolę mieć to już z głowy), a gdy się udaje - dołączamy do śpiących. Sen może niedługi, ale dużo daje.

Dzień 1: Metory

Poranek zaczynany niespiesznie - trudno tak od razu o pełną mobilizację, zresztą zawsze coś wyjdzie. Gdy w końcu ruszamy, to od razu pod presją czasu - klasztory w Meteorach zamykają o 15:00. Ale mówimy sobie, że jest tam tylko 20km "po płaskim", więc luzik.

To po płaskim to Równina Tesalska - faktycznie równa idealnie, rozpalona słońcem (błyskawicznie robi się 41 stopni na kierownicy roweru), z gorącym wiatrem w twarz. I zbliżającym się pomału, widokiem niesamowitych skał Meteorów:



Od Kalambaki solidny podjazd - daje w kość w narastającym szybko upale. Ale wszystko to nieważne wobec widoków.






Zwiedzamy pierwszy otwarty klasztor: Rusanu.






Została już tylko godzina do zamknięcia - jeśli chcemy zobaczyć coś jeszcze, to trzeba się spieszyć. Z tego względu (oraz południowego skwaru! termometr na kierownicy pokazuje 45 stopni) większość wybiera podwózkę busem, ale my twardzi - jedziemy rowerami.



Klasztor Św. Trójcy omijamy, choć żałujemy, bo wygląda niesamowicie:



i zmierzamy do Św. Stefana:



Tam mamy jeszcze dość czasu by spokojnie wszystko zobaczyć, ale wychodzimy na styk - za nami już się brama zamyka.

Umordowani jesteśmy solidnie. Odrzucamy bez żalu pomysł, by zrobić teraz jeszcze 40km objazd okolicznych górek i najchętniej byśmy już dziś, pierwszego dnia, nocowali na campingu. Bo tam byłby prysznic oraz WC - ważne, bo Mateusza coraz mocniej kręci w żołądku.


Ale Longin jest twardy, a my zgodliwi - dzień kończymy fajnym przejazdem bocznymi drogami i noclegiem nad rzeką, gdzie pobliska stacja benzynowa z przyjazną obsługą (koniecznie chcieli Mateusza poić metaxą) jest sposobem na ukojenie żołądka i nabranie czystej wody - do worka kąpielowego i gotowania ryżu. A nocleg nad rzeką dał dobry sen.





Dzień 2: ucieczka od upału na 1700m npm


Dziś chcemy być mądrzejsi niż wczoraj - ruszymy wcześniej, w południe będziemy sjestować się, nie damy się usmażyć... Wyszło częściowo: ruszyliśmy o 10, słońce dopadło nas od razu. Najsłabsza okazała się komórka w pokrowcu na kierownicy - gdy jej dogrzało, to zaczęła wskazywać pozycję z GPS przesuniętą o kilkaset metrów. W sumie nie szkodzi, bo droga oczywista, a efekt zniknął po wystudzeniu telefonu (w sakwie), ale śmiesznie pomyśleć, że elektronika jest delikatniejsza od człowieka :-)

Jedziemy krajówką, ale ruch znikomy. Stopniowo wykręcamy wysokość.



Miłe jest, że wczorajsze problemy żołądkowe Mateusza wydają się przeszłością, co widać w szczególności po sposobie w jaki Mateusz patrzy na grilla w przydrożnej knajpce :-)

W porze obiadowej docieramy do wioski Panagia - byliśmy tam umówieni z busem, ale że jesteśmy pierwsi, to nie czekamy przy drodze, tylko zjeżdżamy wioski, gdzie kusi bardzo miła knajpka. Niewiele myśląc zamówiliśmy tam jedzenie i zrobiliśmy sobie regularną sjestę. Reszta grupy poszła w nasze ślady - gotowanie z polskich zapasów zostało przesunięte na wieczór.


Zebraliśmy się dopiero gdy upał zaczął nieco odpuszczać. Niedaleko za Panagią pojawiło się odbicie na autostradę, a krajówka, idąca dalej w góry - jest częściowo zablokowana (wysypaną ziemią) oraz ma ustawiony znak zakazu. Oczywiście nie przejmujemy się zakazem, podobnie później Janusz z busem - mamy piękną, szeroką drogę tylko dla nas.

A przekłada to się nie tylko na bezpieczeństwo, ale też pozwala wykorzystać plamy cienia - także po lewej stronie drogi.


Razem z wysokością i kończącym się dniem robi się coraz chłodniej - 21 stopni podczas jazdy to prawdziwy luksus!

I w takich luksusowych warunkach docieramy na Przełęcz Katara, gdzie przy drodze jest baza dla pługów śnieżnych, a poza tym spokój i dzwonki pasących się krów.

Janusz staje na lądowisku dla helikopterów, a my rozbijamy namioty - miejscówka idealna.


W nocy milion gwiazd nad głową (księżyc w nowiu) i 8 stopni. Spało się wspaniale.



Dzień 3: zjazd do Ioanniny

W końcu wstajemy o właściwej porze, tj. o świcie.



tak że po zjedzeniu śniadania możemy ruszyć w miarę wcześnie (po 8). Słoneczko zdążyło trochę już popracować, więc ociepla się (do 12 stopni), ale i tak zjazd trzeba rozpocząć porządnie ubranym:

Widoki bardzo górskie (w końcu jesteśmy na wysokości Babiej Góry) z mocnym akcentem autostrady, o której nie odważę się powiedzieć że szpeci góry, skoro właśnie autostrada uczyniła te góry, tę drogę, pustą:

W dole widzimy też miasteczka - podobno taka lokalna wersja Zakopanego:





Podczas zjazdu szybko trzeba się rozbierać - wraz z wysokością tracimy chłodek. Na dole jest już całkiem skwarnie.


I spotykamy pierwszego na tym wyjeździe żółwia:

Agnieszka przejęta, zdejmuje go z drogi. Mówi że chroni w ten sposób jego życie, ale co on tam sobie w tej swojej główce pomyślał, gdy go cofnęła w podróży - nie wiemy :-)

Po długim zjeździe czeka nas całkiem solidny podjazd. Mamy do wyboru albo jechać dalej krajówką (trochę dłużej, więc łagodniej) lub starą drogą - trochę stromiej, za to bez ruchu. Dokładniej to zupełnie bez ruchu - droga jest porzucona, pomału się rozpada. Jechaliśmy nią z lekkimi obawami czy nie trzeba będzie wracać, ale w końcu okazała się idealna na rower.



Piłowanie podjazdu w pełnym słońcu daje się odczuć, ale mając w pamięci np. Meteory w południe, wiemy że źle nie jest - jest ciągle przedpołudnie (podjazd kończymy o 12).


Agnieszka ciągnie do Dodoni - podobno ciekawe, antyczne miejsce o kilkanaście km od Ioanniny. Niestety ma wadę - według informacji Agnieszki zamykają o 15. Czyli zdążymy, ale kosztem jazdy w największy skwar. Najkrótsza droga prowadzi południową stroną jeziora, ale namawiam na stronę północną, gdzie zamiast na 2km serpentyn stracić wypracowaną wysokość, mamy długi, łagodny zjazd - strona północna ma szansę być sporo szybsza mimo, że o 5km dłuższa.

Faktycznie jest szybko. Idealny asfalt i długi zjazd - mniam!

Ale gdy po pierwszej w południe docieramy do Ioanniny, to zapał do zwiedzania Dodoni szybko blednie. Bo po Atenach to dla nas tylko "kolejne antyczne kamulce", żeby zdążyć tam zwiedzić przed 15 to trzeba by część podjechać busem, a poza tym jest naprawdę piekielnie gorąco. Agnieszka ciągnie dalej, my zostajemy. W losowym punkcie miasta, przypadkiem koło knajpki. Może gdybyśmy wiedzieli, że Dodoni jest czynne do 20 (jak się w końcu okazało), to byłoby inaczej, ale wtedy byliśmy głodni, przegrzani i nie chciało się dalej ciągnąć.

Po obiedzie skręcamy w stare miasto

i docieramy na półwysep zamkowy (mur od strony lądu)

Jest tam wspaniały cień i muzea, które leniwie zwiedzamy.


Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu - podjeżdżamy do Perama, zwiedzić tamtejszą jaskinię:


Wyjście z jaskini wysoko na zboczu - trzeba wrócić na dół, wygodnym chodniczkiem. A w dole widoki



Chodniczek okazał się zbyt wygodny - wcześniej miałem wiele okazji do zrobienia sobie krzywdy, ale uważałem. A tu lazłem nieuważnie, nie patrząc pod nogi - i źle stanąłem, a właściwie spadłem ze stopnia. Głupio, bez powodu, uszkodziłem sobie kolano. Zabolało tak, że ledwo zlazłem na dół, ale najważniejsze było, czy ten ból przejdzie? Czy przypadkiem właśnie nie zakończyłem wycieczki rowerowej...

Ostrożnie wsiadam na rower i na niskim biegu, ostrożnie, oszczędzając lewą nogę, dojeżdżamy do campingu. Nie da się ukryć - boli... Trzeba rozkładać namiot, wykorzystać okazję do przepierki, starać się, ale ja zwyczajnie padam. Rozkładam karimatę na trawie i tak zostaję - Robert mówi, że wyglądam jakby należało wokół mnie sarkofag wybudować - i to dobrze oddawało stan mojego ducha wtedy. Od Justyny dostaję maść ze środkiem przeciwzapalnym, co razem z odpoczynkiem powinno spowodować poprawę, ale nie bardzo - wieczorem zaczynam się ruszać, ale mocno kuleję. Na noc biorę dużą dawkę ibuprofenu.




Dzień 4: Vikos

Poranek przepiękny a ja kuleję. Słabiej niż wieczorem, ibuprom coś dał, ale nadal mocno - nie ma mowy, bym miał dziś przejść pieszo wiele godzin przez Wąwóz Vikos. Mam nadzieję, że rowerem coś pojadę - spróbuję nie pauzować w busie.

Co mogę jeszcze zrobić? Kupić opaskę uciskową - idę w miasto szukać apteki. Jest ich wiele, ale najwcześniej otwierają o 8:00. W aptece skomplikowane tłumaczenie (jakie to typowe: pani początkowo w ogóle po angielsku nie mówi, ale z każdą chwilą mówi coraz lepiej - pod koniec komunikujemy się już całkiem zgrabnie), długie szukanie po półkach i w końcu przymierzanie kolejnych rozmiarów. Udało się - opaska jest gruba i ciepła (będzie problem w upale), ale ściska kolano właściwie.

Ostrożnie ruszam rowerem, uważam bardzo by kolana nie urazić, bardzo niskie biegi, prędkość żenująca. A potem piłowanie podjazdów w słońcu. Jedzie mi się fatalnie - nie nadążam za Mateuszem, nie daję rady w tym skwarze, długo nie potrafię złapać rytmu wysokiej kadencji, pozwalającego mi sprawnie ciągnąć pod górę. Ale to musi być skutek uboczny wzięcia ibupromu na noc - muszę go wypocić, żeby było lepiej.


Ale też upał jest nieprzyzwoity - termometr pokazuje kolejne rekordy (46 podczas jazdy, 39 w cieniu), podjazd południowym zboczem nie daje szans na wytchnienie, a do tego dalekie pożary (?) przynoszą smród spalenizny. To był dla mnie zdecydowanie najtrudniejszy kawałek na tym wyjeździe.


Nawet najdłuższy podjazd w końcu się kończy - odpoczywamy na zjeździe i w końcu jest: Wąwóz Vikos.

Od wielu dni pijemy butelkowaną wodę z napisem "Vikos", ta nazwa jest dosłownie wszędzie. A ja będę tak blisko i nie zobaczę tej atrakcji - szkoda.

Ale ja już nie kuleję tak bardzo - nie mogę sobie na wiele pozwolić, ale trochę, pomalutku - mogę spróbować. "Oddaję" Mateusza, żeby poszedł zaplanowaną drogę wąwozem z resztą grupy (rowery bus przewiezie na drugi koniec wąwozu),




a sam zmieniam buty, zapinam rower do słupka i pomału idę przed grupą w wąwóz.


W Wąwozie spędziłem 2 godziny (po godzinie zawróciłem). Nawet nie szedłem dużo wolniej od grupy (dogonili mnie dopiero jak wracałem), ale to był dobry wybór - odpocząłem, zrelaksowałem się, trudne miejsca przechodziłem tak wolno jak potrzebowałem, nie spowalniając nikogo. No i nie nadwyrężyłem bardziej kolana - wręcz czułem, że jest z nim coraz lepiej.

Po powrocie do roweru mam spokojną końcówkę dnia - jadę przepiękną, pustą doliną równoległą do Vikos


gdzie koło urokliwego kościółka

korzystam z ujęcia wody. Woda zimna, przepyszna - napełniam worek, myję głowę, przepieram koszulkę (mokrą zakładam - błyskawicznie wysycha). A także cieszę pszczoły, które przed moim przyjściem próbowały z kranu wysysać krople wody, a teraz mają jej do woli.

I gdy tak siedzę sobie w tym pięknym miejscu, z mokrą głową, otoczony brzęczeniem pszczół, to czuję że znów wszystko jest na swoim miejscu - że upał nie taki straszny, że to piękny wyjazd. I że kolano już nie boli. Poważnie - wystarczyło go trochę rozruszać. Przede mną 600m zjazd do rzeki, ale wcześniej muszę wjechać 200m garbu między dolinami. Według mapy ma być stromo - dobry test dla mojego nowego optymizmu co do kolana.

Zaczynam podjazd nieśmiało, ale robi się coraz stromiej (10%), a na moim kolanie nie robi to wrażenia. Jestem w raju! :-)



Wyjeżdżam na przełęcz i pojawia się On: drugi koniec Wąwozu Vikos - przepiękny! Fajnie że Mateusz zobaczy go z bliska.

Rozpoczynam zjazd, ale w jego trakcie zatrzymuje mnie telefon - od Mateusza, który mówi, że nie doszli do końca wąwozu, tylko gdzieś w jego środku. Czyli Janusz zamiast zwozić ich nad rzekę (wtedy byłaby po drodze) może zawieźć ich gdziekolwiek - lepiej nie zjeżdżać do końca, bo może będę musiał się wracać. Czekam na kolejny telefon i patrzę na widoki przy zachodzącym słońcu




W końcu Mateusz dzwoni - nocleg jednak w umówionym miejscu - jadę z górki na pazurki.
nad rzekę, gdzie miejscówka na nocleg jest fantastyczna. Woda w rzece czysta i zimna - w zasadzie niepotrzebnie worek z wodą wiozłem. Jest też fajna łączka na rozbicie namiotów.
Zjeżdża bus, Mateusz umordowany ale zadowolony. Kolacja, arbuz, sielanka




Dzień 5: Albański piekarnik

Dzień wstaje piękny, optymistyczny - w miarę sprawnie ogarniamy się na biwaku



i jedziemy w górę. Szczęśliwie nie musimy wyjeżdżać całych 600m, na przełęcz, ale i tak trochę podjazdu jest.

Podczas podjazdu widzimy drogę, którą miał Janusz zjeżdżać busem, gdyby udało się dojść do końca wąwozu - oj, byłaby karuzela:
Droga nie rozpieszcza - ciągle są jakieś podjazdy:
a Mateusz widać że już w nogach drogę czuje - narzeka. Że w tym tempie, z takimi ciągłymi podjazdami, to żadnego dystansu nie zrobimy, że co to za drogi, że upał, itd :-)

Akurat na upał ma prawo narzekać - gdy zjeżdżamy w doliny znowu robi się naprawdę gorąco. Robimy przerwę na obiad w ostatnim greckim miasteczku przed albańską granicą (ale tam już chyba więcej Albańczyków niż Greków było), ale mimo południowego skwaru trzeba ruszać dalej - umówieni jesteśmy na granicy na wspólne przekraczanie. Droga jest prosta, jednostajnie pod górę, zalana słońcem i bezwietrzna. Daje w kość.




A potem granica i jedziemy w dół - wreszcie jest wiatr, ale gorący jak z piekarnika. Mamy się za granicą zatrzymać gdzieś w cieniu, ale żadnego cienia nie ma. Jest tylko droga, koło niej kanał irygacyjny z bystro płynącą wodą, pola i gołe góry. Zupełnie gołe - po greckiej stronie granicy były jakieś lasy, a tu - nic.

Dojeżdżamy do miasteczka gdzie odchodzi podjazd przez góry - w stronę morza i noclegu nad "Blue Eye". Trzeba zdecydować kto chce jechać busem nad morze (dla plaży i świątyni Asklepiosa) a kto woli rowerem przez góry. Trochę szkoda morza, ale wybieramy rower - pojedziemy w trójkę, z Robertem.

Tylko nie teraz, zaraz - teraz za gorąco. Mamy miejscówkę dla przeczekania skwaru i skorzystamy z niej: bardzo sympatyczna kawiarnia z panią, co ni w ząb po angielsku, ale była uśmiechnięta i dawało się dogadać na migi. Zresztą wiele nie potrzebowaliśmy - wystarczyła woda, lemoniada i cień:


Gdy w końcu ruszamy nadal jest gorąco, ale do wytrzymania. Podjazd jest solidny, a do tego wiatr w twarz, z góry, jest taki, że gdy na serpentynach są fragmenty gdy popcha w plecy, to wręcz wpycha pod górę.






A potem zjazd i skręcamy w dolinę Błękitnego Oka


Początkowo nie jest zachęcająco: wszystko jest pokryte kurzem, podnoszonym z szutrowej drogi przez zbyt szybko jadące auta, duże jezioro początkowo z daleka śmierdzi gnijącymi glonami, a samo Oko to małe jeziorko, przy którym stoi kram z pamiątkami, a ludzie robią sobie selfiki. I nie wygląda, żeby dało się tu sensownie biwakować.





Ale to było złe wrażenie - wystarczyło zapytać sprzedawcę pamiątek by wszystko wytłumaczył: miejsce pod namioty jest legalnie przewidziane tuż koło Oka, koło restauracji jest też kulturalna toaleta (czynna całą dobę). A kurz od aut szybko opadł, jak tylko wraz z wieczorem zmniejszył się ruch. Ostatecznie miejscówka okazała się całkiem udana.


Dzień 6: Gijrokaster

Dzień zaczynamy od podjazdu - wracamy tą samą drogą, przez przełęcz, do głównej. Tam znowu piekarnik, ciągniemy pod wiatr, zmieniając się na prowadzeniu.

Gorąca droga doprowadza do miasta: Gijrokaster czyli srebrny zamek.



Skwar jest straszny, ale w samym zamku będzie chłodniej - musimy tam dotrzeć i się schronić. Podjazd był mocny, a skwar wyjątkowo ciężki (jak się potem okazało - przedburzowy), za to w zamku było faktycznie chłodno - od bramy wręcz wiało zimnem - wspaniale!



Zamek jest ogromny - to wręcz kiedyś było miasto, z warsztatami, kramami, itd. Zostały z tego ruiny z chaotycznymi ekspozycjami, ale i tak jest co oglądać.

















A potem zjeżdżamy do miasta. Na obiad. Restauracji jest mnóstwo - my wybieramy taką z sympatycznym kelnerem i ogródkiem pozwalającym nie wchodzić do klimatyzowanej sali. Mateusz zamówił pizzę (wreszcie :-)), a ja najsmaczniejszą jagnięcinę jaką w życiu jadłem.


A to że widać nas z ulicy napędziło restauracji kolejnych klientów - zarówno z polskiej wycieczki autokarowej, jak i reszty naszej grupy.

Czyli nie mamy wyrzutów sumienia, że siedzimy tam długo. Bo przecież chodzi nam nie tylko o jedzenie, ale i o przeczekanie skwaru.

Gdy w końcu się zbieramy, to najpierw okazuje się, że Agnieszka nie może odpiąć roweru (po długich szarpaniach w końcu zapięcie rozbroił Longin), a potem postraszył deszcz. To znaczy straszył tylko przez chwilę - zadziałały automatyzmy z Polski, że deszcz to zimno, kłopot i trzeba się ubierać. Tutaj stwierdziliśmy, że deszcz tylko nas ucieszy. Niestety skończyło się na leciutkiej mżawce i oglądaniu prawdziwego deszczu z daleka, a same chmury (przez chwilę dały ochłodzenie) szybko się rozwiały



Ciągniemy dalej główną

dolina się z czasem zwęża, pojawiają się podjazdy

Miłą niespodzianką po drodze jest miejsce z wodą spływającą z gór - pyszną i wszechobecną: zasila "krany" i wodospad, spływa z dachu restauracji, a nawet przepływa przez zbiornik w którym pływają żywe pstrągi na sprzedaż.

Dzień się pomału kończy, więc remont drogi zmuszający nas do zjazdu do miasta, traktujemy tylko jako stratę czasu, choć miasto wygląda całkiem ciekawie - z tłumami na deptaku, z jakimś fortem, itd. Ale my musimy dalej.

Gdy robi się szarawo zakładamy kamizelki i pierwszy raz w czasie tego wyjazdu - kończymy dzień na lampkach.


Zjeżdżamy z głównej o zmroku, tak że ostatnie kilometry jedziemy całkiem po ciemku - droga wije się po zboczu doliny, przez chwilę tracąc asfalt, ale mapa w komórce pozwala nie mieć żadnych wątpliwości.

Nocleg jest na dużej łące daleko od jakichkolwiek wiosek, o kilkaset metrów od potoku. W świetle czołówek wynajdujemy miejsca nawet nie tyle bez mrówek, co takie, gdzie mrówek będzie najmniej. Jeszcze tylko kąpiel pod rozgwieżdżonym niebem i wpadamy w sen.


Dzień 7: Albańska krajówka przez góry

Mam pewne wątpliwości czy to się uda: mamy dziś zrobić 110km, w tym kupa podjazdów i podobno częściowo bez asfaltu. Żeby się udało, musielibyśmy pierwszą część czyli 55km przeprawy przez góry do Berat zrobić przed największym skwarem - robimy co możemy czyli ruszamy przed 8 rano.

Droga jest wąska, dziurawa, ale asfaltowa. Za to szybko robi się stroma, a gorąco jest od samego rana






Docieramy do miasteczka, gdzie mamy nadzieję uzupełnić zapasy wody. Znaczy się im więcej widzimy po drodze opuszczonych domów, tym nadzieja jest coraz bardziej podszyta obawą, tak że gdy okazuje się, że miasteczko to praktycznie ciąg kilku "Cafe", to robi się bardzo błogo.


Jest lodówka a w niej woda. W sumie kranówa, ale smaczna i nie zaszkodziła. Zastanawiam się czy wziąć butelkę 2 czy 5l i w końcu biorę obie. I to był dobry wybór :-)

Jeśli myśleliśmy, że dotąd było ciężko, to czas zmienić zdanie: teraz będzie bez asfaltu.




Nie jest łatwo, szczególnie Mateuszowi. On ma opony 38mm i znikomą praktykę jazdy terenowej. Wiem z doświadczenia, że po takiej drodze spokojnie można jechać na takich oponach, ale dla niego to nowość, na którą nie był gotowy - wie, że znalazł się w rozpalonej słońcem pułapce, gdzie w tym tempie możemy spędzić jeszcze wiele godzin. Narzeka, ale ciągnie do przodu.

Docieramy w końcu do najwyższego punktu drogi, gdzie czeka na nas Janusz z busem - wywiózł na górę większość grupy, tak że pojechali oni przed nami w dół. A właściwie nie do końca w dół: zanim zacznie się właściwy zjazd, będzie jeszcze ok. 20km góra-dół. Czyli i oni poznają urok tej drogi.

Jest już pierwsza po południu, gdy zaczyna się kawałek iście morderczy:

Stokówka wystawiona na słońce, bezwietrznie, bez żadnych szans na cień, pod górę na tyle stromo, że rower trzeba prowadzić. Termometr na kierownicy pokazuje 50 stopni i nic nie można zrobić - jedyna nadzieja w tym, że na górze, za zakrętem będzie jakiś cień.  Komórka mówi, że ona w takich warunkach robić nie będzie - jest przegrzana, więc wyłącza wszystkie aplikacje, a telefonować można tylko na alarmowe. Sam też się trochę tak czuję  :-)

I faktycznie za zakrętem jest cień, ale zanim się do niego dotrze, to trzeba pocierpieć. Wypycham rower na górę na resztkach sił. I padam w pięknym, kojącym gaju, gdzie lekko chłodny wiatr wprowadza w błogi nastrój.


Docieramy tam w podobnym czasie co Longin z Justyną, ale oni jadą z busa i chce im się ciągnąć mimo południowego skwaru. Podziwiamy (okazało się że ok. 1km dalej znów czekał Janusz i ich zabrał), ale my tu zostajemy. Około 2 godzin - jest czas i na zagotowanie liofilizatów i na słodki, kojący jak pół nocy, choć tylko 20 minutowy sen. Jeśli ktoś szuka szczęścia, to polecam to miejsce - jest naprawdę wspaniałe. Zapewne żeby go naprawdę docenić, trzeba się najpierw umordować jak my - ale warto.

Droga w zasadzie robi się coraz lepsza, choć ciągle zdecydowanie poniżej oczekiwań Mateusza. Mamy trochę za mało wody, więc znów mamy nadzieję na nabranie jej w wiosce. Ale okazuje się że Terpan w zasadzie mijamy bokiem. A dokładniej górą - przy drodze jest kilka zamkniętych od dawna budynków, np. sklep, a sama wioska jest sporo poniżej. I podobnie będzie dla kilku następnych wiosek - mamy co najwyżej szansę na obejrzenie wioskowego cmentarza (a przy cmentarzu - komiczny na tym pustkowiu znak drogowy przejścia dla pieszych).






W końcu zjazd. Miejscami mocno trudny technicznie, zwłaszcza dla Mateusza, ale i tak prędkość rośnie nam kilkukrotnie. To dobrze, bo wody mamy resztki. Mateusz swoją kończy do zera, ja piję oszczędnie, bo wiem, że słabo znoszę całkowity brak wody, zresztą trzeba coś mieć np. na wypadek gdy trzeba muchę z oka wypłukać. Ostatecznie dzielimy się resztkami, a odkryciem "na wagę złota" jest znalezienie w pozornie pustych butelkach w kieszeniach sakiew jeszcze w sumie z pół szklanki wody. Zbliżając się do miasta mamy w bidonie jeszcze tak ze 3 łyki a w ustach taką suchość, że trudno było mówić.

Tak więc gdy 5km od miasta mijamy wioskę, gdzie odbicie nie będzie zbyt wiele kosztowało, a spotkany na skrzyżowaniu miejscowy potwierdza obecność "cafe", to z radością i nadzieją tam zjeżdżamy. Jest sklep! Wspaniały, z lodówką i mnóstwem wody.

2l fanty i 1.5l wody (na dwóch) z wchłaniamy na poczekaniu. I robimy zapasy na później. Oj, woda to dobra rzecz!

Jeszcze tylko zjazd do naszej wspaniałej gruntówki (droga przez wioskę była taka, że doceniliśmy doskonałą nawierzchnię krajówki), która tuż przed miastem zyskała asfalt - ostatnie kilometry lecimy chłodzeni wiatrem.

Berat to ładne miasto, z deptakiem, z zamkiem, i innymi atrakcjami turystycznymi.



Oraz z odwiedzoną przez nas przypadkiem bardzo "prawdziwą" dzielnicą nieturystyczną.

Jest też camping, ale po pierwsze Robert z Anią i Ernestem już jadą na wyznaczony nocleg, a po drugie to zbyt blisko końca wyprawy, by była szansa na modyfikację trasy - musimy dziś nocować bliżej granicy. A że jest już 19:30, to mamy do wyboru albo od razu ruszać w drogę i kończyć mocno w nocy, albo zgodzić się na podwózkę z busem. A że oznacza to też możliwość zjedzenia w knajpce porządnego posiłku, to wybór po męczącym dniu jest dość oczywisty :-)

Nocleg był zdecydowanie najgorszy na tym wyjeździe. Wypatrzona na street view łączka - w ciemności okazała się zupełnie nieprzekonywująca, więc Longin szuka czegokolwiek nad rzeką. I w końcu coś znajduje: kamieniste pobocze jakiejś drogi budowlanej, daleko od rzeki, zresztą tutaj zupełnie niezachęcającej (rozlewiska, ewentualnie błotnisty kanał irygacyjny). Jesteśmy zmęczeni i lepiący się od potu, a ja nie pomyślałem by prosić wcześniej Janusza o napełnienie worka wodą.
W pobliżu jest jakaś knajpa, w niej jakaś impreza, ale stwierdzam że muszę spróbować - wbijam na tę imprezę na bezczelnego (zostaję porwany do stolika i mam gadać z jedynym imprezowiczem podobno mówiącym po angielsku), zamawiam (i wypijam - z rozkoszą!) piwo, po czym dyskretnie oddalam się, by w umywalce napełnić worek wodą. Trochę obciach, ale się udało - zmyliśmy w końcu z siebie pył tej albańskiej drogi krajowej SH74. Nie byliśmy jedynymi z tym pragnieniem - większość chwaliła się, że udało się wykąpać w 1-1.5l wody - my mieliśmy jej aż 10l na dwóch - luksus.



Dzień 8: Macedonia



Dziś asfalt i po początkowo prawie po płaskim - doceniamy po wczorajszych rozrywkach i lecimy z przyjemnością.

Potem jest piękny podjazd szosowy na przełęcz, ale że nie było wielu chętnych na tą atrakcję, to Longin zarządza podwózkę busem, tak by zakończyć dzień wcześniej i dzięki temu spakować busa jeszcze za dnia. Czyli w Librazhd czekamy na busa w całkiem miłej knajpce.






Macedonia, na przełęczy 1000m npm wita nas zupełnie innym klimatem - jest chłodniej, są chmury, delikatnie czasem pada. Miła odmiana.

Na przejściu spotykamy rowerzystkę - dowiadujemy się, że samotnie jedzie w 5 tygodni z Grazu do Salonik. I że zazdrości nam jazdy grupowej, bo np. w Serbii samotnie "czasem było strach".

Z przełęczy długi, wspaniały zjazd. Na tyle wspaniały, że Mateusza dogonić nie mogę. Może i ma węższe opony, ale to i tak dla mnie nowość - w sumie to się cieszę, ale wtedy głównie myślałem co zrobię jak się zgubi. Nie zgubił się :-)

Szybko znów robi się ciepło, ale klimat jest zupełnie inny niż chwilę wcześniej - w Albanii. Wraca roślinność a w powietrzu wyczuwa się wilgoć. Ale to nic dziwnego - w końcu jesteśmy w pobliżu ogromnego jeziora.




Pakowanie rowerów i bagaży do busa to ciężka praca. Niestety nie udało się uniknąć błędu - Mateusz zapomina o scyzoryku w kieszeniu i gdy go odnajduje po odjeździe Janusza, to zamartwia się że go straci. Ludzie pocieszają go, że jest szansa, że nie takie rzeczy zdarzyło się przenosić przez kontrolę, ale tak naprawdę niewiele można zrobić - jest zbyt późno by szukać poczty dla nadania paczki do domu, więc pozostaje liczyć na szczęście.

Wieczorem jest jeszcze czas na pójście do miasta - nad jeziorem jest jakiś festyn, zresztą Ohryda to duże, ciekawe miasto. Namawiam towarzystwo na absurdalny pomysł, by wypić piwo akurat w "Irish Pub" (zabawna rozmowa z kelnerem o dwu rodzajach Guinnessa, w tym jednym - nieobecnym), po czym oni idą dalej, a ja padam - i wracam do Mateusza. I do kąpieli. I do wygodnego łóżka.I do wifi, gdyż w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że warto by załadować do Locusa mapę Austrii/Wiednia.

Dzien 9: Wiedeń

Wczesna pobudka, przejazd taksówkami (10euro na 4 osoby) na lotnisko. Kontrola na lotnisku absurdalnie szczegółowa - ciągnie się bardzo powoli. I oczywiście znajdują, po czym rekwirują scyzoryk.

Na lotnisku w Wiedniu szukam automatu biletowego, w którym trzeba wydrukować bilet do Katowic na podstawie dokumentu, wydanego w pdf podczas zakupu. Okazuje się, że automat nie ma takiej funkcji, ale w pobliżu jest stanowisko z żywym pracownikiem kolei, który robi co potrzeba, spisując wcześniej jakiś straszliwie oficjalny dokument, a którym uroczyście składamy podpisy. Gdy wracam do automatu by kupić bilet do miasta, okazuje się że najbliższy pociąg jest za 3 minuty (a kolejny za ponad pół godziny) - czasu w Wiedniu nie mamy dużo, więc ryzykuję: ekspresowe pożegnanie z grupą i biegniemy na peron. Wsiadamy do pociągu mając dobre 30 sekund rezerwy :-)

W pociągu konsternacja - żadne ze stacji wypisywanych na tablicy elektronicznej do niczego nie pasuje. Próbujemy się w tym odnaleźć z użyciem planu zgarniętego na lotnisku, ale niewiele to pomaga, a w pociągu GPS zupełnie nie działa. Na szczęście w Ohrydzie coś mnie tknęło i zerknąłem na wyniki google nt. "przejazd z lotniska do centrum Wiednia", dzięki czemu skojarzyłem, że warto wysiąść na Vien Mitte, co było zdecydowanie dobrym pomysłem.

Czasu nie mamy bardzo dużo, ale wystarczyło i na drugie śniadanie w zbyt drogiej piekarnio-kawiarni i na całkiem przyjemny spacer po starym mieście











a w końcu, już bezpiecznie blisko dworca: zjeść porządny obiad - w gruzińskiej restauracji.

Pociąg w Austrii klimatyzowany, jadący 160km/h, w Czechach zwolnił i wyłączył klimę :-) Kilka osób próbowało się awanturować, ale większość przyjęła to spokojnie. Dzieciaki porozbierały się plażowo.
Za to pojawił się polski pracownik Warsu, sprzedający prawdziwą herbatę. I to jeszcze za złotówki, co było bardzo miłą odmianą po greckich i wiedeńskich cenach w euro.

Po wjeździe do Polski klima wróciła, pojawili się też kolejarze, rozdający butelki z wodą w ramach przeprosin. Jeszcze tylko Katowice - 10 minut na nogach z dworca PKP na autobusowy, tam 5 minut czekania i klimatyzowanym busem jedziemy do Krakowa.


W sumie tylko 517km, ale aż 10km w pionie i to wszystko w bardzo solidnym upale. Praktycznie obyło się bez chorób oraz awarii. Zobaczyliśmy Ateny i kawałek Grecji, poznaliśmy uroki albańskich dróg oraz fascynującą historię Alego Paszy. Oraz co się czuje, gdy wody jest za mało. Było fajnie!

Longinada 2018: Porto, Camino, Galicia

Środa, 27 czerwca 2018 · Komentarze(1)
Po zeszłorocznych doświadczeniach (angina syna na wyjeździe) do tegorocznej Longinady podszedłem z pewną nieśmiałością, ale kierunek wyjazdu był tak smakowity, że nie było dyskusji - musimy jechać. Pakowanie było jeszcze trudniejsze niż zwykle (np. apteczka rozdęta do granic możliwości), ale z drugiej strony Mateusz ma prawie 17 lat - nie ma co panikować. Może wystarczy tylko nieco uważać: mniej lodów, nie dopuszczać do zmęczenia na maxa (jak wtedy w Genewie) no i woda tylko butelkowana (rok temu zaczęło się od problemów żołądkowych).

Udało się: obyło się bez choroby a wycieczka była znakomita!


Zaczynamy od półtora dnia w Porto - nasz samolot wylądował w poniedziałek po południu, z busem mamy się spotkać we wtorek wieczorem, a z główną grupą - wręcz w nocy z wtorku na środę. Pierwszy wieczór schodzi na chaotycznym oglądaniu starówki




oraz wyszukiwaniu fajnych knajp z przewodnika


Początkowo jesteśmy w czwórkę, potem nad rzeką przypadkiem wpadamy na drugą czwórkę (w tym dwójka rodzeństwa - nastolatków w wieku Mateusza). Są tu od wczoraj w nocy, a spóźnienie samolotu dało ten efekt, że z braku innego pomysłu, wylądowali w środku nocy na plaży nad oceanem, gdzie silny wiatr zapewne odpowiadał za to, że wkrótce się pochorowali (wizyta u lekarza w szpitalu, gorączka, antybiotyk, itd - dokładnie to, czego obawiałem się dla Mateusza). Na razie jednak biesiadujemy razem:


próbując różnych lokalnych smakołyków, np "Francesinha" (wygląda lepiej niż smakuje):

czy różne owoce morza (starannie przeżułem moje kalmary i będę twardo twierdził, że były znakomite :-)).

Ale tak naprawdę lepiej od turystycznej knajpy czujemy się w lokalnej piwiarni, gdzie właśnie trwa świętowanie Mundialu:

Gdy robi się późno idziemy na nocleg - zarezerwowany przez booking.com pokój w jakby mieszkaniu w kamienicy czynszowej. Opinie w Internecie mówiły by nie spodziewać się za dużo, więc jesteśmy przyjemnie zaskoczeni: kody wejściowe działały, było czysto, łóżka wygodne a w łazience ciepła woda - dziś nic więcej nie potrzebujemy.

Następnego dnia jesteśmy zdeterminowani "porządnie" zwiedzić Porto - idąc po trasie ściągniętej z sieci. Niebo jest szare, ale nie zmniejsza to upału, a strome uliczki pozwalają się zasapać przy takim zwiedzaniu:


Ale zdecydowanie warto! Porto to piękne miasto, urokliwie łącząc turystyczny charakter z normalnym życiem miasta - pełno jest zakątków zmuszających do stwierdzeń typu "jak tu pięknie" :-)




Ulice są pełne ludzi (a czerwone światła na przejściach są najwyraźniej tylko wskazówką) , auta wciskają się w najciaśniejsze i najstromsze uliczki, a atrakcji turystycznych jest tyle, że nie sposób wszystkiego ogarnąć.







Tutaj nawet graffiti jest artystyczne - np:


a dwupoziomowy most Luisa, spinający strome brzegi rzeki, jest naturalnym centrum miasta:

będąc też centrum kontrastów - tutaj najbardziej turystyczne miejsca bezpośrednio sąsiadują z biednymi domkami, lub wręcz malowniczymi ruderami:

Oczywiście, jak wszyscy, robimy sobie pod tym mostem głupie zdjęcia

a zwiedzanie kończymy w winiarniach nad rzeką:


Janusz z busa daje znać, że przyjechał wcześniej, a my już mamy przesyt zwiedzaniem - wsiadamy w metro i jedziemy na plażę, przy której Janusz zaparkował:



Wypakowujemy rowery

i w zapadającym zmroku rozbijamy namioty na łączce koło parkingu

przy ujściu rzeki Ave:

Główna grupa dociera dopiero po 1 w nocy - lot spóźnił się na tyle, że nie załapali się na ostatnie metro, ale poradzili sobie biorąc kilka taksówek. Jesteśmy już wszyscy razem - Longinada się zaczyna!


Po porannych mgłach szybko nie ma śladu - robi się piękny, upalny dzień:


a my ruszamy na północ, zaczynając zwiedzanie od pobliskiego klasztoru, w którym fontannę w ogrodzie zasilał kiedyś wielki akwedukt:

Tam też pierwsze "awarie": Marta musi wrócić się po zgubiony bidon, a Mateusz zrywa linkę przedniej przerzutki, co pozwoliło Piotrowi pokazać klasę: ma przy sobie zapasową linkę i w kilka minut likwiduje awarię! Uff. Piotrek jest wielki!

Potem nad morzem - praktycznie stale wzdłuż szlaku nadmorskiego Camino.

Cieszy nas morze i egzotyczna roślinność


W barku przy plaży wchłaniamy kawki i ciacha:

Kolejne miasteczka na drodze grzecznie zwiedzamy:




Na północ prowadzi droga EN13 - nie jest przesadnie ruchliwa, pobocza szerokie, a kierowcy z reguły nie zdradzają zaburzeń nerwowych - da się nią jechać. Ale zdecydowanie przyjemniej jest drogami bocznymi, w szczególności tymi przez wioski, gdzie prowadzi pieszy szlak Camino. Tam za to dają w kość ciągłe podjazdy oraz wszechobecna, kamienna kostka brukowa - w efekcie mamy przyjemność dwa razy: gdy udaje się zjechać z EN13 i potem gdy na nią wracamy :-) Generalnie jednak udaje się znaleźć fajną trasę - główną drogą jedziemy raptem kilka km.

Gdy dzień zbliża się do końca odbijamy jeszcze (och, co za nadmiar energii!) na podjazd pod latarnię morską na wzgórzu:


i dojeżdżamy do kolejnego parkingu koło plaży - tym razem z luksusami w postaci pryszniców dla plażowiczów. Czego można chcieć więcej?


Plaża rano puściutka i piękna. Cieszy po dobrze przespanej nocy - miejscówka była idealna.



Jedziemy dalej nad morzem - w szczególności cieszy ścieżka rowerowa:



a dodatkową atrakcją w nadmorskim miasteczku (z obowiązkową kawką na rynku!) jest wózeczek, z którego lokalsi kupują świeże ryby i różne stwory morskie:


Rzeka Minho stanowi granicę z Portugalią - liczyliśmy tu na prom, ale okazało się, że z powodu odpływu najbliższy jest dopiero popołudniem, tak że ujście rzeki objeżdżamy lądem (końcówka drogi zaskakuje perfekcyjną ścieżką rowerową), do najbliższego mostu.


W końcu, w Hiszpanii, pojawia się pierwszy poważniejszy podjazd - przedsmak tego, co odtąd będzie nam stale tu towarzyszyło - nasza trasa w końcu jest zdecydowanie górzysta.

A pierwszy obiad z Longinowego gara pokazuje wyraźnie, jak ważne jest tu przeczekanie w cieniu najgorętszej pory dnia - warto się zatrzymać, by spokojnie dokończyć dzień wieczorem

Wieczorem luksusy: płatny camping koło ludnej plaży. Najpierw kąpiel w morzu w oczekiwaniu na busa. Agnieszka skarży się, że plażowicze dziwnie patrzą na jej opaleniznę rowerową, morze zimne, a nad morzem straszą jakieś dziwne bloczyska, ale i tak jest fajnie - spokojny plażing da się lubić.

Gdy bus pojawia się orientujemy się, że przegapiliśmy termin zamknięcia recepcji. Na szczęście wykręcenie podanego na drzwiach numeru załatwia sprawę. Kilka osób idzie wieczorem na owoce morza, my zadowalamy się spokojem campingu i Longinową kolacją.



Na początek dnia mamy do przejechania Vigo. Po tym jak poszła fama, że prowadzę bocznymi drogami, dziś jedzie ze mną duża grupa. A ja wybrałem przez miasto drogę fatalną :-( Mogłem okrążyć miasto od południa, po trasie pieszego Camino - byłoby kilka miejsc problematycznych dla rowerów, ale dałoby się. Zamiast tego decyduję się na "liźnięcie" centrum - bez wjeżdżania na wzgórze twierdzy, tak raczej nad morzem. Decyzja zła, skutkująca przejazdem przez dzielnice portowe, w sporym ruchu i z problemami wynikającymi z rozbijania dużej grupy przez np. światła na skrzyżowaniach. Jesteśmy tak zmęczeni miastem, że nawet nie zatrzymujemy się w żadnym z licznych lokali po drodze (widać że ładnie podają ryby w dużym wyborze) - po prostu staramy się to przejechać.

Zaliczamy katedrę:

Atrakcją są też drzewka pomarańczowe rosnące w środku miasta, od tak - przy ruchliwej drodze.

Ale najważniejsze, że w końcu udaje się z miasta wyjechać. Celuję z wyjazdem tak, żeby mieć okazję wjechać na Monte da Guia - strome wzgórze nad miastem

z fajnym kościołem.


Wzgórze jest na tyle wysokie, że wyjeżdżamy ponad mgły wiszące nad miastem i w końcu widzimy słońce i błękit nieba.

Już spokojniejszymi drogami dojeżdżamy do pięknego mostu, którym prowadzi autostrada:

a zatoka jest pełna jakiś dziwnych "platform", których przeznaczenia nie potrafimy się domyślić:

Zastanawiamy się nad przejazdem mostem (on ma 3 nitki - jest szansa, że jedną z nich dałoby się kulturalnie przejechać), ale zraża złożoność węzła drogowego przed mostem, chaos na drodze widziany za mostem, a dodatkowo Agnieszka powtarza za przewodnikiem o atrakcyjnych widokach na wiadukty kolejowe w Redonelli. Czyli mijamy most i jedziemy dalej nad zatoką.

Wiadukty faktycznie są, widzimy je nad sobą po stromym zjeździe, jednokierunkową drogą pod prąd:

A potem standard: oglądanie krzywego kościoła romańskiego:

oraz wizyta w knajpkowym zagłębiu (na Camino przechodzącym przez starówkę), z perfekcyjnie przyrządzonymi tapasami:

Potem, aż do Pontevedra, jesteśmy praktycznie skazani na jazdę krajówką N-550 -  żeby urwać z tego choć kilka km odbijam za miastem w Camino, które prowadzi stromymi podjazdami przez wioski. Tam grupa się rozpada z powodu złapania gumy przez jedną z dziewczyn - stajemy z Piotrkiem jej pomóc, a reszcie tłumaczę, że za chwilę jest wyjazd na N-550 i oczywista droga. I żeby nie czekali.

Łatanie dętki w środku wioski powoduje, że wychodzą do nas miejscowi i zagadują. Konwersują głównie z Kaśką, sprawnie mówiącą po hiszpańsku, ale i po gestykulacji idzie sporo zrozumieć. Zapraszają nas na wino (odmawiamy), żartem swatają Mateusza (uciekamy) i w ogóle jest miło. Dopóki jechaliśmy wielką grupą, to nikt z nami nie gadał, a jak jesteśmy w piątkę i do tego mamy jakieś problemy, to wszystko się zmienia. W sumie naturalne.



Pontevedra to kolejne miasto z zabytkami


ale mnie tam bardziej cieszy koniec dnia, gdy już bardziej bocznymi drogami


zjeżdżamy na nocleg nad rzeką Ulla:



Jest to dobrze przygotowane (dla pielgrzymów Camino, bezpłatne) miejsce campingowe,

gdzie początkowo jesteśmy zupełnie sami, a potem do wieczornego świętowania imienin Piotrów i Pawła:

 
przyłącza się nienachalnie niemiecki pielgrzym rowerowy.



Padało w nocy, ale w porze wstawania i śniadania szczęśliwie odpuszcza i wraca dopiero pod koniec pakowania - zaczynamy drogę w delikatnym deszczu, który wkrótce w ogóle zanika.


Droga do Santiago oczywista - dziś już szczęśliwie nie jedziemy wielką grupą, choć spotykamy się wszyscy pod Katedrą


gdzie odnajdujemy się w kolorowym, radosnym tłumie







W kolejce do "przytul Apostoła" nie ustawiamy się:


za to odwiedzamy, czemuś znacznie mniej oblegany - grób Świętego Jakuba:


Formalnie mamy Camino zaliczone - przejechaliśmy ponad 200km, a gdyby nam się tylko chciało zbierać pieczątki po drodze, to moglibyśmy wyrobić "compostelkę". Ale my świadomie olaliśmy formalizmy - co zobaczyliśmy to nasze, a czy było to przeżycie religijne? Może trochę tak, ale raczej przy okazji normalnej wycieczki rowerowej - nie do końca pasuje mi to do idei pielgrzymki.

Potem obiad: dziś Longin funduje knajpkę. W samiuśkim turystycznym centrum:

 
Planowo nocleg miał być przy dolmenie - noeolitycznej atrakcji "dla zrównoważenia Santiago" :-) Czyli jakaś nieznana łączka, w lesie, bez wody. A przecież tylko trochę dalej jest już Ocean - nie lepiej byłoby tam? Longin pozytywnie odpowiada na sugestię, zwłaszcza że większość chce długo zwiedzać miasto, czyli jest wielu chętnych na przejazd busem - dolmen jest na wyżynie, więc po przejeździe tam busem, pod koniec dnia mieliby przyjemny zjazd na poziom morza.

Nasza, już mniejsza grupa, zdecydowanie chce jechać rowerami, a coraz intensywniejszy deszcz przeszkadza w tym tylko trochę. Z miasta wyjeżdżamy szybkim zjazdem, potem droga prowadzi miłymi okolicami, w tym kolejnymi odcinkami pielgrzymiego szlaku.




Po drodze mijamy się z "konwojem" Ani, Roberta i małego Ernesta, a główną grupę (dowiezioną busem) spotykamy już pod samym dolmenem.  A dolmen? Zabawnie rozczarowujący:


I zdecydowanie bez żadnego sensownego miejsca na nocleg - dobrze że jedziemy dalej. Ufff (Mateusz na mnie sarkał, że namawiałem Longina do zmiany planów - jakby coś nie wyszło, to byłoby na mnie :-)).

Zostało do przejechania jeszcze pasmo wzgórz:

z całkiem zacnymi podjazdami

za które potem była smakowita nagroda: piękny, długi zjazd nad morze


Na miejscu wskazanym przez Longina jesteśmy o dziwo pierwsi. Szybkie oględziny pokazują, że na stromym brzegu zrobiono dwa zejścia: jedno na ładną piaszczystą plażę, drugie na plażę kamienistą, ale za to z elegancko wykończonym źródełkiem słodkiej wody. Miejsca do rozbicia namiotów nie były idealne: lepsza łączka była na max 4 namioty, a ta wystarczająca dla naszej grupy była ze sporymi nierównościami. Ale na jedną noc - styknie bez problemu. Tak więc, gdy przychodzi do zdzwaniania się z Longinem, z czystym sumieniem mówię, że miejscówka jest perfekcyjna. I była. Co prawda nocna kąpiel w morzu nie bardzo wyszła (za dużo wodorostów w wodzie), ale źródełko było bardziej niż wystarczające do umycia się po dniu jazdy. Cisza i spokój.





Wczoraj była stówka, dziś nawet ponad sto km - namawiam Mateusza by dał się trochę podwieźć busem. Broni się (moja krew!), ale daje się przekonać do podwózki do Fisterry. Reszta jedzie albo z pominięciem Fisterry, albo jadą busem nie tylko na przylądek, ale i dalej. Czyli dzień zaczynamy z Piotrem we dwóch (bardzo smakowita, dynamiczna jazda brzegiem morza), a po spotkaniu na przylądku z Mateuszem - w trójkę.

Dzień szary, czasem trochę pada, ale Koniec Świata widać ładnie







W kościółku w Fisterze właśnie skończyła się msza - trudno, nie zadbałem, czyli już dziś się nie załapiemy. Szkoda (niedziela).


Gonimy w trójkę resztę grupy, więc ignorujemy znak zakazu i robimy 5km skrótem - ładnym poboczem drogi ekspresowej. Ruch znikomy, ale i tak była trema. A potem, po dogonieniu grupy - długo prostą drogą, praktycznie pustą, co było zapewne zasługą niedzielnego zakazu ruchu ciężarówek, ale przede wszystkim ważnego mundialowego meczu.


A potem pada, mecz się kończy, czyli ruch samochodowy przyrasta dramatycznie, a nudna główna droga ma być aż do noclegu - Mateusz daje się namówić na podwózkę busem. Na oczywistej drodze grupa się rozjeżdża, więc gdy pojawia się opcja odbicia z głównej nad morze - akurat jestem sam. I jadę sam w te podjazdy. Bo muszę - na mój gust ruch pomeczowy na drodze jest zdecydowanie zbyt duży (dosłownie mam problem ze skrętem w lewo - kilka minut muszę na poboczu czekać na dziurę w potoku aut).

Początkowo jest dość przygnębiająco: pusta droga przez las, podjazd i silny deszcz. Ale potem wyjeżdżam na wzgórza nadmorskie i pojawiają się widoki.


W szczególności podoba mi się, że z jednego miejsca widzę i deszcz nad morzem i plamy słońca.


A im bliżej wieczora, tym bardziej urokliwie.



Podjazdy wciąż mocne, ale w tej scenerii już na nie nie zwracam uwagi. Po prostu cieszę się pięknym końcem dnia.



Na campingu oprócz gorących pryszniców i knajpy są jeszcze pralka i suszarka na żetony. Rzucamy się na te atrakcje (przez ostatnie dni nic nie schnie), ale sukces jest bardzo umiarkowany: opis jest wyłącznie po hiszpańsku i zanim się orientujemy, że trzeba w suszarce najpierw opróżnić zbiornik na wodę, to mija cały wieczór. Rozwieszamy rzeczy w pralni na sznurkach, ale nie pomaga im to wiele. Nikt jednak nie narzeka - rzeczy są wilgotne, ale na pewno odświeżone.




Mżawka, szaro, próbuję Mateusza namówić na busa (wciąż obecne obawy przed chorobą), ale on nie daje się - mówi że nie może przegapić "Wieży Herkulesa", czyli latarni morskiej z czasów rzymskich.

Trudno, szukam na mapie dobrego przejazdu przez miasto: nie ma całkiem dobrej drogi, a grupa sarka na ciężkie podjazdy, ale mam chwilę satysfakcji, gdy młody Piotrek, który pojechał drogą mniej podjazdową, odbija na "naszą" drogą, twierdząc że tam nie szło wytrzymać od natłoku tirów :-)

Tak więc jedziemy dużą grupą przez miasto, w końcu wjeżdżamy w wąskie uliczki starego miasta u nasady przylądka, na którym stoi Torre Hercules i wtedy mamy poważną awarię: Ance rozsypuje się pedał. Kaśka idzie rozpytać w knajpce, pod którą akurat stoimy, a pomocny Hiszpan, którego znalazła, inteligentnie łapie za telefon i znajduje sklep rowerowy z użyciem google maps. Po uzgodnieniu map okazuje się, że to raptem 300m stąd, a miejsce okazuje się doskonałe. To taki mały warsztacik, w którym za jedyne 30 euro Anka dostaje bardzo dobre jakościowo pedały, wraz z usługą wymiany. Przy okazji ja kupuję dwie linki do przerzutki (jedna na zwrot Piotrkowi), a sprzedawca, z każdą chwilą mówiący lepiej po angielsku, informuje jak najlepiej dojechać pod Wieżę.

Wieża stoi:
faktycznie jest w części rzymska, jakieś widoki są

ale wejść na górę się nie da - najbliższe bilety na wejście są na za 2 godziny.

Zawód osładzamy sobie kawką przy perfekcyjnych ciachach:


Musimy teraz dojechać do Betanzos (tam obiad), co jest pewnym wyzwaniem: A Coruna to duże miasto, a naturalną drogą do Betanzos jest ekspresówka N-VI. Przydaje się dokładna mapa w komórce - powinno się dać dojechać z pominięciem głównych dróg, nawet jeśli oznacza to kilka fragmentów bardzo bocznymi. Tylko najpierw trzeba jakoś wydostać się z miasta.

Na ślimaku przed mostem całkiem się zaplątuję, a po jego przejechaniu - desperacja: szukana droga niby jest tuż zaraz, ale żeby się tam dostać, trzeba przekroczyć nieprawdopodobnie ruchliwą, główną drogę. Dopiero po zapytaniu miejscowej widzę, że tuż obok jest kładka dla pieszych. Piękna kładka - nawet bez schodów, tylko ze stromą rampą. Uff.

A po zjechaniu z kładki: raj. Cisza, mały lokalny ruch, prosta droga przez przedmieścia. Wreszcie.

Tym razem nie wzbraniam się przed rolą "przewodnika stada" - po początkowym fragmencie przez przedmieścia (a właściwie kolejne miasteczka na obrzeżach miasta) droga jest bardzo nieoczywista, bez dokładnej mapy raczej nie do rozczajenia. Co prawda rozciągamy się nieco po drodze, ale gdy trzeba stajemy za skrzyżowaniami, itd. Z grupy gubimy tylko Pawła (okazało się że spod spożywczaka ruszył z kilkuminutowym opóźnieniem), ale on jeździ z mapą na kierownicy i nawigacją google w komórce - poradził sobie.

Droga bocznymi w kilku miejscach oznaczała znaczne podjazdy, np. 16%:

i generalnie tempo nie było zbyt duże, ale nikt nie narzekał - udało się fajną drogą przejechać pod samo Betanzos.

Tam obiad z menażki uatrakcyjnił deszcz :-(

Lało coraz mocniej, tak że część grupy skusiła się na przejazd busem, a nasza trójka po prostu pojechała do przodu - nie było sensu stać tam na deszczu. Wkrótce i tak zatrzymaliśmy się. Na stacji benzynowej - jej kuszący daszek pojawił się gdy deszcz zrobił się naprawdę intensywny, tak że największą lejbę przeczekaliśmy wygodnie. A potem pojechaliśmy przed siebie, ciągnąc ładnym tempem kolejne podjazdy. Trochę padało, ale coraz mniej, aż w końcu - w ogóle.

Podjazdy w dobrym tempie mieszane z miłymi zjazdami oraz mały ruch samochodowy - taka droga naprawdę da się lubić, tak że gdy spotykamy busa, wracającego po kolejną turę do podwózki, to nikt nie zareagował na zachęty Janusza: oczywiście, że jedziemy razem dalej. Dopiero 10km przed końcem, gdy wracający Janusz wręcz zaczekał na nas na górce, udało się przekonać Mateusza, by dał się zabrać - wieczorną końcówkę drogi jedziemy więc już z Piotrem sami.

Nocleg miał być na pielgrzymim campingu pod klasztorem, ale recepcja była już zamknięta, a przy rozstawianiu namiotów ktoś przyszedł i miał jakieś dąsy. Longin wolał nie ryzykować konfrontacji - zapakowali się do busa i poszukali innego miejsca. Rozbiliśmy się pod miejskim basenem - trudno powiedzieć czy to ze względu na nas, ale gdy rozbiliśmy się na łączce przy płocie placu zabaw koło basenu, to basen ktoś zostawił otwarty. Akurat na pływanie nikt nie miał nastroju (chłodno), ale gorące prysznice były wspaniałe. Wypadałoby podziękować temu komuś, co wypłoszył nas spod klasztoru :-)



Po deszczu ani śladu. Dziś jest droga na południe  - najprostsza mogłaby prowadzić po prostu drogą 840, ale to bez sensu - są ładne alternatywy, zresztą koniecznie trzeba pojechać wąwozem wzdłuż rzeki Mino. Oznacza to sporo podjazdów, ale i ładne okolice.









Praktycznie cały czas jedziemy bocznymi drogami, a gdy przychodzi przejechać chwilę główną, to udaje się to skrócić zjeżdżając na Camino. Gdy takie coś robiliśmy w Portugalii, to jechaliśmy cichą drogą, na której czasem spotykało się piechurów - tutaj na Camino spotykamy tłumy.

Mnóstwo pątników w różnym wieku. Jedni robią selfiki, inni się gromadnie modlą, inni idą w skupieniu modlitewnym (widziałem jednego z rękami związanymi różańcem - wyglądało, że to było na dłużej). A przy drodze w wiosce knajpki. Dosłownie kilka koło siebie. Przystajemy w jednej na drugie śniadanie - jest bardzo OK.

Słońce grzeje na maxa - miła odmiana po ostatnich deszczach, ale gdy stajemy na obiad w Taboada, to cieszy ogromnie, że akurat nad rynkiem jest cień od wielkiego "namiotu". Idealne środowisko dla siesty.


Chyba było zbyt miło: przy wyjeździe z Chantady, czyli miasteczka bezpośrednio przed początkiem widokowej drogi po zboczu wąwozu, Mateusz miele tylną przerzutkę :-(

Wózek przerzutki wplątuje się w szprychy podczas zmiany biegów na najniższy przy gwałtownym podjeździe - Mateusz depnął na tyle mocno, że wręcz rozerwał nit łączący dwie części przerzutki. Zapewne to skutek wcześniejszego przewrócenia się roweru na postoju i przeoczonego podgięcia przerzutki. Nic się nie da zrobić. Kilku speców z ekipy ogladało pacjenta, ale połamanej części nie obejdą. Wkrótce duże miasto - tam poszukamy warsztatu, a na razie trzeba prosić Janusza o podwózkę. Dla nas obu - nie zostawię Mateusza samego ze zmartwieniem. Miejsca w busie na szczęście są.

I wtedy niespodzianka: Robert usłyszał od Janusza o zmartwieniu i zadzwonił z wiadomością, że on taki przypadek przewidział - wiezie w busie zapasową przerzutkę! Szok, niedowierzanie, podziw! Tak więc zamiast czekać bezczynnie na busa, biorę się za przygotowania do wymiany przerzutki: rozkuwam delikatnie łańcuch (wiem że nie mam wprawy, więc chyba z 10 razy poprawiałem, żeby nie wysunąć trzpienia do końca), podginam z Piotrem i Tomkiem wygięty hak, szukam zastępnika dla jednej ze śrubek mocującej hak, której awaria całkiem zerwała gwint.

Akurat jesteśmy koło warsztatu rowerowego, więc dostaję możliwość umycia usmarowanych rąk (fajny patent: płyn do mycia naczyń + piasek) i mało brakowało, a bym też wyprosił zastępczą śrubkę z nakrętką. Ale najpierw w warsztacie pojawili się klienci, a potem przyjechał Janusz - bez śrubki do haka nie odważyłem się założyć nowej przerzutki, więc jednak rowery i my weszliśmy do busa.

Droga jest przepiękna - serce się kraje nie tylko z powodu przykrej awarii, ale także dlatego, że patrzymy na te widoki przez szybę.

Mateusz dzielnie znosi stratę - w zasadzie jestem mu niepotrzebny, ale przecież nie będę teraz cudował z oddzielaniem się. I wtedy doganiamy Longina, który ze śpiącą w foteliku Nadią i zmęczoną Aidą chętnie oddałby dzieci do busa, tylko nie może, bo my zajęliśmy ostatnie miejsca.

Nie ma wyjścia: muszę spadać :-)


Czy było ładnie? Przepięknie! Było dużo ostrych i podjazdów i zjazdów, a całość była bardzo smakowita.







Po zjeździe pod zaporę zostało jeszcze 20km do Ourence - droga równa, ciągnie mnie do zamartwiającego się Mateusza, więc deptam nieco mocniej - wkrótce jestem w mieście i znajduję busa.

Gdyby nie nerwy związane z awarią, to mógłby być całkiem miły nocleg: 400m dalej były otwarte baseny źródeł termalnych (a przy nich porządne toalety), a że w pobliżu stało kilka camperów, to pewnie nikt nie powinien się strzępić o nasze namioty w pobliżu ścieżki biegowej. Ale nerwy były, więc nikt się porządnie nie rozejrzał (a jeśli się rozejrzał, to ja tego nie załapałem, a sam przejeżdżając koło basenów czemuś uznałem je za zamknięte): mycia dziś nie było, namioty celowo rozkładaliśmy późno, a dla WC chodziliśmy do pobliskiej piwiarni (co miało swoje zalety - coś zamówić wypadało :-)). Ot takie atrakcje związane z noclegiem w parku miejskim...

Za to piwko po dzisiejszym długim dniu smakowało wybornie!




Rano na spokojnie udało się rower Mateusza złożyć do kupy: Robert znalazł też pasującą śrubkę, hak podprostowało się do końca z użyciem "francuza" (kilogramowe narzędzie na wyprawę rowerową - robi wrażenie!), nowa przerzutka działa bez zarzutu - rower chodzi idealnie. Mam wynotowane serwisy rowerowe w Ourence, ale nie mamy po co tam jechać: pasującego haka i tak nie będą mieli, a lepiej niż nasi spece i tak przerzutki nie ustawią.

Jazdę zaczynamy od futurystycznego mostu, z wysoko wyprowadzoną kładką dla pieszych:



a potem objeżdżamy brzeg starówki, zaczynając od mostu rzymskiego, a kończąc wysoko nad miastem. Po szlaku Camino.

Mijaliśmy uliczki, w które skręcając znaleźlibyśmy się zaraz w samym centrum, ale jakoś nie skorzystaliśmy - zamiast tego zatrzymaliśmy się dopiero przy kawiarni z widokiem na katedrę:
Katedra podobno piękna, z kompleksem bycia lepszą wersją katedry w Santiago - cóż, my jedziemy dalej. Wyjazd z Ourence jest niełatwy - same duże drogi. Można było próbować wyjechać całkiem bocznymi, odbijając mocno na zachód (tak pojechała Agnieszka i wygrała), ale ja wymyśliłem by spróbować takimi pośrednimi. A to, na wyjeździe z miasta. przełożyło się na potężny podjazd w upale, w nieprzyjemnie dużym ruchu. Cóż - tym razem nie trafiłem.

Za to Piotr miał okazję zachwycić się Garbusem:


Potem mamy spory kawałek drogą 540, na której miłym przerywnikiem jest Celanova, z wielkim budynkiem, na którym zachwycił mnie wzorcowo uduchowiony święty:


Ale generalnie to był upalny dzień, z długim podjazdem na przełęcz, na której było ładne miejsce postojowe z drzewem-fontanną:

i z fajnymi widokami na góry za przełęczą:


W końcu zjeżdżamy nad rzekę Lima i podziwiamy widoki.

Podczas spokojnego zjazdu akurat ja pojechałem pierwszy, tak więc gdy między drzewami zauważyłem tamę, to obróciłem się wołając, że może by się zatrzymać na oglądanie. I z tego półobrócenia oglądałem lecącego na twarz Mateusza... Bo Piotr na moje wołanie przyhamował, Mateusz także, ale z opóźnieniem, nadużywając przedniego hamulca - w efekcie tego władował się w Piotra i poleciał nad kierownicą. Wylądował, jak się okazało, całkiem nieźle: większość impetu wzięła na siebie kamizelka, tak więc poza zadrapanymi kolanami i nerwami - obyło się bez strat. Za to rower ucierpiał, konkretnie przestała przerzucać przednia klamkomanetka.

Piotr spróbował naprawy i prawie mu się udało. Znalazł co wyskoczyło w trakcie upadku i nawet to poprawił. Pozostało jednak złożyć wszystko do kupy, a to bardzo złożony mechanizm, pełen zapadek i naciągniętych sprężynek. Przez ok. godzinę dokonywał cudów zręczności (on naprawdę ma talent w palcach), ale w tych warunkach zadanie okazało się niemożliwe do skończenia. Zaczynało się zmierzchać - trzeba było jechać. Manetkę zablokował na średnim blacie i pojechaliśmy.

Mateusz przejęty brakiem najniższych biegów popylał tak, że ciężko było go dogonić - obawy, że trzeba by go np. holować z pomocą sznurka, okazały się bezpodstawne. Zjeżdżamy nad jezioro w zapadającym zmroku:

i jedziemy do mostu, za którym jest podjazd do naszego campingu:


Camping miły i cichy, ze wszystkimi wygodami. I Robertem, który jak się okazało, przewidział każdą ewentualność, w tym i naszą kolejną awarię - ma manetkę zastępczą.



Zastępcza manetka Roberta to stary SIS, wymontowany lata temu ze skasowanego roweru. Jest mała, lekka i podobno już wielokrotnie pokazała swą użyteczność, ratując kolejne rowery na Longinadach. Teraz uratowała rower Mateusza: zamontowana nad prawą klamkomanetką, z powodzeniem sterowała przednimi biegami. Genialne! Mateusz przeszczęśliwy :-)


Przednia przerzutka przyda się - dziś wracamy do Portugalii, przekraczając najwyższą przełęcz na naszej trasie: Portela do Homem.

Opis trasy prosty: najpierw długi podjazd:









potem przełęcz z knajpką i zjazd w dolinę, nad jezioro:




a potem wzdłuż jeziora:

Obok drogi napotykamy na ładnie obudowane źródło. Jest cień, jest zatoczka oddzielająca nas od drogi, woda pyszna (nawet zatrzymała się przy nas karetka - wysiadła pielęgniarka tylko po to, by się tej wody napić). Grzech byłoby nie przystanąć.

Obiad ma być za 20km, ale już jest ciężko ciągnąć. Przy źródle obiaduje grupka Tomka (nie korzystająca z obiadów Longinowych) i to jest teraz naprawdę dobry pomysł - decyduję się skorzystać z tego, że w sakwach wożę nie tylko menażki, ale i palnik oraz nieco jedzenia na wszelki wypadek. Nie ma co ciągnąć na głodnego - zjemy tu barszcz z uszkami.

I gdy tak sobie obiadujemy, pojawia się Tadek, twierdząc, że zaraz będzie tu Janusz i obiad. Że zmiana planów. Czyli dobrze, że tu stanęliśmy. Fajnie.

A dotychczasowe planowe miejsce obiadowa "awansuje" na dzisiejszy nocleg. Czyli śpimy na łączce nad rzeką między mostem drogowym, a starym (rzymskim).




I znowu wyszukiwałem w google maps warsztaty rowerowe, ale tym razem trzeba skorzystać. Lepiej nie nadużywać szczęścia i manetkę zastępczą zwrócić do zapasów Roberta - dziś dzień zaczniemy od sklepów rowerowych w Bradze. Pojechaliśmy tam z Mateuszem sami - nie ma sensu innym psuć dnia zakupami, a że najlepsze opinie ma warsztat na peryferiach, który ma w środku dnia przerwę w pracy, to trzeba się sprężać.

Staram się z grubsza ominąć miasto i udaje się prawie idealnie. Prawie, bo na jednym ze skrzyżowań mylę drogi, co kosztuje nas 3km przejechane poboczem ekspresówki - nie ma stamtąd jak uciec. Za to trafiamy do warsztatu nawet szybciej niż poprawną drogą :-)

Warsztat jest miły i pełen wypasionych sprzętów. Nie doczytałem, że to warsztat o dobrych opiniach, ale specjalizujący się w rowerach górskich i downhillowych - Mateuszowy trekking to dla nich egzotyka. Ale rozmawiają z nami po angielsku i faktycznie starają się wspaniale: właściciel obdzwania inne sklepy rowerowe w Bradze w poszukiwaniu klamkomanetki i okazuje się, że jedyną szansą dla nas jest sklep, który ma taką na składzie, ale w komplecie z tylną, niepasującą. Już mamy się wycofać (że dojedziemy Longinadę do końca na manetce zastępczej), gdy uaktywnia się cichy dotychczas pracownik serwisu i wyciąga z szuflady "nasze" klamkomanetki. Okazuje się, że ma ich dosłownie kilka - używanych, ale w dobrym stanie. Po klientach zmieniających je na wyższe modele.

W efekcie Mateusz ma w pełni sprawny rower za jedyne 15 euro (z robocizną), po czym, już na spokojnie, jedziemy zwiedzać Bragę:



>>>> photosphere



Po czym jedziemy pod stadion - na Longinowy obiad:


Longinada się kończy, nie ma co oszczędzać sił - chcę przejazd na nocleg zrobić wysiłkowo, bocznymi drogami, tak żeby coś zobaczyć. Jest więcej chętnych na taki wariant, więc jedziemy w szóstkę.

Zaczynamy od sanktuarium górującego nad samą Bragą: Bom Jesus. Z miasta udaje się wyjechać nową (nie mam jej jeszcze na mapie) ścieżką rowerową, po czym mamy długi, ale bardzo grzeczny podjazd na górę. A tam pięknie:



Aż chciałoby się dłużej zostać, tylko czas goni (dzień się pomału kończy, a drogi zostało sporo).

Jedziemy do kolejnego sanktuarium na górze - Sameiro:




 a potem długi zjazd w dolinę.

Tam robię szybką kalkulację czasu i wychodzi, że nie zdążymy bocznymi przed zmrokiem. Z bólem serca skręcam na główną - musimy się nią przemęczyć kilka km, aż do Guimaraes:



Tam robi się już wieczornie, a górująca nad miastem góra Penha, gdzie mamy nocleg, wygląda w tym świetle kusząco, ale dość okazale:
co skutkuje tym, że dziewczyny dzwonią do Janusza z pytaniem, czy nie załapałyby się na podwózkę. Co o dziwo spotyka się z pełnym zrozumieniem - przyjedzie po nas.

A właściwie przyjedzie po nie - my jedziemy na górę rowerami. Mateusz nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, że tak należy :-)

Podjazd w zachodzącym słońcu jest przeuroczy




a na górze trafiamy na bardzo miły camping.


Dzień zaczynam od wymiany klocków hamulcowych w moim przednim kole - to był ostatni rowerowy zakup przed wyjazdem i jak widać - przydał się bardzo (zdarłem klocki do zera - już słyszałem wczoraj darcie metalu).

A potem wyjazd do kościoła na górze - teraz zatopionego we mgle. A właściwie w chmurach, przelewających się wolno dookoła.



Piękny, długi a ostry zjazd i znowu jesteśmy w upalnym otoczeniu - pozostał jeszcze przejazd doliną rzeki Ave nad Ocean:

Jeszcze tylko trochę drogi terenowej (dla uniknięcia głównej), jeszcze postój-siesja na obiad w Trofa (opychanie się kolejno: arbuzem, ciastkami, pieczonym kurczakiem)

i wracamy do punktu startu - na plażę Azurara:

Jeszcze pakowanie (rowery i część bagaży wieczorem, namioty i reszta bagaży - rano), po czym żegnamy się z Januszem i resztą grupy i jedziemy metrem do Porto.





W Porto msza (po portugalsku), a potem zwiedzanie bez napinki - po prostu staramy się zgubić w wąskich uliczkach. Co prawda nie zaliczyliśmy żadnego z "punktów obowiązkowych" (jak np. księgarnia Harry Pottera), ale to właśnie takie Porto chciałbym pamiętać:







Nocleg nadspodziewanie miły, w szczególności zaskakuje recepcjonista, który choć nie mówił ani słowa po angielsku, to całkiem sprawnie zrozumiał co się do niego mówi i zamówił dla nas taksówkę na lotnisko (na 5 rano).

W 3 dni wokół Tatr

Sobota, 9 września 2017 · Komentarze(1)
Kategoria Longinada, tatry
Jadąc przez rumuńskie wioski odebrałem telefon od Michała, który namawiał na wspólny 5-dniowy wyjazd: wokół Tatr, potem Spisz i Gorce. Spokojnie i z wygodami: noclegi na kwaterach rezerwowanych przez booking.com. Tyle urlopu to już nie miałem, ale 3 dni (weekend + poniedziałek) było w zasięgu, a możliwość spotkania się ze znajomymi z Longinad była atrakcją samą w sobie. Poza tym chciałem spróbować odmiennego niż wcześniej stylu na tej trasie - kiedyś objechałem ją w jeden dzień.

Ostatecznie jedziemy w czwórkę: Michał z dorosłym synem Tomkiem i Kaśką. Kaśka jedzie nocnym pociągiem z Elbląga, Michał z Tomkiem spod Warszawy, ja dojeżdżam do nich autem pod dworzec w Nowym Targu. Jest piękny poranek - pogoda udała się nam idealnie. Jedziemy asfaltową ścieżką "szlaku wokół Tatr".


Na ścieżkę od dworca PKP wjechać trudno - jak się w końcu okazało dlatego, że ktoś zamknął bramę w płocie, tak że trzeba albo cofnąć się do skrzyżowania z Zakopianką, albo na ścieżkę wjechać nieco dalej - na pierwszym wjeździe za dworcem. Ciekawe komu przeszkadzało.

Najpierw przez las, potem równolegle do drogi na Czarny Dunajec - bez rewelacji. Za to za granicą niespodzianka: droga samochodowa idzie dołem, przez wioski i jest taka sobie, a ścieżka - przepięknym zboczem doliny:

Miejscami jest nieco barierkozy:

ale równoważą to urocze mostki:

a jedzie się tak miło, że przegapiamy planowany zjazd na Oravice i jedziemy wprost na Trestenę:

Tam w miłej pizzerni kawka i pierwsza na tym wyjeździe czapowana Kofola.

Potem kilka km główniejszą drogą, ale nie było to wcale dokuczliwe, a dzięki objechaniu dolinami na około nie musimy podjeżdżać przełęczy Borek, co zwiększyło szansę na namówienie towarzystwa na podjazd pod Tatliakovą Chatę (oni są po nocy w pociągu - mają prawo nie tryskać energią).

Zresztą większość drogi jest po prostu bardzo miła - pusta, odpoczynkowa i widokowa:

W Habovce obiad, znajdujemy naszą kwaterę i bez sakw jedziemy podjazd pod Rohacze:



Podjazd nie robi wrażenia na towarzystwie - wjeżdżamy go szybko, jak dla mnie nieco za szybko :-)

Jeszcze tylko wieczorna wycieczka do pobliskiego barku z piwkiem i niezłym jedzeniem.


Niedzielę zaczynam od mszy w pobliskim kościele, po czym jedziemy na Przełęcz Kwaczańską.



W związku z leniwym tempem wycieczki mamy czas na wszystko, więc spełniam dawne marzenie, by nie tylko cieszyć się  podjazdem na Przełęcz, ale także zobaczyć Dolinę Kwaczańską, co to ją z drogi widać w dole - po zjeździe z Przełęczy odbijamy na Kwaczany. W wiosce przez głośniki na słupach przy drodze leci wpadające w ucho Kollarovci - wrażenie jest przedziwne, tak jechać przez pustą wioskę wypełnioną skoczną muzyką).



Do najwyższego punktu drogi rowerów już nie wypychamy, tylko wchodzimy bez obciążenia, ale niewątpliwie Dolina Kwaczańska jest do przebycia rowerem.


A potem nad Marę i w stronę Mikulasza:




Mikulasz bardzo zyskał dzięki ścieżce rowerowej nad Vagiem - zamiast przebijać się przez miasto nieprzyjemną główna drogą, po przejechaniu centrum (niezły obiad) zaraz zjeżdżamy nad rzekę - na ścieżkę, co wyprowadza na główną drogę już za miastem.

Przy wyjeździe z Mikulasza rozdzielamy się - mnie okrutnie kusi widoczna na wprost ścieżki droga na Dolinę Żarską, a reszta grupy woli skończyć dzień wcześniej. Tomek skarży się że coś go bierze i nie ma siły ryzykować późnego końca dnia. Rozumiem go, ale dolina ciągnie:

Najpierw w miarę delikatny podjazd przez łąki i wioski - nawet nie wiem kiedy wysokości nabrałem i w końcu właściwy wylot doliny. Najpierw lokalna atrakcja: stara kopalnia. Już za późno na zwiedzanie, więc tylko oglądam z zewnątrz:



A potem podjazd w pomału szarzejącym wieczorze:



Gdy podjeżdżam do schroniska na końcu doliny, to w oknach palą się już światła:

A w środku jest przemiły nastrój:

Aż nie chce się odchodzić - mógłbym tu jeszcze długo przy kominku sączyć piwko/kofolę i opychać się pysznym makowcem z wiśniami. Ale nie ma co żałować - przede mną obłędalny zjazd. Pożegnany przez Shreka:

zmykam w dół - wobec nadchodzącego zmroku czas już jest najwyższy.

U wylotu doliny czas na decyzję - albo wracam (szybki zjazd asfaltem) do Mikulasza i stamtąd główną do Prybyliny, albo spróbuję trawersującego zbocze szlaku rowerowego. Według mapy tylko kilka km ma być bez asfaltu - decyduję się zaryzykować.

Początkowo jest bardzo optymistycznie: po końcu asfaltu przez pewien czas mam szeroką, wygodną leśną drogę. Potem wjeżdżam w stary wiatrołom i robi się mniej wygodnie:

Trochę jadę, potem już w większości prowadzę (na rowerze mam sakwy - nie zaszaleję), trochę rower noszę, a w miejscu, gdzie trzeba było przekroczyć kilkumetrową skałkę:

miałem poważne wątpliwości czy w ogóle dam radę (dałem, nawet obyło się bez odpinania sakw).

A potem się skończyło - wjechałem w młodszy wiatrołom, świeżo oporządzony przez leśników - ścieżka zniknęła całkiem pod grubym dywanem z drobnych gałązek - czekało mnie długie niesienie roweru w miejscu, gdzie i bez roweru ciężko przejść. W zapadającym zmroku - bez szans.

Na mapie wypatrzyłem kilkaset metrów niżej drogę leśną łączącą się za około kilometr z asfaltem schodzącym w doliny. W resztkach dziennego światła wypatrzyłem, że faktycznie coś tam jest, więc zszedłem tam stromą ścieżką. Droga okazała się błotnista i głęboko rozorana przez sprzęt leśników, ale w świetle mocnej latarki jakoś przedarłem się przez ten kilometr i już w kompletnej ciemności docieram do twardej drogi. Obie lampy na pełną moc i lecę w dół. Jeszcze tylko dwa podjazdy i docieram do głównej.

Główna droga po ciemku robi lepsze wrażenie niż za dnia, poza tym po dzisiejszych podjazdach zupełnie nie zauważam jej marudnego, 2% podjazdu. W chwili gdy wjeżdżam do miasteczka, słyszę wołanie Michała - okazało się że właśnie wracają z piwiarni na kwaterę i szczęśliwie mnie wypatrzył. Wracają ze mną do piwiarni i mimo późnej pory dostajemy ostatnie piwko: smakuje wybornie!

Kwatera to apartament na tuzin osób - mamy w nim aż do przesady dużo miejsca i wszelkie wygody. Ale tak naprawdę ważne są rzeczy najprostsze: gorący prysznic i  wygodne łózko - trochę się dziś zmordowałem.


Tomka jednak ewidentnie coś złapało - da radę jechać, gorączki nie ma, ale gardło boli i humor nie ten. Zaczynamy dzień od widoku na Krywań:



Docieramy wspólnie do Strbskiego Plesa, gdzie Tomek zostaje odpocząć, podczas gdy ja z Michałem i Kaśką jedziemy kolejnym podjazdem w tarzańską dolinę - do Popradzkiego Plesa:



Tak, to był mocny podjazd! Nawet na Kaśce i Michale niektóre fragmenty zrobiły wrażenie. Ale i tak wjechali całość bez chwili odpoczynku :-)


Przed zjazdem puszczamy SMSa do Tomka żeby on też się zbierał - chwilę później spotykamy się na dole, koło stacji kolejki.

Odpoczynek Tomkowi nic nie pomógł - wręcz przeciwnie, z czasem niedyspozycja rozwinęła się. W Smokovcu idziemy na obiad, ale to też nic nie pomaga, podobnie łykanie paracetamolu. A przed nami jeszcze kilka podjazdów - niby mniejszych niż przed południem, ale choremu wystarczą i takie dla zgaszenia humoru. W końcu Tomek robi coś naprawdę głupiego: zeskakuje z roweru na środku skrzyżowania i staje w poprzek drogi przed ciężarówką wiozącą jakieś kamienie. Taktyka o dziwo okazuje się skuteczna - ciężarówka jedzie w we właściwą stronę (do Lendaka), w szczególności wjedzie dwa z pozostałych dziś trzech podjazdów, a kierowca godzi się na zabranie chorego z rowerem. Rower ląduje na pace a Tomek w szoferce. Stanowczo twierdzi, że da sobie sam radę. I faktycznie dał radę - z Lendaka przejechał (po równym) do Słowiańskiej Wsi, gdzie złapał busa, który zawiózł go na zarezerwowaną wcześniej kwaterę w Spiskiej Starej Wsi. (Noc niestety na chorobę nie pomogła - następnego dnia pojechał do domu pociągiem z Nowego Targu).

Resztę drogi wokół Tatr jedziemy już w trójkę,


a wkrótce jadę już tylko ja sam - Michał z Kaśką w Tatrzańskiej Kotlinie odbijają na Spisz, na kwaterę, do Tomka.

Początkowo wydawało mi się, że mam jeszcze sporo czasu, ale podjazd do Źdiaru dał w kość.




Gdy w końcu wyjeżdżam na przełęcz, to już nie myślę o wymarzonej drodze przez Łapszankę, tylko jadę jak najprościej do Nowego Targu do auta.

Decyzja słuszna - dojeżdżam po zmroku. Przyjemnie nasycony drogą, podjazdami, miłym towarzystwem. Jeszcze godzinka za kierownicą auta i domek.



Longinada: południowa Francja

Sobota, 24 czerwca 2017 · Komentarze(0)
Ten wyjazd był zdominowany przez problem choroby. Czwartego dnia wyjazdu trafiło i mnie i syna, przy czym ja musiałem wyzdrowieć. Musiałem i to szybko, bo 39 stopni 15-latka, to nie jest coś, co można lekceważyć. Potrzebna była pomoc lekarza z francuskiego szpitala, a skończyło się na antybiotykach w Polsce.

Mimo to sporo po drodze zobaczyliśmy, a nawet coś tam na rowerze przejechaliśmy (ja: 477km, syn: 170km) - zdecydowanie nie był to czas zmarnowany, choć na pewno trochę szkoda tego co nie udało się pojechać - bo okolice piękne!

Ale po kolei: wyjazd był w 21 osób, z czego tylko 6 było "pojedyncze" - reszta to rodziny, także z bardzo małymi dziećmi (fotelik/przyczepka). Towarzyszył nam bus, który dowiózł z Polski rowery i bagaże, a potem transportował większość bagaży i sprzęt biwakowy oraz kuchenny. Noclegi pod namiotem, co drugi "na dziko".

Jechaliśmy od Tuluzy nad Morze Śródziemne i potem przez Seweny do Lyonu:


Dzień 0: 24.06 - Genewa
Warszawiacy mają samolot do Tuluzy jutro nad ranem z Modlina - gdybyśmy chcieli nim polecieć, to musielibyśmy wyjechać pociągiem dziś wieczorem i noc spędzić w praktyce na lotnisku. To już lepiej polecieć z Krakowa, o sensownej porze - tyle że do Genewy. Przez Genewę przejeżdża bus z rowerami, więc po dniu zwiedzania zgarnie nas wieczorem, tak że noc prześpimy w busie, a niedzielę rano zaczniemy w podobnej do Warszawiaków kondycji.

Słoneczna sobota w Genewie może się podobać - w szczególności jezioro:

z wypływającym z niego zielonym Rodanem:

ale szybko robi się naprawdę upalnie. Staramy się zwiedzić ile się da, do tego miasto jest pełne imprez okołomuzycznych - wszędzie coś grają, np:

a do tego, ku uciesze Mateusza, nad jeziorem wystawione są pianina:


Łazimy po mieście, zwiedzamy, np:

ale wynalezione w sieci "atrakcje" raczej rozczarowują. W szczególności pomyłką było Muzeum Historii Naturalnej - miało być odpoczynkiem od upału, a okazało się dusznym, gorącym wnętrzem pełnym wypchanych, martwych zwierząt:


Już lepsze jest popołudnie, które spędzamy raczej w parkach

zmierzając do upatrzonego kościoła na peryferiach, gdzie o 18:00 jest "wigilia" mszy niedzielnej i do tego po angielsku.

W kościele gorąco jak w saunie, doświadczeni parafianie przychodzą z wachlarzami a nawet wiatraczkami na baterię, ale atmosfera jest doskonała: wielonarodowe grono połączone pragnieniem Boga - czyż może być piękniej?

Wieczorem upał w końcu trochę odpuszcza, a miasto zyskuje na uroku - jeszcze trochę łazimy bez celu





by w końcu dostać info od Janusza (kierowca busa), że będzie na nas czekał na stacji benzynowej na południu miasta.

Docieramy tam już mocno zdeptani tuż przed 22:00 - stację właśnie zamykają, tak że nawet z toalety nie pozwalają skorzystać. Janusz czekając na nas śpi po długiej drodze. Jak się obudzi, to my postaramy się przespać - jesteśmy tak zmordowani, że nie ma z tym żadnego problemu :-) Kołysze nas szum opon, grzmoty burzy i ulewa.

Janusz, doświadczony kierowca - radzi sobie z nocną jazdą doskonale. Tylko koło Lyonu trzeba mu było pomóc mapą, bo nawigacja mu oszalała, kierując na Paryż i jakieś nieistniejące drogi.


Dzień 1: 25.06 - Tuluza -> Castelnaundry
Jesteśmy na lotnisku przed czasem, Janusz znajduje spokojne miejsce (koło kilku tirów ze śpiącymi kierowcami), ale doświadczenie mu mówi, by nie rozpakowywać się wcześniej (jakby samolot się spóźniał i ktoś się przyczepił wypakowanych rowerów, to mielibyśmy sami problem z zapakowaniem się z powrotem?), tak że skręcanie naszych, zapakowanych w plandeki transportowe rowerów, musimy zrobić ze wszystkimi, a właściwie po wszystkich (nasze rowery są na dnie).

Grupa przylatuje, radosne powitanie, skręcanie rowerów i jedziemy!


Zaczynamy od ścieżki nad rzeką, by potem wjechać w centrum Tuluzy - znowu zwiedzanie miasta...



Na szczęście szybko dogadujemy się, że najbardziej teraz ciągnie nas do kawy i lodów:

Lody przepyszne, kawiarenka urocza, takie zwiedzanie miasta można polubić :-)

Potem jeszcze trochę centrum, jakaś katedra, ogrody

zacienione aleje, zdominowane przez ścieżki rowerowe:

i docieramy nad kanał:

Tu znajdujemy wytchnienie od upału oraz spokojną i równą, choć początkowo trochę zatłoczoną, drogę za miasto:






Cień drzew pomaga bardzo, ale z upływem dnia robi się jeszcze bardziej duszno, przedburzowo. Niebo szarzeje - widać że będzie z tego deszcz. Żegnamy się z kanałem (ścieżka nad kanałem robi się mocno terenowa - przyczepka nie przejedzie) i ostatnie kilometry jedziemy według mapy wprost na camping. Pod koniec jest nieco nerwowo, bo wszyscy zmęczeni, niebo straszy burzą, a wyznaczona mapą droga okazuje się zagrodzona (przyczepka nie przejedzie) - nachodzą wątpliwości czy ten camping w ogóle istnieje?. Ale wszystko kończy się dobrze - camping jest gdzie miał być a my rozstawiamy namioty przed deszczem. Zresztą takim raczej symbolicznym.

Na campingu obok nas obozuje grupa francuskich dzieciaków - rowerzystów. Takich 10-latków, co w grupie nie potrafią mówić, a jedynie krzyczeć. Wiadomo że wiek ma swoje prawa, ale w ich towarzystwie zginąłby nawet dźwięk startującego helikoptera. Doświadczyliśmy pełnej siły ich głosików podczas wieczornej kąpieli :-) Jeszcze tylko makaron na kolację i lulu - oh, jak miło w końcu zasnąć po 2-dobowym, długim dniu.

Dzień 2: 26.06 - wzgórze 4 zamków oraz Carcassone

Budzimy się późno, śniadanko ze świeżymi bagietkami i w drogę. Początkowo nad kanałem:

a potem drogami, podjazd w stronę gór. Dzień gorący i duszny a chmury wyszarzają niebo:

Pierwsza dziś atrakcja to opactwo w Saint-Papoul, ale akurat mają przerwę, więc oglądamy tylko z zewnątrz:


A właściwie to nie oglądamy, tylko leniuchujemy, w końcu mamy wakcje:

tak że do Saissac docieramy ok. 14:00 i zjeżdżamy stromymi (17%) uliczkami do zamku:



Zamek jest ładny, ale pora jest obiadowa, a Mateusz już wyraźnie pada  - nie czekam na grupowy obiad (bus czeka w miasteczku, na górze), tylko rozstawiamy kocherek przy ławce koło parku. Kasza 6minut jest super!

Koło naszej ławeczki rośnie drzewko figowe! Na razie figi niedojrzałe:


Po wyjeździe z Saissac droga prowadzi pagórkami (co chwila podjazdy ~6%)

do jakiejś starej odkrywki, obecnie zagospodarowywanej wielkim polem baterii słonecznych:


Jak ogłasza tablica informacyjna: 5MW, 9.5ha, w tym 3.5ha powierzchnia paneli.

Ale ciekawszy jest widok wyłaniających się znad winorośli wież 4 zamków Katarów:

Piękny zjazd do doliny, do wioski:


i docieramy do budynku, w którym (za biletami) zaczyna się podejście pod wzgórze zamkowe.

Upał jest duszny i męczący a podejście strome, ale z góry widoki miłe. A w tle wszechobecny huk (poważnie!) cykad.




Dobrze że Piotrek przypomniał, żeby zabrać na górę bidon z wodą - bez tego byłoby krucho!

A potem długi, smakowity zjazd wzdłuż potoku:

Potem kilka km wzdłuż kanału (ten jest mniej urokliwy - trochę woniał) do centrum miasta - Carcassone:

Tak właściwie Carcassone to dwa miasta - przez "nowe" przejeżdżamy i zmierzamy do tego słynnego, na wzgórzu za rzeką:


Tak, wiem, obecny kształt Carcassone to w dużej mierze wynik działań XIX-wiecznych, ale miasto po prostu jest urokliwe. Łazimy po nim do wieczora:














Nocleg dziś na dziko, nad rzeką. W zasadzie w parku miejskim, ale 2km od mostu między miastami, w pobliżu stoją kampery. Nikt nam w nocy nie przeszkadza.

Przed nocą nabrałem wody do worka (Ortlieb 10l) - dobrze po upalnym dniu jest się przed spaniem wykąpać, choć tak. Teraz sobie myślę, że może ta wieczorna kąpiel pod workiem zawieszonym na drzewie, plus słaba kolacja (sucha bagietka z pasztetem), to mogło być tym, co przeważyło - że 3 ciężkie dni i jeszcze ta kąpiel, to mogło być dla Mateusza za dużo? Trudno powiedzieć.

Dzień 3: 27.06 Minerva

Dzisiaj jedziemy nad morze! Najpierw podjazd pod "naturalny most" w Minervie, potem zjazd do morza. Trzeba Mateuszowi trochę odsapki - niech ten podjazd w pierwszej połowie dnia pojedzie busem.

Droga prowadzi suchymi, rozpalonymi słońcem wzgórzami, wśród winnic (winogrona jeszcze bardzo niedojrzałe). Wiatr silny, głównie w twarz.








Na jedynym z postojów niespodzianka - łapie mnie sraczka. Nagła, kłopotliwa (w tym krajobrazie trudno o samotność), ale na razie wydaje się, że bez konsekwencji - bez przeszkód jedziemy dalej. W miasteczku Minerva, dosłownie 3km od celu - gwałtowny nawrót problemów żołądkowych. Jest naprawdę źle - oprócz sraczki bierze mnie na wymioty i jest mi autentycznie słabo. Opędzam się od grupy - niech jadą, ja jakoś doczłapię ten podjazd:

W końcu wyjeżdżam na przełęcz skąd widzę busa - już cieszę się na "ratunek" - tam nakarmią mnie ryżem, herbatką miętową, będzie dobrze!

Tylko łapie niepokój po spojrzeniu w wyzoomowane zdjęcie busa - dlaczego Mateusz siedzi na słońcu??


Zdecydowanie nie mam teraz serca do widoczków - fotki na zjeździe robię odruchowo:


i dojeżdżam do busa.

I tam faktycznie dziewczyny poją mnie ziółkami i stawiam ryż do gotowania, ale moje dolegliwości szybko przestają być istotne - Mateusz ma gorączkę! Ciągnie go na wymioty i kręci w żołądku - czyżby miał to samo co ja, tylko bardziej? Pożyczony termometr pokazuje 38.5 stopnia. Rozkładam mu karimatę w cieniu, daję jeść i ibuprofen na zbicie gorączki - grupa odjeżdża, a my wykorzystujemy chwilę spokoju odpoczywając pod drzewkiem. Może ta gorączka to głównie przegrzanie słońcem? Ryż pomaga na problemy żołądkowe (moje i Mateusza) a tabletka zbija gorączkę - może to tylko chwilowy problem?

Jazda busem ma tę zaletę, że omija nas deszcz. A właściwie burza po upalnym dniu.

Ale wieczorem Mateusz wygląda już całkiem nieciekawie - ma szczęście noc ma być na kulturalnym campingu, ale widzę, że raczej spędzimy ją w campingowej toalecie. Stąd impulsywna decyzja - bez względu na cenę spróbować zanocować w lepszych warunkach. Może dałoby się wynająć na jedną noc jeden z tych domków campingowych? Szef campingu stanowczo odmawia, wręcz twierdzi, że ma zakaz wynajmowania tych domków na 1 noc, ale daje się ubłagać. Strasznie jestem mu za to wdzięczny, bo ta odrobina luksusu (za 70 euro) pozwoliła zapanować nad najgorszym kryzysem.


Dzień 4: 28.06: przejażdżka busem nad morzem
Noc nerwowa - alarm w komórce co 2h, mierzenie gorączki czy nie rośnie za bardzo. I mnóstwo SMSów z szalejącą w domu z niepokoju Marzenką. Ja na wszelki wypadek nie biorę żadnych tabletek - przede wszystkim dlatego, żeby mnie nie ścięło (jak to ibuprom potrafi) - nie stać mnie na przespaną głęboko noc.

Rano daję sie Mateuszowi wyspać spokojnie, tak że nawet nie spojrzał na plażę, przy której jest nasz camping:

Ja też nie mam zbyt wiele czasu - ogarniam bałagan w domku, robię bezpieczne śniadanie (lubimy ryż), szukam apteczki. Tak! Zgubiłem apteczkę! Cholera nadała... Na wszelki wypadek przeszukuję starannie wszystkie pakunki (tak mi się wtedy wydawało, w domu, przy wypakowywaniu, znalazłem...) - nie ma :-(

Na szczęście wokół mam mnóstwo pomocnych ludzi, tak że mam zarówno ibuprofen, jak i paracetamol (na razie na wypadek gdyby gorączka szybko rosła) i nifuroksazyd. Mateusz jest w gorszym niż ja stanie - to on dostanie nifuroksazyd na żołądek (trzeba brać przez 3 doby, 3 razy dziennie).

Dzień w busie jest leniwy - dziś grupa jedzie sobie spokojnie wybrzeżem, a my spędzamy czas na plaży. Mateusz wydaje się na tyle lepszy, że nawet stopy w morzu moczy:

Ale generalnie chodzimy sobie w okolicy. Po wczorajszych nerwach nie wydaje się to złym sposobem na spędzanie czasu. Pal licho rower - niech tylko Mateusz nie gorączkuje.





Wieczorem dojeżdżamy na camping "Les Saladelles" - wygląda nieźle, ale niestety jest już zamknięty. Recepcja do 19:00 i żadnych możliwości obejścia systemu. Trudno - trzeba szukać awaryjnej miejscówki. Tę noc spedzimy na trawniczku koło boiska za płotem campingu. Niby miejsce piękne (wąski pasek lądu, namiot z 50 metrów od morza), ale nawet tego morza nie zauważam - skupiam się na zapewnieniu Mateuszowi spokojnej nocy w namiocie - czeka w busie aż wszystko rozłożę, wtedy idzie do śpiwora i z miejsca zasypia. Ja też bym tak chciał...

Dzień 5: 29.06 - Camargue
Kolejny dzień w busie. Zaczynamy od oceanarium - Mateusz w nastroju takim, że najchętniej by przesiedział cały dzień w busie, ale trzeba coś robić - praktycznie zmuszam go do tej rozrywki. Warto było!



Choćby dla widoku "latającego" nad głową (przejście tunelem przez środek akwarium) żółwia:

A potem przejeżdżamy do miasteczka, gdzie po obiedzie na parkingu grupa rusza przez słone rozlewiska delty Rodanu. Dwa dni lenistwa wydają się przynosić rezultat: Mateusz jest wyraźnie lepszy. A w końcu termometr pokazuje 37.0 (po paracetamolu - ibuprom zostawiam na noc). Zaczynam myśleć, czy nie dałbym rady wyszarpnąć chwili na rower. Choćby na chwilkę - najpierw wyrywam się na malutkie kółko przy plaży:


ale wracam - trzeba dopilnować pory podania nifuroksazydu.

Potem jeszcze raz upewniam się że jest OK i ruszam - lecę z wiatrem przez Camargue:

na początek droga trudna dla węższych opon, ale dla moich - wymarzona:

nad morzem, a potem przez słone pustkowia:



Za chwilę robi się naprawdę pusto - znikają ludzie (ostatni spacerowicze z miasteczka), zostaję wśród wiatru, wody i flamingów:


Droga robi się coraz bardziej terenowa:

ale nie to jest problemem, tylko zdradliwe, słone błoto - miejsca gdzie po nim jadę wyglądają niewinnie, jakby twarda skorupa, tymczasem błoto dokładnie oblepia opony (aż do zablokowania koła pod błotnikiem) i przednią przerzutkę - muszę stawać na obieranie roweru z tej skorupy, bo np. nie mogę zmienić biegu.

Przez chwilę wydaje się, że droga się poprawi - na takim szerokim czymś nawet dwie terenówki spotkałem:

i tak by w zasadzie było, gdybym poddał się pokusie i pojechał z wiatrem do miasteczka (tak pojechał Piotrek z grupą - jego telefon nie widział dróg przez groble dalej w morze). Ale zreflektowałem się i wróciłem na drogę po groblach, wyznaczoną googlem przez Longina.

Warto było! Zupełnie samotne kilometry, drogi bardzo różne, silny wiatr, rower niesie bezproblemowo - czego więcej do szczęścia potrzeba?











Aż w końcu zobaczyłem budyneczek na docelowej plaży:

Ostatni kilometr drogi był chyba celowo trudny - wąska, piaszczysta ścieżka:

a pod koniec wręcz zarzucona głazami - pewnie nie chcą by ludzie przyjeżdżający na plażę chodzili w tą enklawę przyrody.

Dojeżdżam do plaży - o dziwo jeszcze nie ma nikogo z naszych. Właściwie jest zupełnie pusto, jeśli nie liczyć kamperów kilkaset metrów dalej


Kąpię się w morzu (pierwszy raz w tym wyjeździe)




a niedługo później pojawia się grupa - w samą porę na przedstawienie zachodu Słońca:





Wieje okrutnie, tak że ciężko się dogadać, ale telefon do Mateusza pozwala się dowiedzieć smutnej prawdy - co prawda te 2.5 godzinki było wspaniałym doświadczeniem, ale nie powinienem tego robić. Jestem wyrodnym ojcem - Mateuszowi w międzyczasie temperatura skoczyła do 39 stopni...

Gdy podjeżdża bus, to zaczynam od rozstawienia namiotu na tempo. Rozbijamy się za wydmą osłaniającą od wiatru, do tego wiążąc namiot do rowerów. Podobno "wiatr wcale nie był taki silny", ale i tak musiałem się zwijać, żeby mi to wszystko nie odleciało. Mateusz idzie wprost do śpiwora, dostaje lek na zbicie gorączki, ja skruszony ustawiam alarm na okresowe budzenie w nocy dla kontroli sytuacji. Marzenka w domu już kota z niepokoju dostaje. Huk wiatru i morza łagodnie kołysze do snu, a ja na komórce szukam w Internecie opcji na awaryjny powrót do domu.

Nie ma lekko z tym powrotem: samolot dla 2 osób kupowany "na dziś", to według google ok. 11 tys zł i prawie doba na lotniskach po całej Europie. Jest też autobus z Nimes do Polski - tańszy (121 euro od osoby) niż samolot, ale jedzie prawie 2 doby. Noc z gorączką w nieznanym busie to nie byłoby miłe doświadczenie - zdecydowanie lepiej byłoby dać Mateuszowi spędzać noce w wygodnym namiocie. Ale widać, że ciągnięcie Mateusza na ibupromie i paracetamolu nie wystarcza - potrzebujemy lekarza! Na mapie znajduję szpital z oddziałem ratunkowym w Arles - odwiedzimy go jutro.


Dzień 6: 30.06: Arles i Avignion

Poranek na plaży, to można polubić:


grupa wsiadła na rowery a my busem do Arles. Tam zaczynamy od szpitala - najpierw bardzo sprawna rejestracja (karta EKUZ w końcu okazała się potrzebna), potem wstępny wywiad z lekarzem (nieoceniona pomoc Justyny, płynnie mówiącej po francusku) i w końcu właściwe badanie - młody, mówiący po angielsku lekarz. Wybadał anginę, testem RADT stwierdził że to wirusowe (nie dał antybiotyku, nawet "na wszelki wypadek"), kazał odstawić dotychczasowe leki i w zamian zapisał steryd w dużej dawce oraz maksymalne dawki paracetamolu dla panowania nad gorączką. I generalnie pocieszył że nie jest źle, tak że choć zwiedzanie Arles rozpoczęliśmy od apteki, to jednak od razu bardziej optymistyczni.

Arles ładne miasto:





o dziwo słabo eksponujące fakt, że to miasto Van Gogha. Pizza w lokalu halaal doskonała!

Potem jeszcze szybki rzut oka na zamek w Tarascon - tam spotykamy naszych jadących z dziećmi:

i jedziemy na camping.

Dzień 7: 1.07: Pont du Gant i Avignion
Mateusz na sterydzie wychodzi na prostą - teraz ja mogę chorować :-) Noce są coraz bardziej pełne mojego kaszlu, ale ranek jest radosny - nosi mnie. Wspołczujący Longin proponuje, bym wykorzystał chwilę ranem i zobaczył na rowerze pobliski akwedukt rzymski: Pont du Gant.

Ma rację - ta chwilka pomogła mi bardzo!



A potem busem do Avignion:









Po Avignion spotkanie z grupą na obiedzie z kochera, w fajnym miasteczku z festynem:





Po czym znowu dostaję szansę na chwilę roweru - wąwóz Ardeche:










Wspaniale się tam jechało, ale pod koniec dnia niespodzianka - moje zdrowie gwałtownie się sypnęło: pojawiły się problemy z oczami. Wcześniej były tylko delikatne ostrzeżenia (Mateuszowe krople do oczu brałem także ja), teraz oczy zaczęły mi ropieć w takim tempie, tak że dosłownie zaklejało mi powieki w kwadrans od przemywania. Przy spotkaniu z busem Ania zakropiła mi oczy, co na chwilę pomogło, ale i tak miałem ciekawe doświadczenie, gdy zjeżdżając w zapadającym zmroku jednocześnie traciłem wzrok, tak że moje widzenie bardzo przypominało poniższe zdjęcie:


Dzień 8: 2.07 - stracony podjazd 1400m
Noc na campingu, Mateusz szczęśliwie już lepszy, tak że teraz to on się mną, prawie ślepcem, opiekuje. Ibuprom wzięty na noc daje w końcu ulgę - rano, po przemyciu, oczy już się nie zaklejają.

Zostały 2 dni do lotniska, więc trzeba już z czasem się liczyć - Longin decyduje, że dziś podwózkę na podjeździe dostaną wszyscy - im więcej wyjadą, tym mniejszą. Podjazd jest w zgodnej opinii jadących wyjątkowo męczący - oprócz niezłego przewyższenia dochodzi mocny wiatr w twarz. Eh, chciałoby się spróbować, ale dziś obaj jesteśmy pasażerami busa. Jedziemy na przełęcz przy Źródłach Loary jako pierwsza grupa i zostajemy tam ze wszystkimi bagażami:

Pogoda początkowo chłodna i wietrzna (ubieramy się w prawie wszystko co mamy), zbiera się na padanie, potem wychodzi słoneczko:


tak że dłuższym leniuchowaniu w końcu kusimy się na spacer po wulkanie oraz krótki (7km) wypad na rowerach w dół - do dolinki, gdzie Loara zbiera wodę z 3 ciurkadełek i staje się już strumyczkiem:
Dowożeni busem na przełęcz mają długi zjazd, ale tam czeka ich mgła i 11 stopni:

A my odwiedzamy po drodze śliczny czarny zamek w Bouzols (prywatny, "zwiedzanie tylko we wtorki"):

a wieczorkiem, w Le Puy, kaplicę Św. Michała:

Zapada zmierzch, Janusz nie czekając na Longina sam wyszukuje supermiejscówkę na noc: łączka koło "starego mostu".

Co prawda okolice rzeki są przyrzucone gałęziami naniesionymi przy wysokim stanie wody, ale nasze miejsce jest tuż koło drogi - rzeka musiałaby wezbrać bardzo by zagrozić namiotom. (rano przychodzi miejscowy i straszy, że niedawno rzeka wezbrała "w ciągu 3 godzin" tak, że przykryła i drogę, ale tym razem mieliśmy szczęście):


Dzień 9: 3.07 - na lotnisko

Na lotnisko jest 150km - znowu wszyscy dostaną podwózkę. Większość jedzie 60km - do końca doliny Loary, tak że bus będzie miał 3 kursy: 1x150km i 2x90km.

Pakowanie mnie przytłacza - trzeba spakować plecaki na noc i dzień w Genewie, rozkręcić i spakować rower Mateusza, a do tego Mateusz najchętniej by pospał dłużej w namiocie...

Pojechali już wszyscy co mieli jechać rowerem - wychodzi, że ostatni dzień wyjazdu także spędzę w busie :-(

Mateusz patrząc na moją zgryzotę sam mnie namawia, żebym jednak pojechał te 60km, a Longin mówi, że będzie dla mnie miejsce w busie w ostatnim kursie na lotnisko. Niewiele myśląc wrzucam na bagażnik kurtkę i polar (pogoda jakby niepewna), do bidonów wodę i jadę!



"Zjazd" doliną jest zaskakująco mocno podjazdowy, ale jak dla mnie, po dniu pauzowania, to czysta przyjemność :-)


Grupę doganiam na 20km - w miasteczku przy kawce. Co daje nadzieję, że 60km to może być dla mnie dziś trochę mało - zaczynam myśleć o przejechaniu całości. Kupuję kanapkę (ogromna, na bagietce - dała siłę na pedałowanie), wodę butelkową i jadę w lepszym niż grupa tempie.

A przynajmniej tak mi się wydawało - na 55km dogonili mnie Piotrek z Kaśką. Jest tuż po 14:00, a na tę godzinę umawiali się z busem - pognali więc, żeby "przytrzymać Janusza". W każdym razie fajnie było niespodziewanie usłyszeć głos Piotrka koło siebie :-)

Jadę do punktu zbiórki przez malowniczy przełom Loary:

ale nawet nie myślę zostawać, zresztą nie ma dla mnie miejsca w busie na nalbliższy kurs - jadę dalej.

W kość daje Saint Etienne - miasto na wzgórzach, z długimi podjazdami 11%:

Potem jest długa prosta droga przez przedmieścia:

gdzie mam dziwne wrażenie - jakbym był na polskim Śląsku. Może to kwestia ludzi (jadąc sam zawsze jest się nieco "bliżej" miejscowych), a może krajobrazu, w każdym razie wkrótce mam potwierdzenie tego wrażenia w postaci tablicy o mieście partnerskim Pyskowice, a za chwilę pojawia się charakterystyczna wieża windy górniczej (działająca).

Zbliżając się do Lyonu trafiam na dolinę rzeki Gier:

czyli malowniczą drogę, upodobaną przez kolarzy szosowych.

I w końcu Rodan:

za którym zostało mi już tylko 30km do lotniska. Przez upalne wioski-przedmieścia Lyonu, drogami bez cienia, na resztkach sił. Było fajnie :-)


Po pożegnaniu z odlatującymi do Warszawy pakujemy się do busa i jedziemy do Viry - miasteczka pod Genewą, gdzie mamy rezerwację pokoju w hotelu "F1". Tam chwila strachu, bo recepcja już dawno zamknięta, ale po chwili (Janusz na wszelki wypadek na nas czekał) odnajdujemy recepcję automatyczną - wystarczy wpisać numer rezerwacji z booking.com, zapłacić kartą i voila: dostajemy wydruk z numerem pokoju i kodem.

Pokój zaskakująco miły - mały ale czysty. Łazienki na korytarzu, ale również czyste (same się myją, po każdym użyciu) - noc tutaj była prawdziwym odpoczynkiem. A rano za grosze (3.5euro od osoby) jemy pyszne śniadanie.

W miasteczku łapiemy busa do Genewy (automat biletowy wyłącznie na monety - zużywamy dokładnie wszystko co mamy). Na granicy Szwajcarskiej bus jest przeszukiwany przez uzbrojony patrol z psem niuchającym - dwóch pasażerów (nie my) musi wyjść na dokładniejszą kontrolę. W Genewie znowu mamy sporo czasu do stracenia - zużywamy go na spokojny spacer po mieście (bardzo starannie szukamy cienia), obiad u Turka i odwiedziny w nadętym muzem kiczu, czyli zegarków firmy Patek.

W końcu samolot i wieczorkiem jesteśmy w domu. Polscy lekarze (+badania lab) wkrótce wyprowadzają nas z choroby (antybiotyk był niezbędny), a od znajomych słyszymy, że taka angina jak nas złapała, była w Krakowie dość popularna.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 9 - do Stei

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Ostatni dzień wyjazdu. Mamy 40km łagodnego podjazdu (na 1200mnpm) a potem 30km zjazdu. Podjazd jest doliną coraz mniejszego potoku, w coraz wyższych górach. Po porannej szarówce wychodzi słońce.



Droga przez góry malownicza, trochę jak w Dolomitach,

tyle że pełno tu monastyrów:

krzyży przydrożnych:


i okazałych kościołów:

W końcu potok przy drodze robi się maleńki, pojawiają się wyciągi narciarskie, a krajobrazy już zupełnie górskie:

Ostatnie klikanaście km do przełęczy towarzyszy nam para psów. Przyjazne i zabawne. Chciały nam towarzyszyć i za przełęczą, ale oczywiście nie nadążyły.


Zjazd wertepiastą drogą - długi i przepyszny:

wyprowadza na "zachodniobieszczadzką" równinę koło Stei (co ją poznaliśmy 4 dni wcześniej):


W Stei namawiamy grupę na odwiedziny w "naszej" restauracji - już nie mogę się doczekać reakcji pani kelnerki :-)

Pani popisowa: pokrzykuje na nas, dostarcza ostentacyjnie niepełne zamówienia (bo "źle zamawiamy", np. sam kotlet), ale wszystko jest dobre, pani w końcu wpada w dobry humor (i wygłasza do nas długi, niezrozumiały, a radosny monolog), a miejsce odpowiednie na zakończenie podróży (czysta toaleta do przebrania się przed drogą, pusty plac w pobliżu do pakowania busa). Czyli zamiast pchać się dalej za miasto, czekamy na busa - jak się okazało tylko nieco ponad pół godziny, tak że po skomplikowanym pakowaniu rowerów i bagażu, ruszamy o 16:00.


Przejazd do Polski wspaniały. Z dwu powodów: Po pierwsze tempo - z powodu znacznej asymetrii ruchu w niedzielne popołudnie kierowcy po prostu ignorują czerwone światła na mijankach (ani razu nie zrobił się zator pośrodku mijanki), co pozwoliło dojechać do granicy w raptem 3 godziny. Po drugie dostałem doskonałe miejsce w busie - zlitował się nade mną Piotrek z grupy warszawskiej i odstąpił miejsce, gdzie mogłem stłuczoną nogę wyprostować, tak że w odróżnieniu od przejazdu Aiud-Buru jazda była nie torturą, a wygodną podróżą!

W Krakowie jesteśmy 2:20 - wysadzają nas na skrzyżowaniu Botewa-Półłanki, czyli zgrubsza w połowie odległości między domem moim i Piotrka. Jeszcze tylko nocny przejazd rowerem przez Kraków, kąpiel, spanie i rano do roboty.


Wyjazd w sumie 1030km:

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 8 - wąwóz Turda

Sobota, 22 sierpnia 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Rumunia, Longinada

Poranek nad brązową rzeką (wczoraj kąpiel tylko z worka):


drobne naprawy:


i zbieramy się - dziś lokalna atrakcja: Wąwóz Turda.

Patrzę na mapie Longina gdzie pokazuje jechać, ale najwyraźniej nie dość uważnie, tak że potem prowadzę grupę źle - zamiast głębiej w góry, gdzie są najefektowniejsze widoki, to tylko do samego wylotu doliny. Tam też jest ładnie, ale "pocztówkowych" widoczków nie zaliczyliśmy :-(

Są atrakcje: najpierw przejazd w bród przez strumień:

potem podobnie już bez roweru:

w końcu efektowny wodospad wśród skał:




Wychodzimy też na górę zbocza, ale tam widoki nie porywają:

a dalej szlakiem - po prostu jest droga przez las:

Nieco rozczarowani zbieramy się więc i wracamy do asfaltu.

Na mapie wypatruję skrócik - jak się okazało prowadzący starym mostem kolejowym:

Przeprowadzamy rowery ostrożnie,

a Piotrek pokazuje, że nawet można było jechać:


Po powrocie na asfalt pozostaje już drobiazg - 90km doliną przez góry.

Droga rzadko jest bardzo wymagająca, ale w takiej dawce wysysa siły. Obiadu wyglądamy już z wytęsknieniem, tak że lokalny cud techniki mało kto zauważa:


(tak, rynna przeprowadzona nad rzeką od wodospadu, tak by podziwiający wodospad mogli się napić krystalicznie czystej wody).

W dolinie kolejne wioski, kościoły, monastyry.

I górskie widoki:


Wieczorem odrobinę pada, tak że lokomotywę przy drodze oglądamy mokrą:


W końcu o zmroku dojeżdżamy do naszego hoteliku w górach (pełne luksusy: łóżka z pościelą, salonik z kanapami, barek, ale przede wszystkim gorący prysznic - trzeba się doszorować przed powrotem do Polski).

cd: do Stei.



Longinada+ Rumunia 2015: dzień 7 - Albi Julia

Piątek, 21 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Rano nie pada, nawet namiot suchy. W świetle dnia nasza łączka wygląda na bardzo losowe miejsce, ale przecież spało się doskonale.



Jemy śniadanie z resztek: już nic nie kupowaliśmy nowego do jedzenia, więc dojadamy kamienny chleb z pastą wasabi, itd.

Do Albi Julia mamy raptem 40km - mamy nadzieję dogonić grupę rankiem, ale po pierwsze zbyt leniwie się zbieramy, a po drugie jedziemy mocno pod wiatr. To jest ta sytuacja, gdy bardzo doceniasz towarzystwo drugiego rowerzysty: zmieniamy się "na prowadzeniu" dosłownie co 1.5-2km, a moment gdy jesteś zmieniany, odczuwasz jakbyś zmienił bieg na o 3 niższy. Miłe.


Po drodze oprócz równinnych widoków warty zapamiętania jest przydrożny punkt wypieku lokalnego przysmaku:

Proste a zadziwiająco smaczne jedzenie. A może to zasługa tego łojenia pod wiatr?





Docieramy nad rzekę w Albi Julia podobno z pół godziny po wyjeździe grupy - wita nas Longin z córkami, oraz kierowca busa. Szybkie drugie śniadanie i jedziemy do twierdzy.

Zwiedzamy w tłumie turystów, w dużej części Polaków. Miejsce niewątpliwie ciekawe, ładnie odrestaurowane (może nawet aż za ładnie - nieomalże wygląda nieautentycznie). Spokojnie można by tu cały dzień spędzić.







Ale zdecydowanie najładniejszym wspomnieniem z Albo Julia jest stary kościółek drewniany, tuż przy murach:




Z przepysznymi jabłkami, które bezczelnie pożeramy:


Potem transport busem do Valea Monastini. W drodze, korzystając z pozostawionych w busie przewodników, intensywnie wkuwamy słówka rumuńskie, . W szczególności dowiadujemy się, że "Drum Bun", widziane często przy remontowanych drogach, to nie żadne ostrzeżenie o katastrofie budowlanej (wydawałoby się bardzo na miejscu), tylko takie życzenia: "Dobrej drogi". Aha.





Miejsce jest urocze. Delikatny, melodyjny śpiew z kościoła, zielone ogrody, wyniosłe skały nad głową.







Przyjeżdżamy do monastyru tuż przed grupą (wyprzedzamy ich chwilę wcześniej na wąskiej drodze). Spotkanie, rozmowy i szybka decyzja by pojechać w góry. Namiot i część bagażu (zbyt mała!) zostaje w busie więc nie boję się, choć droga wygląda groźnie: kamienista i bardzo pod górę.

Szybko okazuje się, że droga naprawdę da w kość - prowadzi aż na samą górę doliny, pod te wysokie skały. Mocna droga, w ok. 1/3 było to prowadzenie pod górę, umordowałem się okrutnie, ale super widoki i satysfakcja.




Pół kilometra (w pionie) wyżej - wioska. Najpierw reprezentowana przez samotne chałupy i krowy brzdąkające dzwonkami


potem - równiejszą drogą:


Podjazd nie kończy się od razu - wyjeżdżamy aż na sam grzbiet, powyżej wioski:


W samą porę ta równa droga (i koniec podjazdu), bo zaczyna się pomału ściemniać, tak że zjazd szutrówką był zdecydowanie na tempo, tak żeby przed zmrokiem zdążyć.


To był długi, piękny zjazd. Gdy zaczęły się kawałki w lesie, to robiło się nieco ciemno, ale w sumie dnia starczyło na styk: lampki założyliśmy już na asfalcie. A asfalt przepiękny, bez skazy - można było lecieć przez noc do głównej. Tam wróciły wyboje: na jednym z nich aż mi lampkę z kierownicy zerwało - takie przypomnienie jakby wyglądał zjazd szutrówką, gdybyśmy przed zmrokiem nie zdążyli.

Główną tylko 3km - do Aiud, gdzie już czeka (i stygnie) na nas jedzenie zamówione w knajpie przez Longina. Po kolacji Longin dla pewności odpytuje, czy ktoś nie chce reszty trasy jechać rowerem, ale jakoś dziwnie nikt nie chce łoić przełęczy po ciemku :-)

Bus przewozi 35km do Buru. Dla mnie było to przeżycie nadspodziewanie intensywne - uświadamia, że moje stłuczenia po locie nad kierownicą są jeszcze bardzo świeże, tak że jazda bez możliwości rozprostowania kolana jest nieprzyjemnie mocną torturą. Dobra wskazówka przed 600km jazdą do domu 2 dni później.

cd: Wąwóz Turda.



Longinada+ Rumunia 2015: dzień 6 - Deva

Czwartek, 20 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Noc była bezchmurna i gwiaździsta a rano leje. Potem już tylko okresowo siąpi a i to z czasem się rozpogadza - ładna "rowerowa" pogoda.


SMS od Longina, że będą przynajmniej 3 godziny później (11:00 czasu lokalnego). Zostać na podwórku u przyjaznego gospodarza nie wypada, czekać tak długo w knajpie na skrzyżowaniu - nie chce się. Do Brad jest tylko 34km - zamiast czekać na busa przejedziemy się jeszcze odrobinę sami.

Drogi rozkopane, ciągle mijanki,

a krajobrazy ładne.


W Brad wykopki na całego - główna zamiast omijać miasto jedzie przez centrum. Dzwonimy do Longina niepewni gdzie na nich czekać, ale dowiadujemy się, że są jeszcze daleko (tracą mnóstwo czasu przez mijanki, przez które my przelatujemy migiem) - jedyna sensowna opcja to jechać dalej.

Centrum Brad hałaśliwe i tłoczne. Bazar płynnie mieszający się z parkingiem pod Lidlem: szybkie zakupy na śniadanie i uciekamy. Zatrzymujemy się przy stoliczku za miastem:

który jest specjalnie dla nas szybko z kurzu przetarty przez uśmiechniętą panią z pobliskiego domu:

Pani życzy nam smacznego i jest bardzo życzliwa dla podróżnych, którym wypadło jeść śniadanie koło jej domu. W ogóle miło tu. Domy zadbane, wszędzie kwiaty, ludzie uśmiechnięci.
Ostry podjazd a potem masa zjazdów - fajny układ: chwilę się męczysz, a potem wiele kilometrów w dół. Oczywiście drogi w remontach i z mijankami, ale generalnie asfalt ładny - śmigamy aż miło,

tak że droga do Deva mija w moment.

Dojeżdżamy do mostu,

za którym już widać cytadelę:

Jeszcze tylko chwila w szalonym ruchu (za mostem jest do przejechania 400m po drodze szybkiego ruchu aż do nawrotki), potem jeszcze zjazd do miasta i jesteśmy pod cytadelą Daków.

Jedyna droga do cytadeli to "winda":




Twierdza na górze jakby trochę wyższa niż widzieliśmy na zdjęciu z sieci ("odnowili" ją, znaczy się), ale bardzo w porządku. Wiatr i dalekie widoki - super.




Potem zwiedzamy miasto, zdominowane widokiem twierdzy:


Mamy czas, dużo czasu, bo jak się w końcu okazało bus stanął w Brad (i będzie tam "uwięziony" do 22:00), a grupa jedzie na rowerach. Zastanawiamy się nad basenem, ewentualnie nad odległym o 15km innym zamkiem (w Huneduara), ale ostatecznie w popołudniowym skwarze plączemy się leniwie po mieście, a w końcu dekujemy się w parku, gdzie wchłaniamy monstrualną połówkę arbuza na obiad. Po czym wolny czas spędzam na uzupełnianiu notatek z podróży (do tego bloga):

O 19:00 przenosimy się pod kolejkę do cytadeli - będziemy już twardo czekać na grupę. Skwar przechodzi w deszcz, grupa jak się potem okazuje mija Deva bez odwiedzania cytadeli, my czekamy dalej.

W końcu 20:30 wpada Longin z córkami. Przemoczeni, ale gnają, bo wiedzą że o 20:45 ostatni kurs na górę - zdążyli.

Gdy wracają do nas, to już wiemy wszystko: Longin z córkami czekają na busa (jak się okazało do ok. północy), reszta grupy pojechała dalej, ale podobno zatrzymała się na stacji benzynowej przed Simerią (12km). Tak więc po pogaduchach jedziemy dalej - spotkać się z resztą.

Jest trudno: ciemno, spory ruch, silny deszcz i jeszcze silniejszy wiatr. Ale to tylko 12km więc jedziemy. Na stacji, w przytulnej kawiarni znajdujemy Martę - miłe spotkanie, ale coś nas podkusiło pognać dalej, skoro reszta "ruszyła pół godziny temu". Tak, to była głupota: przed Orastie wymiękam - jest zimno, paskudnie, nic nie widać, tylko my bez sensu pchamy pod wiatr. Trzeba się zatrzymać (tylko gdzie? droga pośrodku pustkowia) i albo lepiej ubrać, albo coś zdecydować.

Przy drodze znaki na nocleg - w sumie czemu nie? Odjeżdżamy sporo od drogi do "Transylwania Arsenal Park", ale tam nas nie chcą (ochroniarz przy bramie: "wszystko zajęte"), więc wracamy na stację benzynową przy drodze. Stacja taka, że nawet herbaty nie dadzą (sam alkohol i słodycze), ale w pobliżu jest łączka, w tych warunkach wyglądająca całkiem atrakcyjnie. Wyposażeni w małą flaszkę rumuńskiej brandy (na rozgrzewkę - zamiast rozpalania kochera na tym wietrze) rozbijamy namiot: chwila szarpania się z wichurą i w końcu błogi spokój w cieplutkiej sypialni. Tak, to był dobry pomysł z tym noclegiem.



Jak się potem okazało reszta przejechała niewiele dalej - odpuścili na stacji benzynowej za Orastie, gdzie czekali do prawie 1:00 na busa, po czym przejechali resztę drogi do Albi Julia busem i rozkładali namioty na łące nad rzeką do późna w nocy. Chyba zaczynam rozumieć Roberta, dlaczego jeździ zawsze z namiotem, także na wyjazdach ze wsparciem busa :-)


cd: Alibi Julia.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 5 - Varfurile

Środa, 19 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Rano już zdecydowanie po deszczu. Na campingu Polacy, co zachęcają do pozostania w Felix, twierdząc że infrastruktura basenów termalnych jest obłędalna. Oni spędzili tu tydzień i są bardzo zadowoleni.

Przy okazji raczą nas uroczą historią, jak to zgubili komórkę w Rumunii. Gdy szukając zadzwonili na nią z telefonu bezinteresownie pożyczonego od miejscowego, to odpowiedział ktoś po rumuńsku. Dostali też pomoc w tłumaczeniu i okazało się, że dodzwonili się do Rumunki, co właśnie jest na wyjeździe we Francji i nic nie wie o ich komórce. Jak już byli całkiem głupi, to zgubiona komórka znalazła się w aucie, co zapewne oznacza, że dzwonili bez prefixu "+48", a całe zamieszanie było zupełnie niepotrzebne, choć pokazało, że ludzie tu potrafią być bezinteresownie bardzo życzliwi.

Przyznaję, że gorący basen kusi, ale nas ciągnie dalej w drogę - w końcu mamy jeszcze cały dzień do przyjazdu busa, a że nie umordowaliśmy się przesadnie w poprzednie dni, to nie ma co tracić ładnego dnia.

Problemem jest brak campingów po drodze, ale po pierwsze w Rumunii legalne jest biwakowanie na dziko, a po drugie przeglądając starannie mapę (OSM), znajduję pole namiotowe w rozsądnym miejscu. Korzystając z campingowego wifi sprawdzam lokalizację na google maps, ale ono o tym miejscu milczy. Za to strona internetowa organizacji, przy budynku której jest to pole namiotowe, wskazuje że to może być to. No przecież Chrześcijanie nie odmówią nam schronienia :-)

Jedziemy przez centrum Baile Felix i już wiemy na pewno, że nie chcieliśmy tu zostać. Parki wodne obstawione setkami aut, tłumy ludzi, mnóstwo straganów jak w popularnej miejscowości nad polskim morzem. Błuue.

Gdy wyjeżdżamy znów na główną, to szczęśliwie ruch jest już mniejszy niż w Oradea. Za to sama droga to zjawisko niezwykłe. Niby to droga krajowa, ale nawierzchnia jest po prostu straszna! Dziury w drodze w pełnym asortymencie. Na mnie największe wrażenie zrobiły głębokie dziury pośrodku drogi (między pasami ruchu): jedne mniejsze (ale i tak potencjalnie bolesne), inne takie, że rower zmieściłby się w całości, tak że spadłbyś kilka metrów w dół, gdzie słychać szum strumienia (jak się później wielokrotnie przekonujemy, mają tutaj problem z dobrym zrobieniem przepustów pod drogą - nawet nowe drogi są tak niszczone). Szczęśliwie jedziemy tą "krajówką" tylko 9km - po odbiciu w boczną nie tylko robi się spokojniej, ale i nawierzchnia robi się lepsza.

Od samego Felix pojawiają się wzgórza - miła odmiana po 400km równin.


Chmury straszą deszczem (pokropiło trochę), ale nie na tyle, by nie zjeść drugiego śniadania w dębowym lasku na jednym ze wzgórz. Dzisiaj hitem są rumuńskie szprotki:



W drodze przez rosnące wzgórza (niektóre podjazdy są już mocno odczuwalne) napotykamy widoczki jakby beskidzkie, np:

ale też robi wrażenie wioska cygańska, pełna domów obleśnie okazałych, z dziwacznym dachem i np. ze złoceniami na bramie:


Potem zjeżdżamy w szeroką dolinę, gdzie nasza droga wije się po ukwieconych wioskach:

wśród starych kościołów i krzyży przydrożnych:


przez pola:



i sady, pełne pysznych śliwek:


Ostatnim miastem na równinie jest Stei. Gdy wyjeżdżamy na główna przed miastem, to napotykamy po raz pierwszy zjawisko, które potem będzie w Rumunii częste: mijankę. Droga jest rozkopana, zwężona do 1 pasa na znacznej długości, a przed wjazdem na odcinek 1-pasmowy - światła. Auta stoją, a my spokojnie wjeżdżamy w tę mijankę. W końcu my się spokojnie miniemy z autami z naprzeciwka. Miłe - zdaje się, że rowerzysta tu ma prędkość porównywalną z autem.


W Stei jest pora na obiad i chcemy spróbować czegoś lokalnego. W końcu w tak dużym mieście na pewno coś jest. Knajpy faktycznie są, liczne, ale takie w których pije się kawę i piwo. W jednych z nich Piotrek pyta (we wszystkich językach naraz, z włoskim i migowym włącznie) o jedzenie - kierują nas do hotelu pod miastem. Hotel faktycznie jest z 1km dalej i ma na recepcji panią, która mówiąc po angielsku tłumaczy, że oni są "w pełni otwarci" dopiero od 19:00. Za to kieruje nas na działającą, dobrą restaurację. Pokazać na mapie za bardzo nie potrafi, ale za to pisze na karteczce nazwę. Gdy wjeżdżamy do centrum i krążymy nie mogąc znaleźć, to karteczka okazuje się bardzo przydatna: pokazuję ją przechodniowi, on kolejnemu i w końcu trafia na kogoś, kto po prostu prowadzi nas do celu:


W lokalu komedia: obsługująca pani jakby nie chciała nas obsługiwać, choć przecież tłumów nie miała (1 stolik zajęty). Nie rozumie, na migi nie chce, menu nie ma, ogólna irytacja na zawracanie głowy. Ale jesteśmy uparci - menu znajdujemy, niektóre nazwy wyglądają zrozumiale (np. "cotlet de porc" to pewnie schabowy), więc idziemy dalej: tłumaczymy pani, że chcemy kuchni lokalnej. Ha! nie było łatwo, ale w końcu dochodzimy do zgody: wskazuje nam "ciorby":

Nic więcej się nie dowiemy (pani macha rękami jakby pytania o ciorby uznawała za jakąś kpinę): bierzemy 2 pierwsze pozycje, a nóż coś dobrego trafimy.

Strzał w 10! Piotr bierze "de burtę" co jest biała, intensywnie czosnkiem pachnie i okazuje się być flaczkami. Ja dostaję przepyszną zupę jarzynową, którą przegryza się ostrą papryką i pysznym chlebem, smarowanym (dla złagodzenia papryki) gęstą śmietaną. Mniam! Warto było walczyć o lokalną kuchnię :-)

Za Stei droga robi się szersza (choć ciągle w wielu miejscach świeżo robiona), a chmury stopniowo znikają:

Łagodny podjazd wyprowadza nas w krajobrazy jak w Bieszczadach Zachodnich: przestrzenie i góry:





A potem droga stromieje. Piotrek dostaje napędu, że strach - próbuję mu dotrzymać tempa, ale bezskutecznie - ciągnie jak smok do samej przełęczy. Droga w górach rozkopana, w wielu miejscach 1-pasmowa, ale rowerem jedzie się fajnie. Auta bardzo nieliczne, choć ze 2 razy mijają nas ciężarówki, ciężko pracujące na ostrym podjeździe.


Za przełęczą już szybko robi się ciemniej, ale nie na tyle by psuć przyjemność z szalonego (wyboje) zjazdu. Słońce zachodzi gdy jesteśmy już na mniej stromym kawałku.



Na skrzyżowanie w Varfurile (to tutaj ma nas jutro rano zgarnąć bus) wjeżdżamy już po ciemku, ale do pola namiotowego tylko chwilka podjazdu. Faktycznie trafiamy na jakieś budynki na pustkowiu za wioską i bramę z domofonem. Dzwonimy i wychodzi pani z miłym uśmiechem i znajomością angielskiego. Po czym z miłym uśmiechem oświadcza żebyśmy spadali ("popytajcie w wiosce"), bo pole namiotowe z mapy to obóz dziecięcy. Może trochę ją rozumiem, ale i tak zawiodłem się na Chrześcijanach - w końcu, kruca, właśnie zapadał zmrok, a my byliśmy o 650km od domu...

Wróciliśmy do wioski i zadaliśmy pytanie o możliwość noclegu w domu, dosłownie w pierwszym z brzegu. Na migi, po angielsku, rosyjsku i co tam komu się przypomniało (np. dziadek, choć ewidentnie nie znał angielskiego, w pewnym momencie rzucił "only one night?"). Miejsce jest całkiem fajne, tylko brakuje wody.


Po rozstawieniu namiotu biorę worek na wodę na pusty rower i jadę do wioski, gdzie w barku na skrzyżowaniu sprzedają mi dwie puszki piwa oraz napełniają worek wody. Gdy wracam, to Piotrek opowiada,  jak to sobie rozmawiał po rosyjsku z "przyjacielem" z drugiego domu obok. "Przyjaciel" za chwilę wrócił i obdarował "Piotr, moj drug" talerzem naleśników z serem. Z piwkiem, przy lampce rowerowej, pod gwiazdami (ah, jak ładnie Drogę Mleczną było widać!) smakowały wspaniale:


Jeszcze tylko zgrubne mycie pod strumieniem wody z worka i lulu. Od jutra mamy być już zorganizowani (rano ma nas zgarnąć bus).


cd: Deva.