Longinada+ Rumunia 2015: dzień 7 - Albi Julia
Piątek, 21 sierpnia 2015
· Komentarze(0)
Rano nie pada, nawet namiot suchy. W świetle dnia nasza łączka wygląda na bardzo losowe miejsce, ale przecież spało się doskonale.
Jemy śniadanie z resztek: już nic nie kupowaliśmy nowego do jedzenia, więc dojadamy kamienny chleb z pastą wasabi, itd.
Do Albi Julia mamy raptem 40km - mamy nadzieję dogonić grupę rankiem, ale po pierwsze zbyt leniwie się zbieramy, a po drugie jedziemy mocno pod wiatr. To jest ta sytuacja, gdy bardzo doceniasz towarzystwo drugiego rowerzysty: zmieniamy się "na prowadzeniu" dosłownie co 1.5-2km, a moment gdy jesteś zmieniany, odczuwasz jakbyś zmienił bieg na o 3 niższy. Miłe.
Po drodze oprócz równinnych widoków warty zapamiętania jest przydrożny punkt wypieku lokalnego przysmaku:
Proste a zadziwiająco smaczne jedzenie. A może to zasługa tego łojenia pod wiatr?
Docieramy nad rzekę w Albi Julia podobno z pół godziny po wyjeździe grupy - wita nas Longin z córkami, oraz kierowca busa. Szybkie drugie śniadanie i jedziemy do twierdzy.
Zwiedzamy w tłumie turystów, w dużej części Polaków. Miejsce niewątpliwie ciekawe, ładnie odrestaurowane (może nawet aż za ładnie - nieomalże wygląda nieautentycznie). Spokojnie można by tu cały dzień spędzić.
Ale zdecydowanie najładniejszym wspomnieniem z Albo Julia jest stary kościółek drewniany, tuż przy murach:
Z przepysznymi jabłkami, które bezczelnie pożeramy:
Potem transport busem do Valea Monastini. W drodze, korzystając z pozostawionych w busie przewodników, intensywnie wkuwamy słówka rumuńskie, . W szczególności dowiadujemy się, że "Drum Bun", widziane często przy remontowanych drogach, to nie żadne ostrzeżenie o katastrofie budowlanej (wydawałoby się bardzo na miejscu), tylko takie życzenia: "Dobrej drogi". Aha.
Miejsce jest urocze. Delikatny, melodyjny śpiew z kościoła, zielone ogrody, wyniosłe skały nad głową.
Przyjeżdżamy do monastyru tuż przed grupą (wyprzedzamy ich chwilę wcześniej na wąskiej drodze). Spotkanie, rozmowy i szybka decyzja by pojechać w góry. Namiot i część bagażu (zbyt mała!) zostaje w busie więc nie boję się, choć droga wygląda groźnie: kamienista i bardzo pod górę.
Szybko okazuje się, że droga naprawdę da w kość - prowadzi aż na samą górę doliny, pod te wysokie skały. Mocna droga, w ok. 1/3 było to prowadzenie pod górę, umordowałem się okrutnie, ale super widoki i satysfakcja.
Pół kilometra (w pionie) wyżej - wioska. Najpierw reprezentowana przez samotne chałupy i krowy brzdąkające dzwonkami
potem - równiejszą drogą:
Podjazd nie kończy się od razu - wyjeżdżamy aż na sam grzbiet, powyżej wioski:
W samą porę ta równa droga (i koniec podjazdu), bo zaczyna się pomału ściemniać, tak że zjazd szutrówką był zdecydowanie na tempo, tak żeby przed zmrokiem zdążyć.
To był długi, piękny zjazd. Gdy zaczęły się kawałki w lesie, to robiło się nieco ciemno, ale w sumie dnia starczyło na styk: lampki założyliśmy już na asfalcie. A asfalt przepiękny, bez skazy - można było lecieć przez noc do głównej. Tam wróciły wyboje: na jednym z nich aż mi lampkę z kierownicy zerwało - takie przypomnienie jakby wyglądał zjazd szutrówką, gdybyśmy przed zmrokiem nie zdążyli.
Główną tylko 3km - do Aiud, gdzie już czeka (i stygnie) na nas jedzenie zamówione w knajpie przez Longina. Po kolacji Longin dla pewności odpytuje, czy ktoś nie chce reszty trasy jechać rowerem, ale jakoś dziwnie nikt nie chce łoić przełęczy po ciemku :-)
Bus przewozi 35km do Buru. Dla mnie było to przeżycie nadspodziewanie intensywne - uświadamia, że moje stłuczenia po locie nad kierownicą są jeszcze bardzo świeże, tak że jazda bez możliwości rozprostowania kolana jest nieprzyjemnie mocną torturą. Dobra wskazówka przed 600km jazdą do domu 2 dni później.
cd: Wąwóz Turda.
Jemy śniadanie z resztek: już nic nie kupowaliśmy nowego do jedzenia, więc dojadamy kamienny chleb z pastą wasabi, itd.
Do Albi Julia mamy raptem 40km - mamy nadzieję dogonić grupę rankiem, ale po pierwsze zbyt leniwie się zbieramy, a po drugie jedziemy mocno pod wiatr. To jest ta sytuacja, gdy bardzo doceniasz towarzystwo drugiego rowerzysty: zmieniamy się "na prowadzeniu" dosłownie co 1.5-2km, a moment gdy jesteś zmieniany, odczuwasz jakbyś zmienił bieg na o 3 niższy. Miłe.
Po drodze oprócz równinnych widoków warty zapamiętania jest przydrożny punkt wypieku lokalnego przysmaku:
Proste a zadziwiająco smaczne jedzenie. A może to zasługa tego łojenia pod wiatr?
Docieramy nad rzekę w Albi Julia podobno z pół godziny po wyjeździe grupy - wita nas Longin z córkami, oraz kierowca busa. Szybkie drugie śniadanie i jedziemy do twierdzy.
Zwiedzamy w tłumie turystów, w dużej części Polaków. Miejsce niewątpliwie ciekawe, ładnie odrestaurowane (może nawet aż za ładnie - nieomalże wygląda nieautentycznie). Spokojnie można by tu cały dzień spędzić.
Ale zdecydowanie najładniejszym wspomnieniem z Albo Julia jest stary kościółek drewniany, tuż przy murach:
Z przepysznymi jabłkami, które bezczelnie pożeramy:
Potem transport busem do Valea Monastini. W drodze, korzystając z pozostawionych w busie przewodników, intensywnie wkuwamy słówka rumuńskie, . W szczególności dowiadujemy się, że "Drum Bun", widziane często przy remontowanych drogach, to nie żadne ostrzeżenie o katastrofie budowlanej (wydawałoby się bardzo na miejscu), tylko takie życzenia: "Dobrej drogi". Aha.
Miejsce jest urocze. Delikatny, melodyjny śpiew z kościoła, zielone ogrody, wyniosłe skały nad głową.
Przyjeżdżamy do monastyru tuż przed grupą (wyprzedzamy ich chwilę wcześniej na wąskiej drodze). Spotkanie, rozmowy i szybka decyzja by pojechać w góry. Namiot i część bagażu (zbyt mała!) zostaje w busie więc nie boję się, choć droga wygląda groźnie: kamienista i bardzo pod górę.
Szybko okazuje się, że droga naprawdę da w kość - prowadzi aż na samą górę doliny, pod te wysokie skały. Mocna droga, w ok. 1/3 było to prowadzenie pod górę, umordowałem się okrutnie, ale super widoki i satysfakcja.
Pół kilometra (w pionie) wyżej - wioska. Najpierw reprezentowana przez samotne chałupy i krowy brzdąkające dzwonkami
potem - równiejszą drogą:
Podjazd nie kończy się od razu - wyjeżdżamy aż na sam grzbiet, powyżej wioski:
W samą porę ta równa droga (i koniec podjazdu), bo zaczyna się pomału ściemniać, tak że zjazd szutrówką był zdecydowanie na tempo, tak żeby przed zmrokiem zdążyć.
To był długi, piękny zjazd. Gdy zaczęły się kawałki w lesie, to robiło się nieco ciemno, ale w sumie dnia starczyło na styk: lampki założyliśmy już na asfalcie. A asfalt przepiękny, bez skazy - można było lecieć przez noc do głównej. Tam wróciły wyboje: na jednym z nich aż mi lampkę z kierownicy zerwało - takie przypomnienie jakby wyglądał zjazd szutrówką, gdybyśmy przed zmrokiem nie zdążyli.
Główną tylko 3km - do Aiud, gdzie już czeka (i stygnie) na nas jedzenie zamówione w knajpie przez Longina. Po kolacji Longin dla pewności odpytuje, czy ktoś nie chce reszty trasy jechać rowerem, ale jakoś dziwnie nikt nie chce łoić przełęczy po ciemku :-)
Bus przewozi 35km do Buru. Dla mnie było to przeżycie nadspodziewanie intensywne - uświadamia, że moje stłuczenia po locie nad kierownicą są jeszcze bardzo świeże, tak że jazda bez możliwości rozprostowania kolana jest nieprzyjemnie mocną torturą. Dobra wskazówka przed 600km jazdą do domu 2 dni później.
cd: Wąwóz Turda.