Wpisy archiwalne w kategorii

Łojenie

Dystans całkowity:2616.00 km (w terenie 60.00 km; 2.29%)
Czas w ruchu:152:54
Średnia prędkość:14.81 km/h
Maksymalna prędkość:69.00 km/h
Suma podjazdów:13664 m
Suma kalorii:72534 kcal
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:261.60 km i 19h 06m
Więcej statystyk

Szybki wyskok rowerem z Krakowa nad morze

Środa, 12 września 2018 · Komentarze(4)
Kategoria Łojenie
Na starym rowerze zrobiłem 420km w 25h, a teraz mam szosę - lżejszą i szybszą, więc pomyślałem, że czas pomyśleć o dłuższym dystansie, powiedzmy 500+. Oczywiście mógłbym znowu zrobić jakąś pętlę, ale skoro nad Zatokę Gdańską jest raptem 570km, to  może by spróbować takiego doznania: wsiąść pod domem na rower, pociągnąć jeden długi przejazd, by finalnie zamoczyć stopy w morzu?


Problem w tym, że szosa nie ma bagażnika, a jadąc w jedną stronę przydałby się wziąć jakiś "bagaż" (choćby ciuchy na przebranie do pociągu, żeby nie straszyć podróżnych wonią potu). Znaczy się moja szosa może mieć bagażnik (ma otwory pod montaż), ale to przecież "nie wypada": kupiłeś szosę, więc próbuj zrozumieć i zaakceptować jej specyfikę - innym się udaje :-) Naprawdę próbowałem: kupiłem i używałem (ok. 2000km) odpowiednie torby bikepackingowe, ale definitywnie stwierdziłem, że ani to pakowne ani wygodne... Torba w trójkącie ramy ocierała się o kolana gdy była choć trochę przepakowana, a nominalna pojemność torby na kierownicę byłaby do osiągnięcia tylko przy kierownicy prostej, natomiast przy "baranku" miałem do wyboru albo tobołek przeszkadzający w zmianie biegów albo tylko kilka litrów pojemności torby. Czyli co? Monstrualna podsiodłówka? Tego już było dla mnie zbyt wiele: nabyłem najlżejszy bagażnik (630g) i najmniejsze sakwy (1kg wagi, 2x10litrów) i z taką konfiguracją zacząłem już konkretniej myśleć o wyjeździe:


I wtedy okazało się, że Zatoka Gdańska wcale mnie nie zadowala: ja chcę po długiej drodze usłyszeć huk fal, poczuć na twarzy morską bryzę - potrzebuję otwartego morza! Np. Dębki - to co prawda aż 100km więcej (670km) i to ze sporymi podjazdami, ale muszę spróbować! Założyłem, że utrzymam średnią prędkość nie gorszą niż 22km/h (tak jeździłem wcześniej długie dystanse), co przy postojach nie przekraczających +30% oznacza 40h w podróży. Czyli przy starcie o świcie oznacza dzień, noc, drugi dzień i odrobinkę - może się udać.

Ruszyłem w środę (urlop) o chłodnym (9.5 stopnia) brzasku:


i kręcę kolejne podjazdy. Bo pierwsze 100km drogi to Jura Krakowsko-Częstochowska: miłe pagórki urozmaicają jazdę, ale też i spowalniają - mimo usilnych starań moja średnia jest zwyczajnie żenująca. "Spóźnienie" notuję od samego początku drogi - deprymujące :-(


Cóż, nie ma co zwalać na podjazdy - wcale nie mam dziś szczytowej formy, tak więc jadę relatywnie wolno i zatrzymuję się często, np. pod wioskowymi sklepikami, dla uzupełnienia wody (bo robi się coraz cieplej). Z radością też opróżniam termos pełen gorącej herbaty - przy jednym takim postoju (w Wolbromiu) zagaduje mnie fajny dziadek na rowerze: gdy w końcu mu mówię gdzie jadę, to tak słodko nie może uwierzyć :-)

Co prawda gdy podjazdy się kończą:

to nadganiam średnią, ale nie dość - to właśnie teraz powinienem jechać sporo szybciej, by mieć rezerwę na koniec drogi, gdy zmęczenie da się we znaki. No cóż, mój przejazd skończy się później niż myślałem - nie zamartwiam się jednak przesadnie, gdyż celowo wykupiłem nocleg w Dębkach deklarujący na booking.com "całodobową recepcję".

W końcu Gidle: to już 128km - wreszcie czuję, że jestem w podróży, a nie "koło domu":

I czas najwyższy - to już pierwsza po południu.

Przed podróżą ponotowałem sobie z googla potencjalne dobre miejsca do posilenia się w drodze i właśnie mam okazję skorzystać z tej pracy - w Radomsku jest pizzernia z bardzo dobrymi opiniami. Przydaje się dokładna pozycja na mapie, gdyż lokal nie ma szyldu - za pierwszym razem po prostu koło niego przejeżdżam. Ale warto było - pizza była perfekcyjna:

I ani się spostrzegłem jak minęła godzinka - "opóźnienie" zrobiło się solidne.

Wyjazd z Radomska w dużym ruchu ale potem bardzo miła droga przez pola - w rosnącym upale (ponad 30 stopni) ciągnę przed siebie i muszę przyznać, że sprawia mi to coraz większą przyjemność - przestaję się przejmować ogromem drogi przede mną, tylko cieszę się tym co widzę tu i teraz.


Przed 16:00 dojeżdząm do kopalni Bełchatów (czyli do wioski Kleszczów - miasto Bełchatów jest 25km dalej). Pod mocny zachodni wiatr podjeżdżam do "punktu widokowego" i mimo, że kosztuje mnie to sporo z brakującego czasu, to zdecydowanie nie żałuję - widok jest niesamowity:



Kleszczów to ponoć najbogatsza gmina w Polsce (dzięki kopalni) i to widać - mnóstwo drogich inwestycji publicznych: remonty dróg, ścieżki rowerowe (nie wszystkie sensowne),

mnóstwo solarów na domach, wielki aquapark, absurdalnie wielki budynek OSP:

ale mieszkańcy (ci widziani przy drodze) - zadowoleni. Poważnie - dawno nie widziałem tylu uśmiechniętych ludzi na raz :-)

Na drodze między Bełchatowem a Pabianicami dzień zaczyna się pomału kończyć - wiatr w końcu odpuszcza, upał się kończy - robi się naprawdę miło.



Po 14h w podróży zrobiłem 220km - jadę zdecydowanie wolniej niż myślałem (ok. godziny "spóźnienia"), ale nie jest źle - nic mnie nie boli, zmęczenia nie czuję - dojadę. I wtedy, na drodze wyjazdowej z Pabianic łapię gumę w tylnym kole :-(

Jest już całkiem ciemno, więc staję pod lampą uliczną i szukam co złapałem. Stoję pod tą lampą długo (ponad godzinę), ale nie znajduję nic: ani w oponie, ani nawet dziury w dętce. Na wszelki wypadek sprawdzam czy dziurka nie jest na tyle mała, ze wystarczyłoby koło okresowo dopompowywać, ale nadzieja okazała się płonna - koło mięknie dość szybko, a mimo to nie mogę namierzyć dziurki. No to świetnie...

Wyszukuję na mapie, że 10km dalej, w Konstantynowie Łódzkim, jest dobra knajpa - jeśli się pośpieszę (późny wieczór - za chwilę wszystko będzie zamknięte), to zdążę i zjeść przed nocą i użyć knajpianej umywalki do namierzenia dziurki. Zakładam więc zapasową dętkę i jadę. Udało się, zdążyłem. Knajpa była bardzo w porządku, a dziurka w dętce namierzona:

Na ławce w parku naprzeciwko knajpy łatam dętkę (ale z lenistwa zostawiam tę drugą - jeszcze bez dziurki), po czym długo próbuję zniwelować powstały czemuś efekt bicia opony - czuję to mocno w trakcie jazdy, widać to na obracającym się kole jako z 1.5cm ugięcie opony - nie daję rady: albo to ja nie potrafię ułożyć tej opony, albo ona już życie kończy... Poddaję się - postój w Konstantynowie trwa już ponad godzinę i jeśli nie chcę zrezygnować z morza, to po prostu muszę jechać. Celowo nie dopompowuję do końca problematycznej opony - a nóż teraz ten niezidentyfikowany "kolec" w oponie, co go palcami nie potrafię wyczuć, nie znajdzie dzięki temu drogi do dętki? I jadę w noc.


Noc jest piękna, gwiaździsta (niebo początkowo bezchmurne, księżyc prawie w nowiu i szybko zaszedł) - jadę sobie bocznymi drogami przez pola i puste wioski (ze dwa razy goniły mnie wioskowe psy, dostarczając nieco emocji) - asfalt w miarę dobry, generalne jest cicho i spokojnie. Ale gdy w Łęczycy wjeżdżam "na chwilę" na krajówkę, to decyduję się już z niej na boczne drogi nie zjeżdżać: ciężarówki czasem krajówką jeżdżą, co może nie jest miłe dla rowerzysty, ale ja jestem doskonale oświetlony (3 mocne lampki z tyłu!), a im dalej w noc, tym ruch mniejszy (w końcu stadka ciężarówek przejeżdżały raz na ok. pół godziny). Pobocze krajówki jest bardzo wygodne, a skoro jedyny "widok" po drodze to i tak gwiazdy na niebie, to w zasadzie po co ryzykować wertepy na bocznych drogach - aż do rana jadę 91ką.

Co więcej o nocnej jeździe? Przy krajowce są całodobowe stacje benzynowe z gorącą kawą, a w Łódzkim są perfekcyjne przystanki autobusowe - ten osłonięty załomek wiaty to naprawdę genialny pomysł, a ławka wcale nie wydawała się twarda, gdy w końcu uznałem, że muszę choć chwilę się przespać. To było tylko pół godziny snu (zbudziło mnie zimno - termos był wspaniałą pomocą w dobudzeniu się), ale dało ogromnie dużo. Powtórzyłem rzecz nad ranem (znowu pół godziny snu) i potem jeszcze raz (40 minut) już rankiem.





Ten ostatni sen, już za dnia, był dość niespodziewany - już myślałem, że godzinka snu wystarczy, że ranek da nowe siły, gdy poczułem, że nic tego - że za chwilę się przewrócę, zasnę jadąc. Zbliżałem się do dużego miasta (Włocławka), co było dodatkową motywacją dla pozostania przytomnym w trakcie jazdy: gdy tylko wypatrzyłem zjazd na jakąś łąkę pod lasem, to niewiele myśląc walnąłem się tam na trawie pod drzewem. I to było to - obudziłem się po 40 minutach idealnie wyspany, chwilę ponapawałem się widokiem nad głową:

i ruszyłem przed siebie. Włocławek, czyli 350km, osiągam po 27h w podróży - opóźnienie względem planu to już 110km, czyli muszę się pogodzić z drugą nocą w podróży. Ale w sumie czemu nie, skoro to takie przyjemne? :-)

Włocławek pokazuje się od ładnej strony, Wisła jest piękna i szeroka, a na bulwarach śmieszą miejskie grille zintegrowane z ławkami:

Nieco uciążliwe są "śmieszki rowerowe" - wszechobecne, alogiczne (potrafi pojawić się na chodniku znienacka i bez pewności kontynuacji), z kostki betonowej i często z wysokimi krawężnikami. Ale nic to - wykorzystuję taki kostkowy twór by wydostać się z miasta

i tam skręcić w boczną drogę przez wioski nad Wisłą. Droga co prawda mało urokliwa, bo koło zakładów azotowych

ale najważniejsze, że wyprowadza z miasta. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało... efektywnie wyjeżdżam z Włocławka 4h później :-(

Wraca flak w tylnej oponie. W pełnym słońcu szukanie przyczyny w końcu daje skutek - to malutki kamienny okruch, który tak wepchał się w miękką gumę opony, że dotknął dętki i ją nakłuł. I tak dobrze, że udało się całą noc przejechać. Kamyczek usunięty, ale widać że opona jest w kiepskim stanie - do głowy mi nie przyszło podejrzewać ja o starość przy przebiegu 2500km... Łatam dętkę i porażka - 1km dalej jestem znów bez powietrza. Zaczynam panikować - czyżby moja podróż nad morze miała się tu skończyć? Mam jeszcze kilka możliwości do wypróbowania (np. ta wcześniej klejona dętka), ale przekonanie, że z tej opony już nic nie będzie, pcha mnie do wniosku, że koniecznie potrzebuję sklepu rowerowego!

Google mówi, że w Ciechocinku nic nie ma, a Toruń jest za daleko - muszę się cofnąć do Włocławka. Z dopompowywaniem co 1km to byłyby bardzo długie 15km - sięgam po rozwiązanie skrajne, czyli zamawiam taxi. Obsługa sklepu miła, ale opony 28mm nie mają. Na szczęście mój rower bez problemu łyka 32mm - jakaś Kenda, ale wszystko będzie lepsze niż to co mam teraz. I oczywiście 3 dętki (2 zapasowe). I jeszcze obiad dla uspokojenia nerwów (w trakcie telefon do mojej kwatery w Dębkach - mogę przełożyć nocleg bez żadnych dopłat!). I znów wyjeżdżam z Włocławka...

Nie chcę znów jechać źle kojarzącą mi się drogą przez wioski - zostaję na krajówce, która po zakończeniu się ścieżki rowerowej zyskuje wygodne pobocze - nie jest źle, jadę do przodu!

Chmurzy się coraz bardziej, wiatr teraz wieje prosto w twarz i jest coraz silniejszy. Zjeżdżam z krajówki i bocznymi drogami kieruję się na Ciechocinek - do wiatru dochodzą jeszcze całkiem wydatne podjazdy, tak że gdy w końcu dojeżdżam do Ciechocinka, to wiem, że będę musiał tam chwilę odpocząć. Oczywiście pod słynnymi tężniami:

Tyle że ledwo tam podjeżdżam - zaczyna padać deszcz.

Przez chwilę łudzę się, że to chwilowe, ale nie - rozpaduje się coraz mocniej. Nie wiem co robić - pogodziłem się z drugą nocą w podróży, a 5.5h zabaw z kamyczkiem w oponie oznacza, że będzie to i noc i część 3 dnia, ale spanie na przystankach w mokrych od deszczu ciuchach? Chyba nie jestem tak mocny, by przyjąć to doświadczenie z godnością. Muszę się namyślić co dalej, zamiast po prostu ciągnąć przed pod wiatr, w deszczu, przed siebie.

Schroniłem się pod kawiarnianym parasolem i płacąc za moją szarlotkę słyszę coś o "pokojach", co początkowo nie zwraca uwagi, ale szarlotka była smaczna, a ja zacząłem myśleć: właściwie dlaczego nie? Zapytałem o ten pokój nad kawiarnią - tak, jest wolny, za 80zł na noc. Łazienka z gorącym prysznicem, wygodne łóżko, żadnych "odświeżaczy" powietrza - podoba mi się. Jeszcze tylko kolacja (porterek wchodzi znakomicie!) i około zachodu słońca jestem w łóżeczku i błyskawicznie zasypiam.



Budzę się sam (właściwie to pomaga mi w tym uciążliwy komar) po 4 nad ranem. Nie pada i prognoza mówi, że dziś już nie będzie - życie jest piękne! Po 5tej, jeszcze po ciemku, bez żadnego śniadania (nic już nie mam poza słodyczami) - ruszam.



Ale oczywiście najpierw objazd tężni - w końcu jestem na takich przyśpieszonych wczasach w Ciechocinku :-)

O dziwo spotykam o tej porze innego wczasowicza - obchodzi z kijkami ten 1.7km "szlak solankowy". Ale dość tego wczasowania - jadę na Toruń: do krajówki (o tej porze już bardzo ruchliwej) i tam poboczem. A już blisko Torunia - bardzo wygodną ścieżką rowerową:


Do Torunia dojeżdżam o świcie i nadzieja, że będzie okazja do zjedzenia jakiegoś śniadania okazała się płonna. Wjeżdżam do pustego o tej porze miasta, oglądam go od ładnej strony




i równo o 7 dojeżdżam do starego miasta

gdzie znajduję w końcu coś do jedzenia:

To moje drugie w życiu odwiedziny Torunia i tym razem wrażenie jest bez porównania lepsze - mimo szarego nieba (przez chwilę nawet mży) miasto jest po prostu urokliwe. Leniwie zwiedzam






i tak trafiam na knajpę chwalącą się menu śniadaniowym, w tym omletem z tuńczykiem. Czuję że same słodkie drożdżówki to nie jest pełnoprawne śniadanie - stracę tu jeszcze tę chwilę. Nieco dłuższą - najpierw trzeba jeszcze poczekać 15 minut na otwarcie knajpy, a potem, przy herbatce - aż pracownik kupi tuńczyka. Ale warto było - miłe śniadanie, zakończone mocnym espresso, to było akurat to, by z zapałem ruszyć w drogę nad morze.

Ścieżki rowerowe w Toruniu są po prostu perfekcyjne: asfaltowe, bez krawężników, logicznie prowadzone. Ta którą wyjeżdżałem z miasta dopiero się budowała, ale i tak dobrze się nią jechało. A za granicą miasta - luksusy, piękna ścieżka turystyczna:





Droga idealna, wiaty z tablicami opisującymi lokalne atrakcje (co za odmiana w stosunku do GreenVelo, gdzie na całym szlaku straszyły takie same tablice), a do tego pogoda zaczęła się szybko poprawiać. Droga prawie zupełnie pusta - także dlatego, że "prawdziwi kolarze" i tak wolą jechać drogą samochodową (na fragmencie, gdzie jadę równolegle do niej, widzę parę takich prawdziwych - jadą za minivanem, w jego cieniu aerodynamicznym, celowo powiększonym otwartą klapą; pewnie to jakiś bardzo poważny trening).

A ja ze zdziwieniem zauważyłam, że jazda dzisiaj, mimo 400km w nogach, idzie mi bardzo dobrze - powiedziałbym nawet, że lepiej niż na początku!

I to wcale nie jest kwestia wyłącznie braku wiatru w twarz i podjazdów - gdy pojawiają się pierwsze (po prawie 400km płaskiego) pagórki, to jedzie mi się chyba nawet jeszcze lepiej!





W południe dojeżdżam do Chełmna.



gdzie przychodzi czas na drugie śniadanie - w cieniu murów miejskich, koło kościoła Św.Ducha:



Znowu przekraczam Wisłę:

i jadę przez przyjemne krajobrazy Borów Tucholskich:


Drogę przez las wyznaczyłem sobie bocznymi - trochę się tego obawiam, ale szczęśliwie asfalt okazał się świeżo zrobiony. Jak dużo to daje, poznaję gdy się kończy i ostatnie kilka km do drogi wojewódzkiej muszę jechać po starych dziurach. Ale sumarycznie był to bardzo miły fragment drogi. Nieco monotonny, ale przyjemny.

I w końcu dojeżdżam do miasta, którego nazwa wyraźnie sygnalizuje, że jestem już blisko końca drogi: Starogard Gdański. Jeszcze 130km do końca.

Jest 5 po południu - dzięki drugiemu śniadaniu w Chełmnie to dobra pora na obiad. Naprawdę szybki obiad, w pizzerni w przy rynku:

Śpieszę się, bo teraz tempo jazdy już bardzo bezpośrednio przekłada się na godzinę przyjazdu do celu. A na pewno warto pocisnąć, by możliwie dużo przejechać jeszcze za dnia.

Dodatkową motywacją do szybkiego tempa są też bardzo liczne mijanki - droga jest aktualnie w remoncie, co oznacza, że ładne gotowe fragmenty przeplatają się ze zwężeniami o ruchu naprzemiennym (światła). Oczywiście nie ma sensu bym na rowerze czekał na zielone, gdyż i tak nie dam rady zdążyć z przejazdem na jednej zmianie świateł - zatrzymuję się na krótkie chwile dla przepuszczania aut (gdy w końcu nadjadą), lub nawet nie, gdy mogę pojechać np. ubitym podłożem pod drugi pas ruchu. A resztę ciągnę ile potrafię. Efektywnie jadę drogą w tempie porównywalnym z autami (wielokrotnie spotykam te same auta na kolejnych mijankach).

Zachód słońca cieszy oczy


a potem włączam lampki, wysyłam sms na nocleg o tym że będę po północy (zwrotna odpowiedź: numer pokoju, klucz będzie w drzwiach) i jadę w zapadający zmrok


Za Kleszczewem mam fragment, gdzie nie ma rozsądnej drogi na północ - jedyne jakie są, to kiepskie (według google maps wręcz gruntowe) drogi lokalne - po zmroku zdecydowanie lepiej jest nadłożyć drogi, by jechać drogami wojewódzkimi. To nadkładanie powoduje, że przez chwilę jestem naprawdę blisko Gdańska - do nabrzeża raptem 15km. Ale ja przecież chcę na otwarte morze - trzeba jechać dalej :-)

To że z tymi drogami gruntowymi to nie żarty, poznałem w wiosce, gdzie według mapy powinienem mieć asfalt na wprost, a tymczasem zastałem coś strasznego, grożącego jazdą 10km/h - oczywiście wybrałem główniejszą drogę, na szczęście nie nadkładając zbyt wiele. A potem coraz większe podjazdy - nawet 8% było. Zaczynam już czuć skumulowane zmęczenie, ale ciągnę twardo - na wysokiej kadencji, nie boję się podjazdów - jedyny problem to temperatura 10 stopni, powodująca, że regularnie mam problemy z parowaniem okularów (przezroczystych, takich chroniącymi przed pyłem, owadami, itd, które przezornie mam ciągle na nosie).

Widzę różne dziwne widoki, np. trawnik przed fabryczką lamp:

albo ten niesamowity tunel z drzew - zupełnie ciemny, tylko z żółtą, prostokątną plamą światła pod koniec (pojedyncza lampa sodowa). Albo pustkowia oświetlane jedynie odległą łuną Trójmiasta.

I w końcu Wejcherowo: jeszcze tylko 30km wzgórzami i jestem na miejscu. Droga zupełnie pusta, a mnie ogarnia radość: udało się! Może nie w stylu jaki założyłem, ale dałem radę dojechać! Jeszcze Krokowa, jeszcze ostry zjazd w Odargowie i jest! Dojechałem.



Po krótkiej wizycie na plaży (nie, nie kąpałem się w morzu po 1 w nocy - tylko wszedłem na plażę i posłuchałem fal) przejechałem na kwaterę - faktycznie pokój na mnie czekał. Bardzo przyjemny. Długa, gorąca kąpiel i lulu.

  • Dystans: 692km
  • Czas jazdy: 35h (średnia 19.85km/h)
  • Czas w podróży: 55h
  • Czas od startu do mety (łącznie z noclegiem w Ciechocinku i pauzą we Włocławku): 68h


Rano budzi mnie słońce - trzeba "odebrać nagrodę", czyli zobaczyć morze. Pogoda jest wymarzona: mimo połowy września piasek jest gorący, a morze czyściutkie i wspaniałe.





Dębki są już ewidentnie po sezonie: zamknięta jest większość lokali, jest cicho i spokojnie. A dwa dni później Dębki mogą stać się zupełnie wymarłe - co chwila widzę kartki "czynne do 16. września". Pytam się wczasowiczów gdzie tu można zjeść śniadanie i słyszę: "jak się jedzie nad morze, to trzeba wstawać późno". I faktycznie - śniadanie w knajpie można zjeść dopiero po 10. Ale to nic złego - kupuję bułki i serek i śniadanie jem w wymarzonej scenerii: na plaży:






Dzień mija mi pomalutku, po południu z plaży spędza mnie rosnący wiatr (uh!), w knajpie przy obiedzie kupuję bilet na niedzielny powrót pociągiem do domu (myślałem jeszcze Hel odwiedzić, ale nic z tego - jedyny pociąg, który zabierze mnie z rowerem, to poranny Pendolino). Jeszcze wieczorna msza i znów na plażę - obejrzeć zachód słońca. Morze jest teraz zupełnie odmienne od tego rankiem i naprawdę cieszę się, że zobaczyłem tak wiele przez ten jeden krótki dzień nad morzem:




W niedzielny poranek zaczynam drogę w deszczu. A tak to: temperatura 10 stopni i leje. Rozsądek kazał nie nakładać na siebie wszystkich rzeczy jakie mam - lepiej suchy polar zostawić do pociągu, inaczej przeziębienie gotowe. Więc póki słońce nie wyjdzie na dobre - marznę. Ale to przecież tylko krótka chwila: deszcz mija, słońce wychodzi, robi się ładny, ciepły dzień:


Po polach słychać nawoływania żurawi, widzę kilka z oddali, a w końcu przejeżdżam koło pola, gdzie jest ich kilkadziesiąt:


Dojeżdżam do Pucka, mam bezpieczny zapas czasu, który wykorzystuję na jeszcze jedno pożegnanie z morzem. Tyle że to nie morze - to tylko Zatoka - spokojna, równa, jak duże jezioro. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się w piątek dotrzeć nad "prawdziwe" morze :-)



Z Pucka pociąg regionalny do Gdyni, tam przesiadka na Pendolino i 5.5h godziny później jestem w Krakowie.

Ale ładne wczasy na koniec lata sobie zrobiłem!





Bagaż: 2 latarki przednie (convoy+bocialarka), 3 lampki tylne (Knog Blinder Road na sztycy + 2x Walle na bagażniku), 8 zapasowych ogniw 18650 do latarek, w tym 2 w powerbanku/ładowarce do ogniw, 4 baterie (2 komplety) baterii AAA do lampek, komórka (z mapą w Locus) na kierownicy w futerale Topeak Drybag, 2x bidon 1l, termos 0.75l, spodnie na zmianę (na noc długie, na dzień krótkie), 3x okulary ochronne (boję się problemów z oczami więc biorę: przeciwsłoneczne zwykłe, bardzo ciemne fotochromy, przezroczyste na noc), 2x rękawiczki rowerowe, kurtka oddychająca (z gamexu), minikurtka (100g składana), kamizelka odblaskowo-wiatroszczelna, cienki polar, buff, czapka pod kask, rękawiczki polarowe (cienkie, do włożenia w razie potrzeby pod rowerowe), skarpetki neoprenowe (na duży deszcz), koszulka techniczna na zmianę (na powrót, żeby nie śmierdzieć w pociągu), 2x koszulka bawełniana, 3x majtki zwykłe, 1x majtki z wkładką (nie wytrzymuję cały dzień z wkładką, ale na np. na 12h jednorazowo są bardzo pomocne), 3x skarpetki, kąpielówki, minikarimatka składana (np. do siadania na wilgotnych ławkach - małe a bardzo użyteczne), apteczka, ręcznik, rzeczy do mycia, kanapki, 2 czekolady, kilka cukierków, izostar do rozrobienia na 1l, tubka musu jabłkowego z Lidla, 4 torebki herbaty (na noclegi lub do termosu), plastykowa mini-łyżeczka (do jogurtu kupionego w wioskowym sklepie), nóż (mały Opinel), imbusy ze skuwaczem i zapasowym pinem, łyżki do opon, wąski silvertape (ogrodniczy), finishline, mini-ściereczka do łańcucha, linka do przerzutki, pompka (Ninja - miniaturka chowana w sztycy), zapasowa dętka, łatki, trytytki, pokrowiec przeciwdeszczowy na sakwy, chusteczki smarkatki (jednorazowe), dokumenty, pieniądze (choć i tak większość płatności była komórką), słuchawka bluetooth do jednego ucha (na wypadek gdybym potrzebował audiobooka lub dużo gadać przez telefon), krem przeciwsłoneczny, zapięcie rowerowe.

Przygotowanie kondycyjne: żadne. Zlekceważyłem przygotowanie i pożałowałem tego - średnią miałem fatalną, co w połączeniu z awariami dało ogromne opóźnienie. Nie wystarczy w ogóle jeździć na rowerze (ok. 10 tys km rocznie) - trzeba jeszcze intensywnie jeździć przed większym przejazdem (z pominięciem 3 ostatnich dni), tymczasem ja ostatni zauważalny przejazd miałem 1.5 miesiąca wcześniej. Cóż, nauczyłem się czegoś.

Teścik sprzętu i siebie

Piątek, 21 lipca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie
Umówiłem się ze znajomymi w sobotę na wjechanie przełęczy Salmopol. Cała sobota i kilka godzin w aucie żeby pojechac 8km podjazdu? To trzeba czymś uzupełnić! Część towarzystwa rozwiązała to tak, że przyjechali pociągiem, a wrócili na Śląsk rowerami (w sumie 120km), ja stwierdziłem, że ciekawi mnie, jak się będę czuł na długich podjazdach po wykonaniu dzień wcześniej solidnej drogi. I z obciążeniem sprzętem niezbędnym do spędzenia nocy pod namiotem (9kg bagażu + 1kg sakw + 1.5kg zapięcia + woda).

Ile to będzie solidnie? Do tej pory mój rekord na grubych oponach to 220km i byłem zrąbany - trzeba wziąć nieco mniej. Zaplanowana bez ekscesów droga z Krakowa wzdłuż Wisły do Oświęcimia i potem do Wisły to miało być 166km - brzmiało rozsądnie. Wyszło ponad 200km:


 Poranek szary i chłodny, ale nie przeszkadzało to wcale po upale dzień wcześniej:




Potem zapowiadany na ICMie deszcz - szybka, intensywna ulewa, którą przyjemnie przeczekuję pod wiatą przystanku, pijąc herbatkę z kochera. Gdy ruszam, to przez chwilę zwodzi mnie mżawka o różnej intensywności, a w końcu, koło lasu w Kamieniu, dopada mnie stała, mocna lejba. Wtedy pojawił się impuls, by skręcić w las - droga chwilami piaszczysta, ale mokry las wspaniały! Warto ulegać impulsom.
To chyba ten las dał mi siłę, by cieszyć się z tej ulewy prawie do jej końca - ponad 4 godziny.

Bo obiektywnie rzecz biorąc nie było łatwo: ulewa, silny wiatr w twarz, woda z opony lejąca się do oczu (musiałem założyć przeźroczyste okulary, których nie nadążałem wycierać - świat widziałem jak przez mętną szybę), gliniaste fragmenty WTR w budowie zalepiające rower i mnie rzadkim błotem:



I tak do Oświęcimia (gdzie zjeżdżam do pierwszego miejsca gdzie dają jeść).

Z drugiej strony nie mogę narzekać, gdyż byłem naprawdę dobrze przygotowany na deszcz: rzeczy bezpiecznie zapakowane, na grzbiecie perfekcyjnie oddychająca kurtka przeciwdeszczowa, na nogach skarpetki neoprenowe - było mi wygodnie i ciepło, a przy tym nie pociłem się pod rzeczami. W końcu znalazłem ideał :-)

Gdy wyjeżdżam z zajazdu (całkiem dobre jedzonko!), to pada jeszcze dosłownie przez kwadrans i w końcu deszcz miesza się ze słońcem:

Wow! Jak ja lubię błękit nieba!

A potem było już coraz ładniej - spokojnymi drogami przez pagórki jechałem sobie na południowy zachód (zjechałem z WTR - uznałem że po deszczu nie mam co się męczyć na gruntowych drogach koło stawów w Brzeszczu).

W Czechowicach-Dziedzicach skorzystałem z węża w myjni na stacji benzynowej i umyłem ubłocony rower i sakwy, po czym przejechałem uroczymi opłotkami miasta, kierowany ścieżkami rowerowymi na mapie:
Na zaporę Jeziora Goczałkowickiego:


Na zaporze decyzja by okrążyć jezioro, tak by złapać jeszcze kilka widoków.

Co prawda mało co nie utknąłem na dobre w remontowanej drodze (ciekawa, ale trudna do ominięcia maszyna, mieląca podłoże i chyba mieszająca je z betonem), ale zdecydowanie warto było pojechać drogą na północ od jeziora: słońce, przestrzenie, miłe pagórki i dalekie widoki. I pyszna drożdżówka w przydrożnym sklepiku.


Gdy dojeżdżam do Strumienia, to kusi mnie tabliczka kierująca na "fontannę solną" - oczywiście daję się skusić:



a potem jadę bocznymi drogami na południe. Ślicznie tu jest, zwłaszcza o tej porze dnia:



A potem Skoczów, przez który udaje mi się przejechać unikając głównej drogi. I w końcu zmrok w Ustroniu. 

W turystycznym centrum Ustronia znajduję pizzernię - to dobry czas na kolację i przygotowanie się na ostatnie 15km, już po ciemku. Do campingu w Wiśle.


Noc pod namiotem doskonała - tuż obok szumi wodospadzik na Wiśle, nowy namiot (1.2kg!) sprawdził się wybornie, camping bardzo miły i wygodny. A rano piękna pogoda:





Na mapie wyszukuję odległy o 500m sklep - śniadanie mam pyszne, ze świeżymi bułeczkami:


Po czym leniwie się zbieram, tak że przed 9:00 jestem gotowy do drogi. A spotkanie z grupą jest 2km dalej o 11:00 - coś trzeba robić.


Tuż za Wisłą kamienista droga prowadzi do ulicy Spacerowej - wykonuję więc miły spacer na rowerze. 18%! Co na to moje nogi po wczorajszym dniu? Zadziwiająco niewiele.

Dzięki stromemu podjazdowi szybko pojawiają się widoki:


po czym zjeżdżam (co za strata! :-)) do głównej drogi, którą wyjeżdżam na Kubalonkę.

Główna droga oznacza, że chwilami robi się tłoczno od aut, a powietrze chwilami robi się niebieskie od spalin, ale idzie wytrzymać - przez większość czasu jest OK. Z Kubalonki mam prosty zjazd do miejsca zbiórki, a czasu jeszcze trochę zostało - jadę dalej w stronę schroniska pod Baranią Górą.





Nie stać mnie czasowo na herbatkę w schronisku - jeśli nie chcę się spóźnić na spotkanie z grupą, to muszę zrobić w tył zwrot. I robię go, o bodajże 300m od schroniska. A co? Nikt mi nie zarzuci, że na siłę coś "zaliczam" :-)

Zdjazd do Wisły bardzo smakowity - na parkingu pod skocznią jestem na czas - oczywiście niepotrzebnie, czekamy na wszystkich w sumie jeszcze godzinę. Potem uroczyste fotki do fejsa, podjazd na Salmopol i tam obiad z rozmową o wspólnym wyjeździe do Rumunii za tydzień.





Jest samo południe, słońce grzeje mocno - ten podjazd już czuję. Czyli test pozwolił mi wyznaczyć jakieś granice wydolności - to dobrze :-)

Gorzej wypada test dla roweru - coraz głośniej hałasuje łańcuch na niskich biegach. Początkowo mogę unikać problemu omijając niektóre biegi (tak wyjeżdżałem Salmopol, co nie ułatwiało podjazdu), ale na podjeździe pod Górę Żar już muszę akceptować stały harkot. Nic nie próbuję regulować - wytrzymam jakoś do końca dnia (w Krakowie okazało się że słusznie - to pojawiły się luzy na suporcie, a w ogóle napęd doszedł do końca swych dni: 9.3 tys km, w tym dużo trudnych podjazdów, to nie jest zły wynik - dobrze że zrobiłem taki teścik, tak że zdążę przed Rumunią zmienić napęd i suport).

A właśnie, Góra Żar - to już nie było rozsądne. Na Salmopolu trochę się zasiedzieliśmy, a pociąg jest w zasadzie jeden - jak się na niego spóźnię, to przyjdzie jechać z Kęt do Krakowa rowerem. Co byłoby już nieco ciężkie, bo czuję zakumulowane zmęczenie. Ale gdy jadąc nad jeziorem zobaczyłem glajdy startujące z Żaru, to poczułem że po prostu MUSZĘ tam wjechać:

Wyliczyłem starannie limit czasu podjazdu, tak by z 30minutową rezerwą zdążyć do Kęt i jadę pod górę.

Podjazd 8-12% i patelnia: ostre słońce bez grama cienia. I hurkot łańcucha. I zmęczenie. Ale nie odpuszczę!

Wyliczony "bezpieczny" czas się kończy - liczę jeszcze raz: stać mnie na dodatkowy kwadrans. Ciągnę bez odpoczynków, chcę zdążyć, chcę tam wjechać. Kwadrans się kończy, ale została już ostatnia prosta - wchodzę na rezerwę jeszcze kilka minut i w końcu jest szczyt. Olewam atrakcje na szczycie - trochę dlatego, że wiem co tam zastanę (tam wyjeżdżają wagoniki kolejki - na pewno jest tam tłum), a także dlatego, że i tak nie mam z godziny czasu potrzebnej na napatrzenie się na glajdziarzy. W tył zwrot i wspaniały, chłodzący po podjeździe, długi zjazd.

Zostało jeszcze 20 km pod wiatr i niebezpiecznie mało czasu. Ciągnę jak mogę i dostaję nagrodę za starania: w Porąbce wyprzedza mnie kolarz. Duży chłop i nieźle ciągnie pod wiatr - w jego cieniu aerodynamicznym jedzie się wspaniale. Krótki wysiłek by go nie zgubić i potem już tylko relaks, a przy tym imponująco wysoka prędkość. I tak do centrum Kęt - głośno dziękuję mu za "podwózkę" i w chwilę później jestem na dworcu. Ze sporym zapasem czasu.

Na dworcu w Płaszowie wiem, że udało mi się osiągnąć granicę moich możliwości - żeby dojechać do domu, muszę tę granicę przekroczyć. Ciekawe uczucie, ale daję radę i pod koniec, na wałach wiślanych było całkiem miło.

W ogóle fajnie tak się solidnie zmęczyć w ładnych okolicach. No i test był solidny - i lekkiego sprzętu biwakowego i roweru i kondycji - po solidnych 200km w piątek, w sobotę zrobiłem podjazdów 1800m, czyli 1300m licząc tylko w dużych podjazdach - to porównywalne z 1600m podjazdu w Fogarszach, w Rumunii. Jestem gotowy :-)


 I jeszcze ciekawostka: tak wyglądała Wisła w niedzielę - oberwanie chmury zalało drogi (nawet do 1m), poddtopiło, połamało i w ogóle znacząco odmieniło krajobraz, tak miły w sobotę.

Jakie piękne podjazdy

Sobota, 25 marca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie, zakładowe
Pierwszy w tym roku wyjazd z kumplami w pracy: co prawda zaproponowałem trasę wymagającą, ale pomyślana była tak, by nie zamęczyć mniej wprawnego - w szczególności z możliwością zjechania do auta wcześniej, o ile kondycja nie pozwoli piłować kolejnych podjazdów. Czyli firmowym Ducatem mieliśmy jechać do Suchej Beskidzkiej i stamtąd objechać dwie pętle:

Ładna trasa, 67km, z opcją wydłużenia o Przełęcz Lipie (żeby nie jechać przez centrum Suchej) i Przełęcz Krowiarki (1000m npm jako wisienka na torcie) lub skrócenia o zjazd do Zawoi (skrótem z Przysłopia na Grzechynię i Maków).

Tyle że w końcu okazało się, że jadą tylko ludzie (ze mną 5 osób), którzy na pewno nie odpuszczą w połowie drogi, więc najpierw decyzja by zacząć nie w Suchej tylko w Kalwarii, potem by z Kalwarii wrócić do Krakowa rowerami (+50km) i dlatego pojechać do Kalwarii nie autem a pociągiem, a w końcu, po dyskusjach, by olać w ogóle transport inny niż rower i zrobić trasę nie tylko podjazdową ale i dość długą:

Startujemy z różnych stron Krakowa więc umawiamy się nad Wisłą. Zimno (+1 stopień), mgliście, wiatr w twarz:

Ale to dobrze że wiatr w twarz - zachodni wiatr przyda się wieczorem, podczas powrotu. A mgły i zimno znikają ma pierwszym podjeździe: nagle robi się +11 stopni (w południe: +14).

Ciągniemy sprawnie, ale robimy krótką przerwę - nie mogę odpuścić odwiedzenia urokliwego ogrodu klasztoru w Zebrzydowicach:





W Kalwarii na dworcu jesteśmy już w komplecie (Paweł dojeżdża z Izdebnika):

i jedziemy pod klasztor. Tam prowadzą dwie drogi: jedna z podjazdem normalnym, drugim 20% po bruku. To jest wyzwanie, a przynajmniej tak mi się wydawało - Sławek z Sebą wjechali to od niechcenia :-)

Mocne podjazdy towarzyszą nam przez następne 70km. Przez lasy i wioski jedziemy na południe:

Na pierwszym ostrym zjeździe głupio szarżuję i zbyt szybko wchodzę w zakręt posypany luźnym żwirem. Pomaga że jadę na grubych oponach, tak że wychodzę z tej sytuacji nadspodziewanie dobrze - nie zmieściłem się w drodze, ale pobocze na styk wystarczyło by utrzymać mnie na zakręcie. Dopiero błąd przy powrocie na asfalt kosztował mnie upadek, ale to było już przy znikomej prędkości, tak że skończyło się na nerwach i drobnym otarciu.

W Stryszowie znajdujemy drogę na Zembrzyce, co oczywiście znowu oznacza ostry podjazd, na górze górskie widoki, a potem piękny zjazd.


Od Zembrzyc chwilę jedziemy główną drogą i po płaskim, tak że wszyscy z chęcią akceptują pomysł, by zamiast jechać przez centrum Suchej Beskidzkiej pojechać "zboczem" po drugiej stronie potoku. Czyli początkowo delikatnym podjazdem przez wioskę, a potem mocny, długi wyryp pod Przełęcz Lipie:




Dobrze że machnęliśmy tę przełęcz, bo po zjeździe do Stryszawy jest kilka nudnych kilometrów - łagodny podjazd przez gęstą wioskę. Ciekawiej (i stromiej) robi się dopiero pod koniec podjazdu na Przysłop.

Z przełęczy już tylko 2.5km do wielkiego ośrodka wczasowo-konferencyjnego, gdzie chcemy wyjść na wieżę widokową:

Podjazd tam to było coś. Najpierw stromy podjazd przez wioskę, ale najlepsze zostało na koniec: serpentyny pod sam ośrodek z nachyleniem 21%. Była moc!

Niestety widoki dziś nie powalają, ale i tak fajnie było na świat popatrzyć z góry:

Restauracja hotelowa wygląda całkiem zachęcająco, ale dzień już nam się pomału kończy, więc wybieramy pizzę w Makowie Podhalańskim, gdzie zjeżdżamy skrótem (z pominięciem Zawoi) przez Grzechynię. Według opisów z sieci skrót miał być szutrowy, okazał się kiepskim, ale asfaltem.

W Grzechyni wyjeżdżamy wprost na twierdzę Natankowców: klątwy na bramie, a wokoło pełno drogich aut z rejestracjami z całej Polski.


Długi zjazd sprowadza nas do centrum Makowa, gdzie pizza jest szybka i smaczna. Potem się rozdzielamy: Paweł stwierdza, że umordował się i Makowską Górę objedzie, my ciągniemy uroczymi serpentynami w górę:



To był niezwykle przyjemny podjazd (zasługa pizzy?), a zjazd po prostu przepiękny! Starannie pilnowałem żeby nie przegrzać tarcz, ale chwilami nie było to łatwe - długi i bardzo stromy, kręty zjazd. Trzeba było uważać (tym razem już nie szarżowałem :-)), ale było to bardzo przyjemne. Na pewno jeszcze kiedyś odwiedzę Makowską Górę.

W Budzowie Paweł czeka na nas od kwadransa i wspólnie zabieramy się za ostatni dziś poważny podjazd: pod Zachełmną. Podjazd długi i pod koniec ciężki, ale nagroda jest fantastyczna: najpierw widokowy zjazd do linii kolejowej i potem dalej: przez Leśnicę do Brodów praktycznie stale jest w dół.

Dzień się kończy: na tym zjeździe właśnie robi się całkiem ciemno,

tak że wjeżdżając na główną w Brodach już musimy jechać z pełnym oświetleniem. Paweł jedzie do Izdebnika, my skręcamy na Leńcze.

Wiatr w plecy popycha, tempo mamy niezłe. Jak dla mnie odrobinę za duże, ale staram się ciągnąć. Odpoczywam dopiero w Krakowie, gdzie już sam, po wałach nad Wisłą, jadę spokojnie do domu.


Duża pętla - tym razem się udało. 420km

Niedziela, 10 lipca 2016 · Komentarze(3)
Kategoria Łojenie
Miesiąc wcześniej próbowałem, ale się nie udało: upał i ciągły wiatr w twarz, tak że wybrałem rozsądek, czyli powrót pociągiem po raptem 260km. Ale ta trasa nie dawała mi spokoju, więc gdy zobaczyłem, że pogoda ma być bez ekstremów temperaturowych, to po sobocie z rodzinką niedzielę "zarezerwowałem" na rower.

Na moim trekkingu nie jeżdżę tak szybko jak szosówkarze, ale jak się zepnę, to mogę przez wiele godzin utrzymać średnią 24km/h - jeśli przy tym nie będę szalał z postojami, to może uda się utrzymać średnią brutto 20km/h? Wyjeżdżając o brzasku może mógłbym skończyć o północy?

Nie skończyłem o północy, tylko tuż przed świtem: postoje były potrzebne częstsze i dłuższe niż planowałem, a poza tym pociągnęło mnie 20km za Sandomierz - do promu w Zawichoście, tak żeby zobaczyć wielką Wisłę, świeżo po połączeniu z Sanem. Wyszło 420km i zajęło mi to ponad dobę:

Start o brzasku może trochę boli (sam się obudziłem! budzik nie zdążył choć spałem tylko 4 godziny), ale daje szansę zobaczenia świata od ładnej strony. Puste drogi (nawet te "krajowe"), cisza, chłodek (nad Szreniawą temperatura spadła do 10 stopni):


Początek niezły - mimo początkowych górek średnia 24km/h daje się utrzymać, tak że do Pacanowa dojeżdżam sprawnie i mogę "pozwolić sobie" na nagrodę - wizytę w Muzeum Bajek. Jest przesłodkie!






Z czasem robi się cieplej, po równinie hula wiatr (ze wszystkich kierunków), ale wszystko to nie przeszkadza by sprawnie ciągnąć przed siebie. Na poprzednich długich wyjazdach w kość dawały mi trzy sprawy: ból dłoni i tyłka oraz zmęczenie okularami przeciwsłonecznymi - żeby temu zapobiec wszystko "bolesne" mam zdublowane: mam dwie pary bardzo różnych rękawiczek, gdy się robi cieplej pampersa zmieniam na normalne gatki, a okulary mam zarówno fotochromy jak i stare - bursztynowe. Okresowe zmiany zdublowanych elementów sprawdzają się nieźle, a dodatkowo mam bonus - w bursztynowych okularach świat wygląda ciekawie:


A potem Sandomierz. Miałem go minąć (pojechać od razu na most), ale stwierdziłem że to nieludzkie mijać taką ładną starówkę. Wymyśliłem, że jak pojadę podjazdem przez centrum starego miasta, to zgrabnie wyjadę na drogę "lubelską", co pozwoli przejechać za San nie tak jak poprzednio, ale promem w Zawichoście.

Więc były lody na rynku, tłumy turystów, nawet jakieś zakute łby się plątały:

a w końcu całkiem zacna pierogarnia:



Droga na Zawichost spodobała mi się okrutnie: całkiem spore pagóry, dające widok na szerokie równiny za Wisłą:

Przy drogach sady (zwłaszcza teraz rzucają się w oczy wiśniowe) a miasteczka z "przemysłem" przetwórczym, np. Dwikozy "miejscu narodzin W.Myśliwskiego":


I w końcu prom:

Na imponująco szerokiej Wiśle:


Prom na drugim brzegu, czekam spokojnie, np. strzelam selfika dla udokumentowania mojego ukontentowania:

i wtedy pojawiają się miejscowi:

Zapytani jak często prom kursuje, odpowiadają dowcipnie: "codziennie". Jeden jest na rowerze bez hamulców (ładnie straszą zaciski bez linek), drugi bez roweru, ale chyba to on jest ten ważniejszy, bo tylko rzuca "wołaj no tego chuja" - rowerowy macha, prom płynie.

Droga po drugiej strony (rezerwat przyrody) to paskudne betonowe płyty, ale szczęśliwie w końcu wyprowadza na piękny asfalt, który przez pola, łąki, lasy:

prowadzi do GreenVelo - tutaj naprawdę perfekcyjnie zrobionego:

W czasie całego dnia poza GV spotkałem dosłownie 3szt rowerzystów niemiejscowych, a tutaj - zatrzęsienie. W sumie chyba z setka luda, w mniejszych i większych grupkach, o różnych stopniach zaawansowania (dzwonka tam użyłem więcej razy niż normalnie w ciągu roku). Z GV korzystają też miejscowi - widać że tutaj ta droga naprawdę się sprawdza,

A potem most na Sanie:

przejazd przez Nisko i długie, proste drogi przez Puszczę Sandomierską:


Na wyjeździe z Niska jest ostrzeżenie o remoncie mostu, ale stwierdziłem że po pierwsze na rowerze zapewne jakoś sobie poradzę, a po drugie na mapie widać ewentualne objazdy. Z mostem miałem rację - nawet go jeszcze nie zaczęli, za to droga za mostem - całkowicie skasowana. Jadę drogą techniczną, która wkrótce zmienia się normalną gruntówkę (lekko piaszczystą, jak wszystko tutaj), prowadzącą całymi kilometrami przez pola:

Zaczynam się trochę obawiać czy nie trzeba będzie wracać, szukać objazdu, ale szczęśliwie gruntówka w końcu wyprowadza do cywilizacji.

Potem jeszcze dużo dróg przez Puszczę przy zamierającym pomału zachodnim wietrze (w twarz) i czasem całkiem sporych podjazdach. Ciepełko trzyma, tak że zimna wysowianka i sok pomarańczowy w sklepiku w wiosce pośrodku lasy smakuje wspaniale. Dzień pomału się kończy:

tak że do Mielca dojeżdżam już o zmroku:

W Mielcu wszędzie są ścieżki rowerowe, co oczywiście jest fajne (zwłaszcza o zmroku), choć drobna kostka, z której robią te ścieżki nie budzi przyjaznych uczuć do tutejszych urzędników. Na wyjeździe z miasta trafiam na ostatnie minuty otwarcia kebabiarni i to jest to, czego mi trzeba było.

Ciemność gęstnieje, zachodzi księżyc - robi się piękna, gwiaździsta noc, w której jestem praktycznie sam na drodze - ja, gwiazdy, nocne odgłosy w lasach, ostatnie kanapki w mijanych miasteczkach i zmniejszająca się liczba kilometrów do domu. Koło Puszczy Niepołomickiej niebo zaczyna delikatnie szarzeć, a przy przekraczaniu Wisły widać już wyraźny przedświt:

Gdy dojeżdżam do domu (4:30) jest już całkiem jasno (świt blisko) a na drodze pojawiają się pierwsze auta (np. dowożące chleb z piekarni). A ja wchodzę do domu, kąpię się, witam z Marzenką i idę lulu. Po 3 godzinach snu - do pracy (oczywiście na rowerze :-))

Może i pomysł na niedzielę był lekko szalony, plany obsunęły się znacznie, ale i tak było warto - dla widoków, przestrzeni, gwiaździstego nieba nad pustymi drogami i ogólnego zaspokojenia apetytu na rower.

Zużycie paliwa w trasie: Wypiłem w sumie 10.5 litra płynów (przebiłem dotychczasowy rekord; znaczy się jednak było ciepło), a kalorii wchłonąłem: 5 kanapek, pierogi "mała porcja", kebab, 3 kawy, 1.5 czekolady, 2 lody, 4 małe batoniki ziarnkowe (takie z Lidla), 0.8l pepsi, 2.5l soku owocowego, izostar na 1.5l wody, 0.7l powerade, sok "malinowy" (ohyda z Biedronki! ze słodzikiem! groza!!) do 1l herbaty w termosie, 5 cukierków.

Rzeszów przez Sandomierz

Poniedziałek, 6 czerwca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie

Miałem ochotę na naprawdę dużą pętlę po płaskim. Taką na pełny dzień wysilonego ciągnięcia. Zacząć przed świtem, skończyć w nocy. Zmęczyć się, coś zobaczyć, ale nie wybierać na siłę bocznych dróg, tak żeby kiepski asfalt nie hamował za bardzo. Jeszcze w piątek prognozy na niedzielę były całkiem miłe: w środku dnia miały być burze, ale za to po nich ochłodzenie. I rosnący z czasem (aż do burz) wiatr północno-wschodni. Czyli jeśli pojadę na Sandomierz, tak żeby być w nim przed burzami, to potem będę miał nagrodę: silny wiatr w plecy. Brzmiało na tyle fajnie, że nie zraziło mnie, że w prognozach ICM burze z środku dnia robiły się coraz mniejsze...

Start przed świtem, dzień pomału się budzi, grzeczne dzieńdobry od sąsiedzkiej młodzieży wracającej właśnie z imprez do domu. 12 stopni - można i należy mocno kręcić,  Na niebie całkiem sporo chmur - wygląda to optymistycznie:



Śniadanie dopiero w Koszycach (43km) - dałem radę dociągnąć na 1 kromce zjedzonej przed 4 rano. Chłodno, na ławce rosa, po rynku krąży tylko jeden zombie z puszką piwa w ręce. Ja chwalę sobie termosik, nieźle trzymający temperaturę porannej herbatki.


A potem chmurki znikają, np. nad Nidą wyglądało to już tak:


Gdy dojeżdżam do Pacanowa (niecałe 100km od domu) to jest już kompletna patelnia, tak że mój termosik teraz napełniam zimnym sokiem ze sklepu.

Pacanów zaskakująco ładny, choć tym razem nie jest to spokojne miasteczko, gdyż właśnie rozbijają się kramy jakiegoś festynu ("Pacanów - Chorwacja 2016").

Ciągnę dalej - muszę główną jechać jeszcze 40km, a wiatr się wzmaga. Pomału pojawia się ruch samochodowy, ale ciągle do wytrzymania.



Pojawiają się też sady, mnóstwo sadów:


Dojeżdzam w końcu do Green Velo. Początek nie jest zachęcający, bo w miejscu gdzie ma przecinać główną, zupełnie nie widzę żadnych znaków, tak że decyduję się na zjechanie na niego dopiero 3km dalej.

Znaki się pojawiają, a sam szlak prowadzony jest doskonale - bocznymi drogami wśród sadów i małych wiosek:



Skwar (32 stopnie) połączony z już naprawdę silnym wiatrem w twarz dają się we znaki - z niepokojem obserwuję jak mi się walą plany na dużą pętlę, ale niewiele mogę zrobić - nie ukręcę wiele w tych warunkach.

Green Velo wyprowadza ładnie na Sandomierz:


gdzie przemiła droga przez park pozwala wyjechać na górę wzgórza, na którym jest miasto z taką masą "atrakcji", że aż wstyd, że wcześniej go nie znałem:


Po podjeździe przez park zwiedzanie miasta już na zjeździe:




Wszędzie pełno turystów, w tym duże "tramwaje" z przewodnikami, a główną atrakcją są gałkowe "lody tradycyjne". Ja z przekory nie jem ani gałki tylko jadę dalej :-)


Ścieżka rowerowa wzorowo przeprowadza przez ślimaki i most na Wiśle:



a potem prowadzi bocznymi drogami, ładnie omijając główną. Zwykle asfalt, ale są też fragmenty z ładnego szutru:

Oznakowanie Green Velo nie jest perfekcyjne, raczej można zapomnieć o jechaniu "według znaków" (bez mapy w komórce zabłądziłbym kilka razy), ale prowadzi fajnie. I są MORy czyli "Miejsca Odpoczynku Rowerzystów" - przy tym skwarze nie do przecenienia!



W Sandomierzu skręcam na południe, więc wiatr w końcu mam w większości w plecy, ale ewidentnie nie będzie burzy - chmurki, które w Sandomierzu wydawało się, że coś sprowadzą, właśnie bezpowrotnie znikają. Jest gorąco, coraz bardziej gorąco.


Żwirownia przy drodze kusi wodą, przyciąga mnie jak magnes, ale w końcu zwycięża rozsądek: nie mam tyle czasu. Trzeba ciągnąć.

Mam opóźnienie tak duże, że już wiem że albo wrócę do domu nad ranem, albo skorzystam z pociągu. W każdym razie nie mogę już sobie pozwolić na dalsze kręcenie się po lasach, łąkach i wioskach z Green Velo - gdy szlak przecina 19-kę, to decyduję się na pociągnięcie główną. Ruch jest, ale zdecydowanie szybciej się tu jedzie.

Szybciej do czasu gdy wjeżdżam do Stalowej Woli - to zaskakująco duże miasto, gdzie wszędzie są ścieżki rowerowe - z jednej strony to wygoda, ale tempo spada.


Za to jest Mc Donald - buła z sałatkami jest całkiem fajną opcją na tę pogodę, a kubek coli z lodem mile pobrzękuje potem w termosiku.

I stało się coś, czego zupełnie nie przewidziałem: gdy korygując trasę (poniosło mnie przez chwilę obwodnicą Stalowej Woli) przejechałem z 1km na południowy zachód, to dostałem naprawdę silny wiatr w twarz. Czyli wiatr się zmienił! 154km do Sandomierza jechałem pod wiatr tylko po to by teraz znów jechać pod wiatr!? To się nie uda... Obserwuję przydrożne drzewa, trawy na łąkach - wszystko mówi, że faktycznie wieje teraz z zachodu. Nierówny, porywisty, ale jak zawieje, to naprawdę mocno :-(

W Sokołowie Małopolskim, gdzie miałem skręcać na Kolbuszową i Mielec, decyzja - jadę na pociąg do Rzeszowa. Małą komplikacją jest, że do dworca mam 25km a pociąg odjeżdża za 70minut - trzeba się starać. "Odcinało mnie" kilkakrotnie, na podjazdach, które pojawiły się całkiem wydatne (np. 6%). Na szczęście w bidonie mam właśnie rozcieńczony wodą sok porzeczkowy i 2 łyki z bidonu pozwalały bez straty czasu znów rytm złapać. A czasu coraz mniej. Od granicy Rzeszowa ścieżka rowerowa - spowalnia, ale że jest ładnie zrobiona, to umiarkowanie. Jedne światła zmusiły mnie do złamania przepisów, ale w końcu jestem pod dworcem. Skręcam w złą uliczkę - to dworzec autobusowy - szybka konsultacja z przechodniem i w końcu jest. Nie ma czasu na kasę - idę wprost na peron. Zostało 12 minut do pociągu. Chwila nerwów czy uda się zabrać, ale jest ładny przedział rowerowy - razem z dużą grupą Włochów wieszam rower na wieszaku, po czym szukam kierownika pociągu, niepewny jak podejdzie do adnotacji w rozkładzie "obowiązkowa rezerwacja miejsc". Ale spoko, nawet mam ładne miejsce siedzące.

Miało być 400km, wyszło 260 (+14km z dworca do domu) a i tak się umordowałem w tym skwarze. Za to zobaczyłem kawałek Green Velo (chcę wkrótce nim przejechać się z synem - dobrze wiedzieć, że się da) i w ogóle kawałek świata. Ładny dzień był!



Dookoła Krakowa

Niedziela, 15 maja 2016 · Komentarze(2)
Kategoria Łojenie, stówki
W sobotę lało na potęgę, ale prognoza na niedzielę jest pomyślna, choć ma wiać z zachodu. Niedzielną mszę odprawiam w sobotę wieczorem, tak więc całą niedzielę mam dla siebie. Pomysł mam taki, żeby objechać w okolicach Krakowa jak najwięcej ładnego, w miarę możliwości nie dublując ostatnio odwiedzanych miejsc, a do tego pojechać na rowerze z grubymi oponami, tak żeby nie bać się kiepskiego asfaltu i terenu.

Budzik ustawiam na całkiem okrutną porę, jednak nie udaje się wyjechać o wschodzie słońca - ostatecznie startuję dopiero 5:45, ale ranek jest taki szary, że w zasadzie żadna strata. Zaczynam od rozgrzewki z wiatrem - drogą do Proszowic, gdzie zjeżdżam w dolinę Szreniawy, ale jadę nie główną na Słomniki (trochę już mi się przejadła) tylko bocznymi drogami trochę na północ. Pola, rzadkie wioski, szare niebo i silny wiatr w twarz:

I 6-7 stopni, a ja mam na sobie wszystkie ubrania jakie wziąłem - jak mocno cisnę, to nie marznę, ale bezpieczniej bym się czuł, gdybym miał jeszcze choćby kamizelkę odblaskową. Nie miałem takich problemów gdy jeździłem z sakwami, ale ostatnio jeżdżę z małą torbą na bagażnik i każda zabierana rzecz wymaga namysłu. Ma to swoje zalety, ale czasem można zmarznąć.

W Słomnikach kieruję się za Szreniawą na północ, przejeżdżając koło stawku, robiącego dobrze wrażenie nawet pod szarym niebem:

a potem wyjeżdżam z doliny na zachód. Chcę ominąć główną drogę na Skałę, co jest możliwe dzięki swobodzie jaką dają szerokie opony - kilka km jadę szlakiem przez las, co pozwala połączyć ciąg bocznych dróg i objechać Skałę od północy, tak by trafić w drogę sprowadzającą do Doliny Prądnika koło zamku w Pieskowej Skale.

Pomału niebo przestaje być szare, choć temperatura rośnie bardzo powoli.

Przejeżdżam przez Dłubnię - tutaj już bardzo wąską:

i wyjeżdżam z doliny stromym podjazdem.

Rozpogadza się całkowicie

spotykam na trasie pierwszych dziś rowerzystów, na liczniku pojawia się 50km a obok drogi - ładny las:

zatrzymuję się więc na telefon do domu i śniadanie:

Oraz na zdejmowanie ciepłych ciuchów: nogawki do krótkich spodni, kurteczka przeciwwiatrowa (100g), ocieplacze neoprenowe pod sandały. Bo temperatura urosła już do 11 stopni.

Droga przez las okazuje się całkiem miłą gruntówką:

a droga do Pieskowej Skały (zachwalana przez Tomka) okazała się niezwykle urokliwym leśnym zjazdem. Wyjeżdżam nim pod sam zamek:

który ładnie odnowiony cieszy oczy. Dziś nie będę zwiedzał wnętrz, ale z zewnątrz prezentuje się znakomicie:




W samej Dolinie Prądnika nie jestem długo - zaraz koło zamku skręcam w wąwóz Sokalec, który 13% podjazdem wyprowadza na wietrzną wyżynę. Przekraczam główną drogę w Jerzmanowicach i zjeżdżam do Doliny Szklarki:

która co prawda cieszy "górskimi" krajobrazami, ale ja wolę przejechać do sąsiedniej doliny - Będkowskiej.

Najpierw stromy wyjazd przez las:

potem jeszcze sporo piłowania wśród łąk i w końcu stromo opadająca asfaltowa ścieżka ze strzałką "Dolina Będkowska". Zjazd wspaniały, a sama dolina jeszcze bardziej. Przy skupisku skałek trafiam na jakiś spęd wspinaczy - obwieszeni żelastwem, profesjonalnie poubierani, a jest ich chyba z setka.



Ale przy wodospadku cisza i spokój:



Po wyjeździe z doliny znowu wiatr (już nie całkiem w twarz, ale gdy jadę na południowy zachód, to ciągle zachodni wiatr czuję) i zaczyna pokapywać deszcz. I mocno deszczowe chmury na horyzoncie. Ale jakoś wszystkie groźniejsze przechodzą bokiem, tak, że skończyło się na lekkim deszczyku.

Za Rudawą kieruję się południe - przez "Dolinę Borowca":

a potem Frywałd, Rybną do Czernichowa. Tutaj pojawia się sporo rowerzystów, w tym jeden zabawny, co wyprzedzony na podjeździe bierze się na ambicję, porzuca swoją kobietę, dogania mnie i teraz on mnie wyprzedza. Ale nie bawimy się dłużej - on skręca za szlakiem, ja jadę za Wisłę:



Na liczniku 100km, pora jakby obiadowa (także ze względu na wczesną pobudkę), ale nie widzę żadnego miejsca z jedzeniem (kilka mijanych jest zamknięte z powodu rezerwacji całego lokalu na przyjęcia). Do tego dziś Święto, więc sklepy pozamykane. Dochodzi do tego, że cieszę się na stację benzynową, ale ta okazuje się jakąś smętną budą, gdzie mogę kupić co najwyżej chipsy.

Dopiero w Paszkówce jest sklep, gdzie trafiam na wafle ryżowe - ale to dobre! Tam też kolejny lokal, dziś zarezerwowany na wesele - pałac Wężyków:


Deszczowe chmury znikają całkiem, robi się słonecznie i gorąco, tak że przydają się okulary przeciwsłoneczne. Podjazdów sporo, ale w ładnych okolicach:

gdzie dodatkowo zaskakują dziwne "krowy":


("highland cattle", szkocka rasa wyżynna).



I takimi podjazdami wśród wzgórz dojeżdżam do Zebrzydowic, gdzie zamiast jechać główną skręcam w szlak rowerowy, który ścieżko-chodnikiem (chodnik szeroki na 1 małą płytkę) prowadzi przez mostek nad potokiem Cedron:

a potem stromo przez łąkę na zbocze doliny, co pozwala wykonać ładny zjazd asfaltem pod klasztor w Zebrzydowicach.

Byłem tu niedawno i tak jak poprzednio, przywitał mnie pies leżący na środku drogi i rozkwitający wiosną ogród klasztorny:

wypełniony świerkaniem papug w klatce:


przy czym jak się okazało większość  tego świerkania to nie one, ale jakieś małe stworzenie na dole klatki:




A potem podjazd pod klasztor w Kalwarii Zebrzydowskiej:

Dziś Święto, więc dużo ludzi i msza, więc oglądam tylko z zewnątrz:


po czym Dróżkami:


przejeżdżam do drogi na Lanckoronę.

Pod Lanckoronę podjazd okrutny, ale jest słońce i widoki

a na górze, w rynku kawiarenka z wyżartym do ostatniego kawałeczka ciastem, ale i tak było miło odsapnąć chwilę.


A potem nagroda za podjazd - długi, mocny zjazd i dalsze widoki.



Po zjeździe do Sułkowic od razu nowy podjazd, drogą do Myślenic, koło Pasma Barnasiówki:



W Myślenicach ostatnie wątpliwości czy nie skusić się na drogę po południowej (bardziej górzystej) stronie Jeziora Dobczyckiego, ale widać że czasu nie ma już za dużo, a poza tym kusi możliwość pojechania główną drogą z wiatrem w plecy - jadę główną.

Najpierw bolesne podjazdy, w szczególności dający w kość w Borzętach, gdzie wobec pędzących podjazdem (8%) aut kuszę się na ładny, kostkowy chodnik, który okazuje się pułapką - jakiś geniusz wybudował coś, co można określić jako ciąg progów zwalniających, bo schodami raczej tego nie da się nazwać. I to oddzielone od drogi barierką, żeby nie dało się uciec:


Ale walić Borzęta - potem robi się przyjemniej:



a za Dobczycami kończą się mocne podjazdy, tak że można się nacieszyć szybką jazdą wspomaganą wiatrem. I jeszcze w Gdowie w stacja Orlenu - z hot-dogami. Wreszcie!

Dzień pomału się kończy, słońce nisko:


ale widać że zdążę przed ciemnością przejechać Puszczę. W Książnicach skręcam na Targowisko, potem Kłaj i gruntowa droga przez Puszczę, gdzie przychodzi zachód słońca


A potem włączam lampki i jadę asfaltem.

Żeby było przyjemniej - teraz już bez wiatru (a powinien być znów w twarz).

O dziwo mam jeszcze ewidentny "nadmiar mocy", tak że kuszę się na ostatni podjazd pod Kocmyrzów, tak by skończyć dzień miłym zjazdem. W domu jestem o 22.

Hmm, to o takiej "niedzielnej rundzie" pisał z pogardą Szymonbike? Mnie tam się podobało :-)

Kieleckie: Busko Zdrój, Szydłów, Kurozwęki, Solec Zdrój

Wtorek, 26 kwietnia 2016 · Komentarze(2)
Kategoria Łojenie
Patrząc na prognozę pogody stwierdziłem, że nie można przegapić tak pięknego "okienka" i wziąłem dzień urlopu. Co prawda nie mogłem wyjechać z samego rana (ale dopiero o 9) ale i tak miałem długi, piękny dzień.



Najpierw sprint na Proszowice i Kazimierzę Wielką - słońce, przestrzenie i umiarkowane podjazdy:


potem Wiślica ze starą kolegiatą:



gdzie decyzja, że koniecznie chcę odwiedzić Busko Zdrój, sprawdzić czy nadal w parku zdrojowym są wiewiórki :-)

Park spokojny i rozświetlony słońcem, wiewiórka była:




Z Buska kieruję się bocznymi drogami:



na Szydłów, czyli jak napisali na tablicy przy drodze: "polskim Carcassone":




Szydłów autentycznie piękny, bardzo porządnie odrestaurowany, ale niestety bez żadnego miejsca na obiad. A głód zaczyna już o sobie przypominać.

W Szydłowie mam za sobą 110km i ponad połowę czasu do zmroku - muszę się zdecydować co dalej. Korci by jechać dalej na północ, do Rakowa, nad zalew Chańcza, ale to mogłoby się skończyć tylko w jeden sposób: zjazdem do Kielc i powrót pociągiem, a tego nie chcę. Decyduję się więc na wariat z odwiedzeniem jeszcze jednego uzdrowiska: Solca Zdrój, z przejazdem przez Staszów, którą to drogą luźno sobie przypominałem (przejazd rowerowy wiele lat temu) jako bardzo ładną.

Droga na Staszów faktycznie przepiękna - np. jak sady, to po horyzont:


a przy pagórkach nazwanych "Góry Jabłonickie" przy drodze stoi znak kierujący na pałac w Kurozwękach, gdzie ponoć dają jeść.

Pałac ciekawy, a przy tym dziś jest tam spokój, choć widać, że w weekendy straszne tu tłumy muszą być.


I faktycznie w "kawiarni" w dawnej oranżerii dają jeść. Czas najwyższy - już opadam z sił.



Specjalnością zakładu są dania z bizona - przy pałacu mają małą hodowlę i mimo że zasadniczo to dla jakby zoo, to także zabijają je na mięso. Jakoś nie mogę się przemóc i poprzestaję na pizzy.

Powrót do drogi wiąże się z zaskakująco ostrym podjazdem, na którym "ścigam" się z małą rolkarką:


a potem już prosto na Staszów. Trochę się niepokoję co dalej, bo wiatr jest południowo-wschodni. Czyli cały dzień trochę go czuję, ale dopiero przy powrocie może naprawdę dać w kość. I faktycznie trochę daje - droga na Stopnicę jest marudnie męcząca. No chyba że to ta pizza ciąży :-)

Przy drodze, w Grzybowie, jakieś dziwne zabudowania - prawdopodobnie związane z kopalnią siarki:


Ciągnę jak mogę, bo dzień się pomału kończy. Za Stopnicą, na drodze do Solca Zdroju, jest sporo podjazdów, za które w końcu jest nagroda - zjazd opisany znakiem "10%". Zjazd długi i piękny. Mniam.


Sam Solec - taki sobie. Kręci się trochę jakby kuracjuszy, ale miasteczko trochę bez wyrazu, a wszystko wydaje się kręcić wokół jednego, największego ośrodka - tego z basenami mineralnymi.



W Solcu przychodzi zachód słońca.

gdy ostatnie promienie wydostają się spod chmur i zalewają wszystko pięknym miodem światła.

A ja wyjeżdżam na krajówkę. Zgodnie z przewidywaniami bardzo umiarkowanie ruchliwą, tak że nie boję się zbytnio 30km, które muszę nią przejechać do Koszyc.


Zresztą oświetlony jestem jak choinka - widać mnie z daleka, a gdy w końcu, na bocznej drodze (Koszyce-Proszowice) włączam dwie przednie lampy, to i ja widzę daleko.

Pod koniec dnia temperatura spada do 5 stopni (w ciągu dnia: 17), ale i tak ostatnie 6km (zjazd z Kocmyrzowa do domu) były przepyszne. Wyszło 234km, ale wiem, że gdybym wyjechał z domu wcześniej, to spokojnie przejechałbym więcej. Trzeba będzie kiedyś spróbować :-)

Z Bieszczad do Krakowa w jeden dzień

Sobota, 6 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie
Start przed świtem, 21 godzin w podróży, w tym 15:35 na siodełku, gdy po 1 w nocy dotarłem do domu bolało mnie dosłownie wszystko, ale jestem szczęśliwy, że udało się.

Przejechałem jednego dnia spod granicy ukraińskiej do Krakowa, 320km z czego 140km górami, ok. 100km płaskim, a resztę okolicą czasem mocno popagórkowaną. Trasa zmieściła w sobie 5 ładne, całodniowe drogi: 1:Bieszczady, 2:Beskid Niski do Tylawy, 3:kotlina Krośnieńska wraz z pogórzem od Frysztak do Brzostka, 4:Szynwald - przedziwnej urody okolice na południe od Tarnowa, 5:Puszcze i równiny miedzy Niepołomicami a Tarnowem. I nic nie straciłem łącząc te 5 dni w jeden - jestem pełen widoków, przestrzeni, trudów podjazdów i radochy ze zjazdów.

Słońce smażyło ostro przez cały dzień (po południu 38stopni na liczniku) i było to znaczące utrudnienie. Dość powiedzieć, że wypiłem 9.5l. Wiatr miałem zmienny - początkowo niezbyt mocny w twarz, na równinach również słaby, ale na szczęście w plecy, w nocy chwilami znowu w twarz. Górami średnią miałem 18km/h, potem udało mi się ją podkręcić do 20.7, by ostatecznie, pod koniec dnia zejść do 20.5km/h. Trasę  pierwotnie planowałem odwrotnie, ale akurat na piątek zapowiadali silny wschodni wiatr, więc zamiast pojechać z domu "ile dam radę", to pojechałem do domu wariant maksimum.

Żeby dostać się z rowerem w Bieszczady skorzystałem z autobusu, co nie udałoby się, gdyby nie zapakowanie roweru jak do samolotu: zdjęte pedały, kierownica i siodełko, przednie koło zazipowane do ramy tak, by chroniło napęd - i to wszystko zapakowane w mocną i gęsto oczkowaną plandekę, która w podróży dużo nie waży, a czasem nawet się przydaje do biwakowania. Dzięki zapakowaniu nie miałem żadnego problemu z bagażem nawet po przesiadce za Rzeszowem do małego busa. Porównanie takiego podróżowania z pociągiem (nawet z przedziałem rowerowym) - zdecydowanie na korzyść busa.

Nie mogłem liczyć na nocleg w Bieszczadach (długi weekend), więc zabrałem praktycznie pełne wyposażenie biwakowe: karimata, śpiwór, wór (płachta biwakowa), ciuchy na zimną noc, kocher, jedzenie, picie, dużo picia. Po spakowaniu do sakw (małych) rower zrobił się jakby "wyprawowy", co pewnie też było pewnym utrudnieniem w jeździe na tempo :-)


Po przyjeździe do Ustrzyk Dolnych (ok. 13): obiadek (pyszne pierogi z kaszą gryczaną) i leniwy, delikatnie rozgrzewkowy dzień. Podziwiam urodę stopniowo wypiętrzających się gór:

a w końcu w Stuposianach skręcam na Muczne, gdzie góry robią się już namacalnie bliskie.

Mijam paskudne Muczne (właśnie budują jakiegoś nowego betonowego potworka w miejsce tego poprzedniego ohydztwa) i dojeżdżam do Tarnawy Niżnej - pod samą ukraińską granicą na Sanie. Tam, zgodnie z przewidywaniami, dowiaduję się, że liczyć mogę jedynie na prysznic i pole namiotowe. Jeszcze tylko wieczorny spacer nad San:

i wcześnie kładę się spać. Częściowo to zasługa wczesnej pobudki przed autobusem, częściowo rozsądek, żeby przejazd następnego dnia zacząć możliwie wcześnie, tak by przynajmniej bieszczadzkie przełęcze przejechać przed skwarem.


Pobudka 3:30 - masakra! Znaczy się próbowałem wstać o 3:00, ale nie udało się :-) Za zimno, za ciemno. Ale w końcu kocher (rozstawiony bez wychodzenia ze śpiwora) grzeje mocną herbatkę i dalej już idzie sprawnie.

4:10 jestem spakowany i wyjeżdżam.

20 minut później wschodzi słońce.


Rano jest 5 stopni, więc oczywiście wsiadam na rower tak jak spałem (czyli na sobie praktycznie wszystko co wziąłem z ubrania), ale po pierwszym podjeździe, licząc na szybkie ogrzanie przez słońce - rozbieram się nieco. Co szybko okazało się błędem - w dolinie zamiast ocieplenia, temperatura spada do 3 stopni. Palce bez rękawiczek marzną boleśnie - na szczęście mam w sakwach rękawiczki polarkowe.

Pierwszy poważny podjazd to Wyżniarska Przełęcz - idzie sprawnie, zwłaszcza, że już mi się tęskni za śniadaniem, które z radością jem na górze:

Potem oczywiście zjazd. Długi, piękny zjazd, którym cieszę się jak dziecko - piękny poranek, widoki, prędkość, czego chcieć więcej?

Potem kolejne podjazdy i zjazdy z kopułami Połonin nad głową: Przełęcz Wyżnia, Wetlina, Przełęcz Przysłop i zjazd do Dołżycy. Na tym zjeździe niespodzianka, która mogła skończyć się źle, ale skończyło się na ostrym hamowaniu i chwili strachu (2:18):

Za Majdanem spotkanie z bieszczadzką ciufcią (właśnie przejeżdżała koło drogi) i ostatnia duża przełęcz - po jej przejechaniu zaczynają niesamowite przestrzenie Bieszczad Zachodnich. Ciągle podjazdów nie brakuje, ale tu nie o nie chodzi, a właśnie o widoki. Bardzo się cieszę, że wreszcie miałem okazję ten kawałek na rowerze przejechać:


W Komańczy remont drogi, ale dla rowerzysty nie jest on tak uciążliwy jak dla kierowców (ja bez problemu przepuszczę jadącego z naprzeciwka, więc ignoruję światła na częstych mijankach). A potem na Tylawę - przez Beskid Niski. Skwar już okrutny, droga miejscami zasługuje na nazwanie jej patchworkiem, podjazdy wymagające - da się zmęczyć. Podczas jednego z niezbędnych odpoczynków w cieniu spotykam grupę rowerzystów, równie zmęczonych upałem jak ja, ale gorzej przygotowanych (plecaki!).

W Tylawie wyjeżdżam na krajówkę (na 15km) - trochę się tego obawiam, ale większość drogi to szybki zjazd, więc mija sprawnie. Potem Dukla:

gdzie ku mojemu zmartwieniu nie ma gdzie zjeść, ale na szczęście tuż za Duklą jest knajpa, której zjadam paskudną, ale pożywną i świeżą pizzę. Czas najwyższy - potrzebuję nowych sił, bo już po 14, a za mną dopiero 140km.

W gpsies wyklikałem przed wyjazdem trasę omijającą Krosno i główne drogi. Wjeżdżam na dziurawy asfalt pełen obaw, ale szybko robi się naprawdę w porządku - kręcę w miarę stałym tempem ok. 30km/h. Jest fajnie, choć patrząc na sarny (hodowla?) chroniące się w cieniu drzewa, przyznaję że to może być dobry sposób na spędzenie dzisiejszego, skwarnego dnia:


W terenie może nie płaskim, ale pozwalającym na szybką jazdę, ciągnę do Frysztaka - tam gwałtowny (15%?) podjazd i potem grzbietem (tu jest całe pogórze w takich równoległych grzbietach) na Brzostek:


W Brzostku znowu kilkanaście km główną - do Pilzna, ale zasilony kofeiną z cocacoli jadę to sprawnie. W Pilźnie oczywiście szaleństwem byłoby pchanie się krajówką, więc do wyboru było znaleźć coś na północ lub - i tak wyklikałem w gpsies- pogórzem na Szynwałd. Bardzo ciekawe okolice, zdecydowanie warte odwiedzenia. Początkowo niechlujnie połatana droga zniechęca do jazdy, ale potem robi się urokliwie, zwłaszcza w scenerii słońca chylącego się ku zachodowi.


I to gdzieś tu przedziwny dla mnie widok: zając (zajączek, ewidentnie młody), goniony przez kota. I chyba nie była to zabawa, a raczej jakby polowanie, które ja zakłóciłem swoim przejazdem - jak kot mnie zobaczył, to zachował się jakby się właśnie zreflektował - co ja właściwie robię? :-)

A potem Tarnów - przejeżdżany na tempo, żeby zdążyć przed zachodem. Na wylotówce "urzędnicza ścieżka rowerowa" (kostka, krawężniki, itd), którą oczywiście dla tempa ignoruję, za co jestem głośno skarcony przez kierowcę autobusu miejskiego. Ale walić to - jak sam spróbuje jechać takim wynalazkiem, to zrozumie.

Wyjeżdżam na dobre z Tarnowa, zachód słońca, za mną 240km, przede mną 80km:


Już jestem mocno zmęczony - całym dniem upału, pedałowania, ale najbardziej bolą nadgarstki dłoni. Przyznaję, że zakończenie drogi  w tym punkcie byłoby rozsądne, ale walić rozsądek. Co prawda mógłbym gdzieś tu się przespać (mam w sakwach wszystko niezbędne), ale to tylko 80km, a jadąc obecnym tempem z połowę dystansu zrobię za resztek światła. Staję na przystanku autobusowym, jem resztki prowiantu na kolację (od teraz już tylko słodycze), uzbrajam rower we wszystkie latarki (tylnie mrugadełko świeci już od wjazdu do Tarnowa), nakładam żółtą kamizelkę i jadę dalej.

Widoki równiny w gasnącym świetle dnia są przepiękne. Korci by próbować łapać aparatem co efektowniejsze widoczki, ale po pierwsze szkoda czasu, a po drugie wiem, że z moją głupawką i tak pewnie by w tych warunkach zdjęcia nie wyszły. Resztki światła kończą się koło Szczurowej, a więc już "w moich okolicach" (jeździłem tu wielokrotnie). Czyli nie ma co żałować, że tym razem jadę nocą. Pustą drogą, wśród kumkań żab lub tajemniczych odgłosów z lasu. Na wszelki wypadek w lesie włączam obydwie latarki, żeby widzieć daleko - szczęśliwie nie przydaje się - jedyna sarna jaką widziałem cierpliwie czeka aż przejadę.


Koło Ispiny (raptem 40km do domu) łapie mnie poważny kryzys - to już nie tylko nadgarstki. Boli mnie kark, dłonie, odparzenie od pampersa (długi gorący dzień), nogi przestają słuchać, picie coli już nie mobilizuje, a chyba nawet wzbudza ból głowy, słodycze nie dają energii tylko mdlą, itd. Dłuższy postój trochę pomaga, jeszcze bardziej zmiana pampersa na normalne gacie (szkoda że nie wcześniej ale i tak jest dobrze). Gdy w końcu ruszam, to znowu jest nie "aż" 40km, ale "tylko" i to przez miejsca doskonale mi znane.

Po 1 w nocy jestem w domu, wymarzona kąpiel (przysypiam w wannie...) i łóżeczko. Ależ piękny dzień był!

Dookoła Tatr

Sobota, 21 września 2013 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie, tatry

Mieliśmy jechać w piątkę, robiłem rezerwację na kwaterze w Chochołowie, ale zrobiło się deszczowo, więc ostatecznie pojechałem tylko ja i Tomek. Tomek z Alą w aucie jako "support", ale dzielnie nie korzystał z pomocy a jedynie z towarzystwa na postojach. Tomek na kolarce, ja na trekkingu, zresztą on ma lepszą kondycję a do tego w kolarce brak górskich zębatek zmuszał do szybkich podjazdów - czekał na mnie.

Wrześniowy dzień krótki, więc mieliśmy ruszyć wcześnie (przyjechalismy dzień wcześniej na kwaterę), ale rano taka lejba, że w końcu opóźniliśmy wyjazd o godzinę a i tak ruszyliśmy w mocnym deszczu. Koło Oravic deszcz zaczął miewać przerwy, na Przełęczy Kaczawskiej już tylko trochę mżyło a nad Marą już było po deszczu.

I w końcu, na tym długim podjeździe od Mikulasza zaczęło wyzierać niebieskie niebo i widoki Tatr. Koło południa już super widoki i patelnia! Wygraliśmy pogodę na ten dzień.



Po obiedzie w Smokowcu pomyłka i zjazd w doliny, ale szybko nadrabiamy błąd.

Blisko polskiej granicy zapada zmrok,

przez Zakopane jedziemy już całkiem po ciemku - gdy w końcu zamykamy petlę w Chochołowie, to jestem wyrąbany maksymalnie, ale w nastroju takim, że wydaje się że mógłbym jeszcze kilka godzin tak jechać.

Wieczorny Guinessik nigdy nie smakował lepiej :-)

Prehyba z Krakowa

Sobota, 22 września 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie
dzień 1, dzień 2.

Jedziemy w trójkę. Miejsce zbiórki jest pod Biedronką przy węźle Bieżanowskim, tak więc wschód słońca mam nad Wisłą:

Potem deszczowe i mozolne Pogórze Wielickie


a po nim Przełęcz Słopnicka, o której czytałem w Rowertourze, że jest stroma. I była - dolina zwęża się, tak że droga nie ma jak układać się w serpentyny:



Brak niskich biegów daje w kość, tak że na przełęczy po prostu padam - kładę się na trawie i patrzę w niebo. Pochmurne, ale już zdecydowanie się rozpogadza.


W Zabrzeżu obiad (dobry!) po czym chwila krajówką:

i wjeżdżamy na drogę dojazdową do schroniska na Prehybie:

Pod koniec dnia wzmaga się wiatr i nawet płata nam dziwnego figla: ten słup chwilę wcześniej, stojąc o dwa kroki od nas, stwierdził że spróbuje pofrunąć:

So schroniska docieramy o zmroku, dość solidnie wykończeni - był i dystans (120km) i dwa mocne podjazdy oraz mnóstwo drobniejszych.

Rano górską ścieżką na Radziejową:


gdzie dziś już ładna pogoda i widoki.


A potem szalony zjazd ładną szutrówką. Jedzie się aż za dobrze - łatwo zapomnieć że 40km to sporo gdy w każdej chwili może być dziura, odpływ wody z drogi czy choćby grubsza warstwa żwiru (Krzysiek potem mówił, że na jednym z zakrętów "płynął" na żwirze).

Lądujemy szczęśliwie w Rytrze, gdzie jeszcze raz się wspinamy - do zamku:



po czym przejeżdżamy do Piwnicznej

gdzie wsiadamy w pociąg do Krakowa.