Kieleckie: Busko Zdrój, Szydłów, Kurozwęki, Solec Zdrój
Wtorek, 26 kwietnia 2016
· Komentarze(2)
Kategoria Łojenie
Patrząc na prognozę pogody stwierdziłem, że nie można przegapić tak pięknego "okienka" i wziąłem dzień urlopu. Co prawda nie mogłem wyjechać z samego rana (ale dopiero o 9) ale i tak miałem długi, piękny dzień.
Najpierw sprint na Proszowice i Kazimierzę Wielką - słońce, przestrzenie i umiarkowane podjazdy:
potem Wiślica ze starą kolegiatą:
gdzie decyzja, że koniecznie chcę odwiedzić Busko Zdrój, sprawdzić czy nadal w parku zdrojowym są wiewiórki :-)
Park spokojny i rozświetlony słońcem, wiewiórka była:
Z Buska kieruję się bocznymi drogami:
na Szydłów, czyli jak napisali na tablicy przy drodze: "polskim Carcassone":
Szydłów autentycznie piękny, bardzo porządnie odrestaurowany, ale niestety bez żadnego miejsca na obiad. A głód zaczyna już o sobie przypominać.
W Szydłowie mam za sobą 110km i ponad połowę czasu do zmroku - muszę się zdecydować co dalej. Korci by jechać dalej na północ, do Rakowa, nad zalew Chańcza, ale to mogłoby się skończyć tylko w jeden sposób: zjazdem do Kielc i powrót pociągiem, a tego nie chcę. Decyduję się więc na wariat z odwiedzeniem jeszcze jednego uzdrowiska: Solca Zdrój, z przejazdem przez Staszów, którą to drogą luźno sobie przypominałem (przejazd rowerowy wiele lat temu) jako bardzo ładną.
Droga na Staszów faktycznie przepiękna - np. jak sady, to po horyzont:
a przy pagórkach nazwanych "Góry Jabłonickie" przy drodze stoi znak kierujący na pałac w Kurozwękach, gdzie ponoć dają jeść.
Pałac ciekawy, a przy tym dziś jest tam spokój, choć widać, że w weekendy straszne tu tłumy muszą być.
I faktycznie w "kawiarni" w dawnej oranżerii dają jeść. Czas najwyższy - już opadam z sił.
Specjalnością zakładu są dania z bizona - przy pałacu mają małą hodowlę i mimo że zasadniczo to dla jakby zoo, to także zabijają je na mięso. Jakoś nie mogę się przemóc i poprzestaję na pizzy.
Powrót do drogi wiąże się z zaskakująco ostrym podjazdem, na którym "ścigam" się z małą rolkarką:
a potem już prosto na Staszów. Trochę się niepokoję co dalej, bo wiatr jest południowo-wschodni. Czyli cały dzień trochę go czuję, ale dopiero przy powrocie może naprawdę dać w kość. I faktycznie trochę daje - droga na Stopnicę jest marudnie męcząca. No chyba że to ta pizza ciąży :-)
Przy drodze, w Grzybowie, jakieś dziwne zabudowania - prawdopodobnie związane z kopalnią siarki:
Ciągnę jak mogę, bo dzień się pomału kończy. Za Stopnicą, na drodze do Solca Zdroju, jest sporo podjazdów, za które w końcu jest nagroda - zjazd opisany znakiem "10%". Zjazd długi i piękny. Mniam.
Sam Solec - taki sobie. Kręci się trochę jakby kuracjuszy, ale miasteczko trochę bez wyrazu, a wszystko wydaje się kręcić wokół jednego, największego ośrodka - tego z basenami mineralnymi.
W Solcu przychodzi zachód słońca.
gdy ostatnie promienie wydostają się spod chmur i zalewają wszystko pięknym miodem światła.
A ja wyjeżdżam na krajówkę. Zgodnie z przewidywaniami bardzo umiarkowanie ruchliwą, tak że nie boję się zbytnio 30km, które muszę nią przejechać do Koszyc.
Zresztą oświetlony jestem jak choinka - widać mnie z daleka, a gdy w końcu, na bocznej drodze (Koszyce-Proszowice) włączam dwie przednie lampy, to i ja widzę daleko.
Pod koniec dnia temperatura spada do 5 stopni (w ciągu dnia: 17), ale i tak ostatnie 6km (zjazd z Kocmyrzowa do domu) były przepyszne. Wyszło 234km, ale wiem, że gdybym wyjechał z domu wcześniej, to spokojnie przejechałbym więcej. Trzeba będzie kiedyś spróbować :-)
Najpierw sprint na Proszowice i Kazimierzę Wielką - słońce, przestrzenie i umiarkowane podjazdy:
potem Wiślica ze starą kolegiatą:
gdzie decyzja, że koniecznie chcę odwiedzić Busko Zdrój, sprawdzić czy nadal w parku zdrojowym są wiewiórki :-)
Park spokojny i rozświetlony słońcem, wiewiórka była:
Z Buska kieruję się bocznymi drogami:
na Szydłów, czyli jak napisali na tablicy przy drodze: "polskim Carcassone":
Szydłów autentycznie piękny, bardzo porządnie odrestaurowany, ale niestety bez żadnego miejsca na obiad. A głód zaczyna już o sobie przypominać.
W Szydłowie mam za sobą 110km i ponad połowę czasu do zmroku - muszę się zdecydować co dalej. Korci by jechać dalej na północ, do Rakowa, nad zalew Chańcza, ale to mogłoby się skończyć tylko w jeden sposób: zjazdem do Kielc i powrót pociągiem, a tego nie chcę. Decyduję się więc na wariat z odwiedzeniem jeszcze jednego uzdrowiska: Solca Zdrój, z przejazdem przez Staszów, którą to drogą luźno sobie przypominałem (przejazd rowerowy wiele lat temu) jako bardzo ładną.
Droga na Staszów faktycznie przepiękna - np. jak sady, to po horyzont:
a przy pagórkach nazwanych "Góry Jabłonickie" przy drodze stoi znak kierujący na pałac w Kurozwękach, gdzie ponoć dają jeść.
Pałac ciekawy, a przy tym dziś jest tam spokój, choć widać, że w weekendy straszne tu tłumy muszą być.
I faktycznie w "kawiarni" w dawnej oranżerii dają jeść. Czas najwyższy - już opadam z sił.
Specjalnością zakładu są dania z bizona - przy pałacu mają małą hodowlę i mimo że zasadniczo to dla jakby zoo, to także zabijają je na mięso. Jakoś nie mogę się przemóc i poprzestaję na pizzy.
Powrót do drogi wiąże się z zaskakująco ostrym podjazdem, na którym "ścigam" się z małą rolkarką:
a potem już prosto na Staszów. Trochę się niepokoję co dalej, bo wiatr jest południowo-wschodni. Czyli cały dzień trochę go czuję, ale dopiero przy powrocie może naprawdę dać w kość. I faktycznie trochę daje - droga na Stopnicę jest marudnie męcząca. No chyba że to ta pizza ciąży :-)
Przy drodze, w Grzybowie, jakieś dziwne zabudowania - prawdopodobnie związane z kopalnią siarki:
Ciągnę jak mogę, bo dzień się pomału kończy. Za Stopnicą, na drodze do Solca Zdroju, jest sporo podjazdów, za które w końcu jest nagroda - zjazd opisany znakiem "10%". Zjazd długi i piękny. Mniam.
Sam Solec - taki sobie. Kręci się trochę jakby kuracjuszy, ale miasteczko trochę bez wyrazu, a wszystko wydaje się kręcić wokół jednego, największego ośrodka - tego z basenami mineralnymi.
W Solcu przychodzi zachód słońca.
gdy ostatnie promienie wydostają się spod chmur i zalewają wszystko pięknym miodem światła.
A ja wyjeżdżam na krajówkę. Zgodnie z przewidywaniami bardzo umiarkowanie ruchliwą, tak że nie boję się zbytnio 30km, które muszę nią przejechać do Koszyc.
Zresztą oświetlony jestem jak choinka - widać mnie z daleka, a gdy w końcu, na bocznej drodze (Koszyce-Proszowice) włączam dwie przednie lampy, to i ja widzę daleko.
Pod koniec dnia temperatura spada do 5 stopni (w ciągu dnia: 17), ale i tak ostatnie 6km (zjazd z Kocmyrzowa do domu) były przepyszne. Wyszło 234km, ale wiem, że gdybym wyjechał z domu wcześniej, to spokojnie przejechałbym więcej. Trzeba będzie kiedyś spróbować :-)