Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2016

Dystans całkowity:267.00 km (w terenie 23.00 km; 8.61%)
Czas w ruchu:20:16
Średnia prędkość:13.17 km/h
Suma podjazdów:3055 m
Suma kalorii:11855 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:89.00 km i 6h 45m
Więcej statystyk

Czerna

Środa, 30 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Jak się rano wstanie, to i przed pracą można zrobić fajną trasę. Myślałem wieczorem o pojechaniu rano w Dolinki, patrzyłem po mapach, ale rozsądnie uznałem, że to nierealne - że za dużo podjazdów, że za silny zachodni wiatr, za dużo nieznanych fragmentów, że tego się nie da rano stuknąć. I rozsądnie wybrałem grzeczną pętelkę przez Puszczę Niepołomicką: las ochroni przed wiatrem, a niecała stówka po równym, na wąskich oponach, to będzie 3.5h, czyli przy wyjeździe przed 6:00 będę w pracy tylko trochę po 9:00.

Ale grzeczna pętla poszła w niebyt na 5 minut przed wyjazdem - wyjrzałem przez okno, zobaczyłem niesamowite niebo o brzasku i w 5 sekund zmieniłem decyzję: rower zmieniłem na grubasa i pojechałem na zachód:


Termometr za oknem domu niby pokazywał 5 stopni, ale za miastem szybko zrobiło się 0 - trzeba się ruszać, żeby nie zmarznąć.

W Raciborowicach, na łąkach nad Dłubnią poranna mgiełka, a niebo już zaczyna się lekko różowić:

W trakcie wyjazdu z doliny wychyla się słońce:

które towarzyszy mi już coraz śmielej w drodze na Zielonki:

ale ciepła z tego jeszcze nie ma zbyt wiele - paluszki rąk marzną mimo podwójnych rękawiczek.

W Zielonkach pojawiają się tłumy aut zmierzających do pracy, tak więc skręcam w boczną drogę - za szlakiem. Ale zagapiam się i w końcu nie wyjeżdżam pod Giebułów tylko na główną. Ale nie koryguję błędu - szkoda czasu, korka tu już nie ma, zresztą jadąc główną zarobię kilka minut.

A potem wjazd we właściwą Dolinę Prądnika. Nieco inaczej niż zwykle (bo nie boję się gruntówki na grubych oponach), tak że przejeżdżam koło malowniczego domu wbudowanego w skałę na zboczu. A potem przez mostek na słoneczną stronę Doliny.

I na mostku ostre hamowanie - tu jest pięknie!



Popijam herbatkę z termosu i jem kanapki na śniadanie (w domu, przed 6:00 to dla mnie za wcześnie).

A potem dalej Doliną - słońca dookoła coraz więcej, ale 0 stopni ciągle trzyma, bo cienia ciągle większość.



I tak do Pieskowej Skały, gdzie dosłownie w jednej chwili, po wyjeździe na słońce, temperatura zmienia się z 0 stopni na 15! Ach jak milusio! Ach jak dobrze dla marznących palców u rąk!




A potem Sułoszowa i odbicie w "ulicę Przegińską" - najpierw podjazd ładnym asfatlem, potem porządną polną drogą, z silnym wiatrem w twarz. I mnóstwem słońca!

Po przejechaniu krajówki w Przegini kieruję się na "drogę chrzanowską", co na mapie Compassa jest asfattowa, z dwoma krótkimi przełączkami:

To dobrze, że ma być asfalt, bo to już po 9 - widać że spóźnię się do roboty bardzo.

Tyle że w rzeczywistości asfalt okazuje się wyglądać tak:


albo gorzej (chwile z błotnistymi koleinami). Ale nie narzekam, bo tu jest ślicznie, a zresztą po stromym, kamienistym zjeździe, w końcu ląduję na asfalcie, którym szybko zjeżdżam w dół Doliny Eliaszówki.

Piękna ta dolina, przy drodze kapliczki, źródła, a w końcu wysoko nad głową, na zboczu doliny - Karmel w Czernej. Wyjazd tam jest stromy, ale to tylko chwilka, a tego miejsca nie można ominąć:




Nie spędzam tam wiele czasu - już jest 10:20 a przede mną 37km najprostszą drogą. Tyle że teraz jadę z wiatrem - przejeżdżam to w 1h35m (z przerwą na rozbieranie się i z tysiącem czerwonych świateł po drodze), tak że o 11:55 jestem w pracy. Szef dobry, nie narzeka, spóźnienie odrabiam następnego dnia :-)

Wczesna wiosna na Spiszu + sniezyca pod Tatrami + Pieniny

Niedziela, 13 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki, tatry
Gdy patrzysz na mapę tych okolic, to rzuca się w oczy, jak blisko koło siebie są Tatry i Pieniny - aż się prosi o jakąś fajną rowerową pętlę. Np. przez Jurgów z jednej strony i ścieżkę nad Dunajcem z drugiej.

Ale obserwując na fejsie SzosaPoPodhalu zobaczyłem, że można pojechać inaczej, skracając nieco pętlę i robiąc ją ciekawszą - przekraczając granicę ze Słowacją między Kacwinem a Żdiarem. Na żadnej z map (i Compassa i google i żadnej open) nie ma tam drogi przez granicę, a on jeździ tam szosówką. Dopytałem go i zapewnił mnie że tam jest asfalt. Jeszcze dla pewności Stravę przeszukałem i znalazłem dwa zapisy tras przekraczających tam granicę. Czyli jakaś droga tam musi być - trzeba jechać.

Namówiłem kumpli z pracy na taki wyjazd inaugurujący sezon, ustaliliśmy "bezpieczny", wiosenny termin, mamy jechać w 4-kę. Ale tuż przed wyjazdem pogoda się załamuje - po prostu leje. Konsternacja - chyba nie ma sensu jechać. A szkoda, bo napaliłem się na ten wyjazd okrutnie. W końcu patrząc na różne prognozy dochodzę do wniosku, że przesuwając wyjazd z soboty na niedzielę jest szansa na brak deszczu w Polsce po południu, a na Słowacji przez cały dzień. Ale takie cienkie kalkulacje nie przekonały kumpli - w końcu w niedzielę pojechałem sam:

Nie było łatwo wstać w niedzielny poranek gdy za oknem pełna lejba. Jeszcze bardziej motywacja spadła, gdy zmokłem podczas zakładania roweru na bagażnik dachowy, ale byłem uparty - najwyżej spędzę w aucie 4 godziny słuchając audiobooka.

Wszelkie wątpliwości co do sensowności wyjazdu powinienem stracić na Zakopiance, na przełęczy w Naprawie: nie dość że leje, to jeszcze w górach pojawiła się mgła taka, że widoczność spadała do kilkunastu metrów. Ale chyba ciężko jarzący byłem, więc po prostu pojechałem dalej :-)

W Kacwinie nadal pada, ale skoro już tu przyjechałem to wypadałoby obejrzeć chociaż tą wirtualną drogę przez granicę - ubrałem się przeciwdeszczowo i choć nastrój taki sobie, to zebrałem się:

Dojeżdżam do końca drogi na mapie, już blisko granicy i droga faktycznie jest!

I przestaje padać! Znaczy się cienkie kalkulacje pogodowe się sprawdziły - jednak będę miał dziś wycieczkę rowerową! Od razu najstrój inny:

Droga transgraniczna w zasadzie jest z marnego asfaltu, ale przy samej granicy przez chwilę robi się prawie gruntowa. Nie na tyle jednak by był problem z przejazdem nawet tuż po deszczu:

Na samej granicy wiata:

i ładny wodospad:

i tablicą prezentującą transfraniczne szlaki rowerowe - widać po niej, że zrobili też przejazd przez granicę w Łapszance - warto wiedzieć:



A za granicą droga z płyt betonowych prowadząca koło zaniedbanych zabudowań jakiegoś chyba byłego PGRu. Ale za PGRem już normalny asfalt - ładna dolinka z ładnymi wioskami spiskimi. W Osturnej skręt na drogę w stronę Żdiaru - faktycznie aftaltową.

Spokojny podjazd, ale wkrótce zaczynam się cieszyć, że jadę na grubych oponach - na drodze pojawia się mokry śnieg:

trochę też takiego mokrego śniegu zaczyna padać z nieba - ale za mało by było to problemem. W końcu nawet się doczekuję miejsca, gdzie można spokojnie przycupnąć na drugie śniadanie:

Śniegu na drodze coraz więcej, ale dla grubych opon to żaden problem:

I w końcu przełęcz, z ciekawie rozwiązanym zakazem wjazdu ciężarówek - szlaban umieszczony na tyle wysoko, że typowa osobówka przejedzie pod:


A potem długi, piękny zjazd. Nieprzeszkadzający wcześniej, delikatnie padający z nieba "śnieżek", na szybkim zjeździe okazuje się intensywnym doznaniem - zmasowanym atakiem ostrych igieł lodu. Na szczęście mam okulary, więc okresowo je przecieram i jadę dalej. Aż kończy się zjazd a ja wyjeżdżam pod chmury:



W Tatrzańskiej Kotlinie jakaś knajpa zachęca głośną góralską muzyką i menu wystawionym przed wejściem, ale jak dla mnie to za wcześnie na obiad - jadę dalej, na wschód, w stronę Pienin.

Droga lekko pagórkowata, prowadząca między kolejnymi wiosko-miasteczkami pełnymi kolorowych domków:


Jestem swobodny i beztroski, mam czas, nikt nie będzie niezadowolony jak wybiorę złą drogę, więc pozwalam na eksperyment z taką drogą:

Potem znów główniejsza droga, wzdłuż torów kolejowych i doliny, gdzie wiatr się rozpędza idealnie wprost w twarz. Ale to tylko kilka km, więc nie ma bólu. Odbijam w bok, w drogę przez góry, z idealnym asfaltem dzięki EU:

Spokojny podjazd wyprowadza na przełęcz, gdzie przed zjazdem oczywiście ubieram się we wszystko co mam, a jak już stanąłem, to przy okazji zjadam obiad z kocherka. Warto było - nie brakowało mi sił na kolejnym podjeździe.

Dlugi zjazd do Haligovce, gdzie mogę skęcić wprost do Czerwonego Klasztoru, albo szarpnąć się jeszcze na Leśniacką Przełęcz i ścieżkę nad Dunajcem. Czasu do zmroku nie ma już dużo, ale z ochotą wybieram drugi wariant - wioska zostaje w dole:


a ja wspinam się na ostatnią dziś przełęcz:

Zbliżam się do polskiej granicy, więc nie dziwię się że wracają chmury deszczowe, ale mam nadzieję że znowu sprawdzi się kalkulacja z prognozy pogody i wieczorem deszcz mnie ominie. Udało się - niedawno tu padało, ale nie na mnie:


A potem zjazd nad Dunajec:


gdzie w zapadającym zmroku popylam szutrową ścieżką nad Dunajcem:


Przed samym Czerwonym Klasztorem ścieżka robi się mocno błotnista, ale zaraz potem już asfalt. W ciemności (na latarkach) jadę nad jeziorem do Niedzicy, pod zaporą zjadam ostatnie jabłko i bardzo zadowolony z ładnego dnia, wracam do Kacwina, do auta.

Kalwaria Zebrzydowska. Delikatny start po chorobie.

Sobota, 5 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
To nie jest wycieczka "do chwalenia się", ale chciałbym ją tu opisać, bo jest jedną z łagodniejszych, a przy tym ciekawą krajobrazowo wycieczek w okolicach Krakowa. Taką w sam raz np. na pierwszy wyjazd po chorobie, gdy akurat jest slaby lub wschodni wiatr.  Można ją łatwo powiększyć rezygnując z powrotu pociągiem albo dokręcając w okolicach Kalwarii i Lanckorony. Bez powiększania jest to ewidentnie wyjazd "dla każdego".

Najpierw nad Wisłą do Tyńca, potem Skawina, gdzie na obiad pyszna pizza - robiona przez Włocha, z pieca opalanego drewnem, mniam. A potem wzdłuż Skawinki - kilka km za Skawiną ruch samochodowy trochę dokucza, ale wkrótce się uspokaja. Droga jest praktycznie po płaskim - w końcu idzie wzdłuż rzeczki. Podjazd pojawia się przez krótką chwilę, gdy trzeba przejechać do doliny, dopływającego do Skawinki, potoku Cedron.

Droga praktycznie ciągle prowadzi przez wioski, ale nie jest to dokuczliwe - domy są luźno rozsiane a klimaty są bardzo sielskie, np. na łące ze 100m od drogi widzę pasące się sarny. Ot tak, w środku dnia.

Dojeżdżam do Zebrzydowic, gdzie już widać z daleka klasztor Kalwarii Zebrzydowskiej:

ale i w samych Zebrzydowicach jest jakiś klasztor niedaleko od drogi. Nigdy tu wcześniej nie byłem, a miejsce wygląda urokliwe - trzeba obejrzeć.

Na początek wita mnie pies: nie szczeka, po prostu siedzi sobie na środku drogi i patrzy jak przejeżdżam:

a potem cichy klasztor, z ładnym ogrodem pomału budzącym się po zimie.

Z klatką, gdzie hałasują dwie papużki:





A przy samej drodze mlekomat - z codziennie świeżym mlekiem z gospodarstwa klasztornego. Fajnie wymyślone:


Do Kalwarii już tylko chwilka. W samym miasteczku szarpię się na ostry podjazd drogą pielgrzymią, co idzie wprost na klasztor, ale kończy się na prowadzeniu. I w końcu jest bazylika:




Czasu do pociągu nie zostało mi dużo, rozsądek mówi żeby nie ryzykować długiego powrotu rowerem, więc tylko kręcę się chwilę po ścieżkach:

i jadę na stację.

Pociągów jest kilka codziennie, mają miejsca na rowery, bajerancki wystrój i kosztują grosze (Kalwaria-Płaszów to 5zł+7zł za rower).