Wczesna wiosna na Spiszu + sniezyca pod Tatrami + Pieniny
Niedziela, 13 marca 2016
· Komentarze(0)
Gdy patrzysz na mapę tych okolic, to rzuca się w oczy, jak blisko koło siebie są Tatry i Pieniny - aż się prosi o jakąś fajną rowerową pętlę. Np. przez Jurgów z jednej strony i ścieżkę nad Dunajcem z drugiej.
Ale obserwując na fejsie SzosaPoPodhalu zobaczyłem, że można pojechać inaczej, skracając nieco pętlę i robiąc ją ciekawszą - przekraczając granicę ze Słowacją między Kacwinem a Żdiarem. Na żadnej z map (i Compassa i google i żadnej open) nie ma tam drogi przez granicę, a on jeździ tam szosówką. Dopytałem go i zapewnił mnie że tam jest asfalt. Jeszcze dla pewności Stravę przeszukałem i znalazłem dwa zapisy tras przekraczających tam granicę. Czyli jakaś droga tam musi być - trzeba jechać.
Namówiłem kumpli z pracy na taki wyjazd inaugurujący sezon, ustaliliśmy "bezpieczny", wiosenny termin, mamy jechać w 4-kę. Ale tuż przed wyjazdem pogoda się załamuje - po prostu leje. Konsternacja - chyba nie ma sensu jechać. A szkoda, bo napaliłem się na ten wyjazd okrutnie. W końcu patrząc na różne prognozy dochodzę do wniosku, że przesuwając wyjazd z soboty na niedzielę jest szansa na brak deszczu w Polsce po południu, a na Słowacji przez cały dzień. Ale takie cienkie kalkulacje nie przekonały kumpli - w końcu w niedzielę pojechałem sam:
Nie było łatwo wstać w niedzielny poranek gdy za oknem pełna lejba. Jeszcze bardziej motywacja spadła, gdy zmokłem podczas zakładania roweru na bagażnik dachowy, ale byłem uparty - najwyżej spędzę w aucie 4 godziny słuchając audiobooka.
Wszelkie wątpliwości co do sensowności wyjazdu powinienem stracić na Zakopiance, na przełęczy w Naprawie: nie dość że leje, to jeszcze w górach pojawiła się mgła taka, że widoczność spadała do kilkunastu metrów. Ale chyba ciężko jarzący byłem, więc po prostu pojechałem dalej :-)
W Kacwinie nadal pada, ale skoro już tu przyjechałem to wypadałoby obejrzeć chociaż tą wirtualną drogę przez granicę - ubrałem się przeciwdeszczowo i choć nastrój taki sobie, to zebrałem się:
Dojeżdżam do końca drogi na mapie, już blisko granicy i droga faktycznie jest!
I przestaje padać! Znaczy się cienkie kalkulacje pogodowe się sprawdziły - jednak będę miał dziś wycieczkę rowerową! Od razu najstrój inny:
Droga transgraniczna w zasadzie jest z marnego asfaltu, ale przy samej granicy przez chwilę robi się prawie gruntowa. Nie na tyle jednak by był problem z przejazdem nawet tuż po deszczu:
Na samej granicy wiata:
i ładny wodospad:
i tablicą prezentującą transfraniczne szlaki rowerowe - widać po niej, że zrobili też przejazd przez granicę w Łapszance - warto wiedzieć:
A za granicą droga z płyt betonowych prowadząca koło zaniedbanych zabudowań jakiegoś chyba byłego PGRu. Ale za PGRem już normalny asfalt - ładna dolinka z ładnymi wioskami spiskimi. W Osturnej skręt na drogę w stronę Żdiaru - faktycznie aftaltową.
Spokojny podjazd, ale wkrótce zaczynam się cieszyć, że jadę na grubych oponach - na drodze pojawia się mokry śnieg:
trochę też takiego mokrego śniegu zaczyna padać z nieba - ale za mało by było to problemem. W końcu nawet się doczekuję miejsca, gdzie można spokojnie przycupnąć na drugie śniadanie:
Śniegu na drodze coraz więcej, ale dla grubych opon to żaden problem:
I w końcu przełęcz, z ciekawie rozwiązanym zakazem wjazdu ciężarówek - szlaban umieszczony na tyle wysoko, że typowa osobówka przejedzie pod:
A potem długi, piękny zjazd. Nieprzeszkadzający wcześniej, delikatnie padający z nieba "śnieżek", na szybkim zjeździe okazuje się intensywnym doznaniem - zmasowanym atakiem ostrych igieł lodu. Na szczęście mam okulary, więc okresowo je przecieram i jadę dalej. Aż kończy się zjazd a ja wyjeżdżam pod chmury:
W Tatrzańskiej Kotlinie jakaś knajpa zachęca głośną góralską muzyką i menu wystawionym przed wejściem, ale jak dla mnie to za wcześnie na obiad - jadę dalej, na wschód, w stronę Pienin.
Droga lekko pagórkowata, prowadząca między kolejnymi wiosko-miasteczkami pełnymi kolorowych domków:
Jestem swobodny i beztroski, mam czas, nikt nie będzie niezadowolony jak wybiorę złą drogę, więc pozwalam na eksperyment z taką drogą:
Potem znów główniejsza droga, wzdłuż torów kolejowych i doliny, gdzie wiatr się rozpędza idealnie wprost w twarz. Ale to tylko kilka km, więc nie ma bólu. Odbijam w bok, w drogę przez góry, z idealnym asfaltem dzięki EU:
Spokojny podjazd wyprowadza na przełęcz, gdzie przed zjazdem oczywiście ubieram się we wszystko co mam, a jak już stanąłem, to przy okazji zjadam obiad z kocherka. Warto było - nie brakowało mi sił na kolejnym podjeździe.
Dlugi zjazd do Haligovce, gdzie mogę skęcić wprost do Czerwonego Klasztoru, albo szarpnąć się jeszcze na Leśniacką Przełęcz i ścieżkę nad Dunajcem. Czasu do zmroku nie ma już dużo, ale z ochotą wybieram drugi wariant - wioska zostaje w dole:
a ja wspinam się na ostatnią dziś przełęcz:
Zbliżam się do polskiej granicy, więc nie dziwię się że wracają chmury deszczowe, ale mam nadzieję że znowu sprawdzi się kalkulacja z prognozy pogody i wieczorem deszcz mnie ominie. Udało się - niedawno tu padało, ale nie na mnie:
A potem zjazd nad Dunajec:
gdzie w zapadającym zmroku popylam szutrową ścieżką nad Dunajcem:
Przed samym Czerwonym Klasztorem ścieżka robi się mocno błotnista, ale zaraz potem już asfalt. W ciemności (na latarkach) jadę nad jeziorem do Niedzicy, pod zaporą zjadam ostatnie jabłko i bardzo zadowolony z ładnego dnia, wracam do Kacwina, do auta.
Ale obserwując na fejsie SzosaPoPodhalu zobaczyłem, że można pojechać inaczej, skracając nieco pętlę i robiąc ją ciekawszą - przekraczając granicę ze Słowacją między Kacwinem a Żdiarem. Na żadnej z map (i Compassa i google i żadnej open) nie ma tam drogi przez granicę, a on jeździ tam szosówką. Dopytałem go i zapewnił mnie że tam jest asfalt. Jeszcze dla pewności Stravę przeszukałem i znalazłem dwa zapisy tras przekraczających tam granicę. Czyli jakaś droga tam musi być - trzeba jechać.
Namówiłem kumpli z pracy na taki wyjazd inaugurujący sezon, ustaliliśmy "bezpieczny", wiosenny termin, mamy jechać w 4-kę. Ale tuż przed wyjazdem pogoda się załamuje - po prostu leje. Konsternacja - chyba nie ma sensu jechać. A szkoda, bo napaliłem się na ten wyjazd okrutnie. W końcu patrząc na różne prognozy dochodzę do wniosku, że przesuwając wyjazd z soboty na niedzielę jest szansa na brak deszczu w Polsce po południu, a na Słowacji przez cały dzień. Ale takie cienkie kalkulacje nie przekonały kumpli - w końcu w niedzielę pojechałem sam:
Nie było łatwo wstać w niedzielny poranek gdy za oknem pełna lejba. Jeszcze bardziej motywacja spadła, gdy zmokłem podczas zakładania roweru na bagażnik dachowy, ale byłem uparty - najwyżej spędzę w aucie 4 godziny słuchając audiobooka.
Wszelkie wątpliwości co do sensowności wyjazdu powinienem stracić na Zakopiance, na przełęczy w Naprawie: nie dość że leje, to jeszcze w górach pojawiła się mgła taka, że widoczność spadała do kilkunastu metrów. Ale chyba ciężko jarzący byłem, więc po prostu pojechałem dalej :-)
W Kacwinie nadal pada, ale skoro już tu przyjechałem to wypadałoby obejrzeć chociaż tą wirtualną drogę przez granicę - ubrałem się przeciwdeszczowo i choć nastrój taki sobie, to zebrałem się:
Dojeżdżam do końca drogi na mapie, już blisko granicy i droga faktycznie jest!
I przestaje padać! Znaczy się cienkie kalkulacje pogodowe się sprawdziły - jednak będę miał dziś wycieczkę rowerową! Od razu najstrój inny:
Droga transgraniczna w zasadzie jest z marnego asfaltu, ale przy samej granicy przez chwilę robi się prawie gruntowa. Nie na tyle jednak by był problem z przejazdem nawet tuż po deszczu:
Na samej granicy wiata:
i ładny wodospad:
i tablicą prezentującą transfraniczne szlaki rowerowe - widać po niej, że zrobili też przejazd przez granicę w Łapszance - warto wiedzieć:
A za granicą droga z płyt betonowych prowadząca koło zaniedbanych zabudowań jakiegoś chyba byłego PGRu. Ale za PGRem już normalny asfalt - ładna dolinka z ładnymi wioskami spiskimi. W Osturnej skręt na drogę w stronę Żdiaru - faktycznie aftaltową.
Spokojny podjazd, ale wkrótce zaczynam się cieszyć, że jadę na grubych oponach - na drodze pojawia się mokry śnieg:
trochę też takiego mokrego śniegu zaczyna padać z nieba - ale za mało by było to problemem. W końcu nawet się doczekuję miejsca, gdzie można spokojnie przycupnąć na drugie śniadanie:
Śniegu na drodze coraz więcej, ale dla grubych opon to żaden problem:
I w końcu przełęcz, z ciekawie rozwiązanym zakazem wjazdu ciężarówek - szlaban umieszczony na tyle wysoko, że typowa osobówka przejedzie pod:
A potem długi, piękny zjazd. Nieprzeszkadzający wcześniej, delikatnie padający z nieba "śnieżek", na szybkim zjeździe okazuje się intensywnym doznaniem - zmasowanym atakiem ostrych igieł lodu. Na szczęście mam okulary, więc okresowo je przecieram i jadę dalej. Aż kończy się zjazd a ja wyjeżdżam pod chmury:
W Tatrzańskiej Kotlinie jakaś knajpa zachęca głośną góralską muzyką i menu wystawionym przed wejściem, ale jak dla mnie to za wcześnie na obiad - jadę dalej, na wschód, w stronę Pienin.
Droga lekko pagórkowata, prowadząca między kolejnymi wiosko-miasteczkami pełnymi kolorowych domków:
Jestem swobodny i beztroski, mam czas, nikt nie będzie niezadowolony jak wybiorę złą drogę, więc pozwalam na eksperyment z taką drogą:
Potem znów główniejsza droga, wzdłuż torów kolejowych i doliny, gdzie wiatr się rozpędza idealnie wprost w twarz. Ale to tylko kilka km, więc nie ma bólu. Odbijam w bok, w drogę przez góry, z idealnym asfaltem dzięki EU:
Spokojny podjazd wyprowadza na przełęcz, gdzie przed zjazdem oczywiście ubieram się we wszystko co mam, a jak już stanąłem, to przy okazji zjadam obiad z kocherka. Warto było - nie brakowało mi sił na kolejnym podjeździe.
Dlugi zjazd do Haligovce, gdzie mogę skęcić wprost do Czerwonego Klasztoru, albo szarpnąć się jeszcze na Leśniacką Przełęcz i ścieżkę nad Dunajcem. Czasu do zmroku nie ma już dużo, ale z ochotą wybieram drugi wariant - wioska zostaje w dole:
a ja wspinam się na ostatnią dziś przełęcz:
Zbliżam się do polskiej granicy, więc nie dziwię się że wracają chmury deszczowe, ale mam nadzieję że znowu sprawdzi się kalkulacja z prognozy pogody i wieczorem deszcz mnie ominie. Udało się - niedawno tu padało, ale nie na mnie:
A potem zjazd nad Dunajec:
gdzie w zapadającym zmroku popylam szutrową ścieżką nad Dunajcem:
Przed samym Czerwonym Klasztorem ścieżka robi się mocno błotnista, ale zaraz potem już asfalt. W ciemności (na latarkach) jadę nad jeziorem do Niedzicy, pod zaporą zjadam ostatnie jabłko i bardzo zadowolony z ładnego dnia, wracam do Kacwina, do auta.