Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2014

Dystans całkowity:691.00 km (w terenie 110.00 km; 15.92%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:172.75 km
Więcej statystyk

Longinada: Gruzja 2014: część 4 - Racha

Piątek, 10 października 2014 · Komentarze(1)
Kategoria Longinada, Gruzja


Część 4/4: Lajanura - Kutaisi.
(część 1: Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii, część 3: Swanetia )


Dzień 10: 60km

Rano mgła w całej dolinie. Zimno a wioska wygląda szaro i przygnębiająco. Patrzę na świat znad kubka herbaty, ale to niewiele pomaga - świat jest szary.

Ale jak ruszamy to w mgle pojawiają się pierwsze prześwity - nadzieja na błękit. Dojeżdzamy do zapory - dolina się zwęża a podjazd wyprowadza ponad mgłę - jest słońce! I w tym słońcu piękny zjazd.



Tak dojeżdżamy do drogi teoretycznie głównej, ale ta jest bardziej gruntowa niz asfaltowa. O porannym chłodzie nikt już nie pamięta - robi się gorąco. I widoki cieszą oczy:


I w końcu wyjeżdżamy z gór w szeroką, pełną winorośli dolinę:


Wygląda że w wioskach trwa winobranie - często przy drodze widzimy podekscytowany tłum przy punktach skupu. Na nas nikt nie zwraca uwagi.

Przy jednym ze sklepików mądra decyzja - kupujemy wytłoczkę 30szt jajek i majonez. Dowozimy ostrożnie jajka na łączkę nad strumykiem i tam na słoneczku jemy pyszne drugie śniadanie. W trakcie śniadania wieszam na płocie, w pełnym słońcu czarny worek z wodą, tak że pod koniec mogę umyć głowę pod prysznicem z ciepłą wodą.

Jedziemy dalej w stronę Ambrolauri drogą zmienną - od zupełnie gruntowej po piękny asfalt. Miasto mijamy bokiem, bo chcemy dojechać jeszcze do katedry w Barakoni - niby tylko 18wiek (czyli "kopia" Nikortsmindy), ale naprawdę ładna i z nastrojem.






Wracamy do miasta gdzie robimy zakupy - w szczególności chleb - gorące placki prosto z pieca:

i oczywiście na obiad (obiado-kolację) pierożki chinkali do oporu.


A potem wyjazd serpentynami na zbocze i potem piłowanie wzdłuż zbocza pod górę. Już po ciemku szukamy wody i potem 1km dalej, na przełęczy pod ruinami twierdzy Kotevi rozbijamy namioty na łączce. Noc robi się piękna, gwiaździsta, a do tego rozpalamy ognisko. Piękny koniec dnia. Ani śladu po porannej szarzyźnie i zniechęceniu.


Dzień 11: 67km

Poranek prześliczny. Zimno (2.5 stopnia), ale po wyjściu z namiotu widok na oświetlone wschodem słońca ośnieżone szczyty niweczy wszelkie niewygody. Na namiotach cień, ale nad głowami słońce rozjaśnia ruiny.



Po śniadaniu jedziemy wioskami do starej (10 wiek) cerkwi w Nikortsminda:

Podobno to "wzorzec" dla wszystkich budowanych później cerkwi w Gruzji, np. tej w Barakoni.




A potem kolejne podjazdy i zjazdy - aż do wielkiego, błękitnego jeziora:

Potem jeszcze przełęcz 1217m, z której jest 650m (na 11km) zjazdu do miasta. Super było! 65km/h mimo serpentyn.


Tkibuli na początek robi dziwne wrażenie wielkimi, jakby kolonialnymi budowlami:

ale potem pokazuje swoje bardzo normalne oblicze.


Stajemy na obiad na placu koło cerkwi, co pozwala zaobserwować, jak w trakcie normalnego życia i krzątaniny wszyscy nagle robią przerwę i żegnają się w stronę cerkwi - zapewne dla uczczenia Podniesienia.

Na obiad Longin stara się nas przepełnić i w końcu udaje się - kupuje różne jedzenia i mimo że wszyscy staraję się, to 2 chaczapuri zostają. Zapakowane.

Wyjazd z miasta i straszna droga. Asfalt tyle razy połatany, że jedzie się po tym wielokrotnie gorzej niż po drodze gruntowej. Trzęsie tak że nawet koszyk na bidon mi się odkręca :-) Drugi raz w trakcie wyjazdu odczuwam, że mam najmniej ze wszystkich "terenowy" rower - na zjazdach tutaj się nie odważę rozpędzić, więc muszę pracowicie gonić na podjazdach.

Dojeżdżamy wieczorem do Gelati:

gdzie jest 3km mocnego podjazdu z doliny do opactwa na górze. W świetle zachodzącego słońca zwiedzanie jest bardzo przyjemnie, choć widać że chwilę wcześniej było tu tłoczno - to atrakcja turystyczna blisko dużego miasta:





Gdy zbieramy się zjeżdżać to jest 18:40 - czyli za pół godziny będzie całkiem ciemno. Do Kutaisi niedaleko (widać w dole), ale decydujemy się na nocleg z wyżywieniem w tutejszej winnicy. Longin zbiera po 30 lari.

Myjemy się (tylko 1 prysznic z ciepłą wodą, więc idę do prysznica w ogródku, wypróbować opcję z kąpielą z worka wypełnionego zimną wodą plus garnek wrzątku. działa!) i jedziemy busikiem gospodarza na kolację.

Wieje silny, ciepły wiatr, bardzo przyjemna kolacja na świeżym powietrzu (stoły pod wiata w ogrodzie), młode wino podstępnie wchodzi jak bardzo dobry sok owocowy, procentów niby nie czuć, ale po powrocie na nocleg sen spada i obezwładnia.

Dzień 12, niedziela 12.10.2014: 37km

Dziś powrót do cywilizacji, więc rano powtórka kąpieli - tym razem gorący, długi prysznic, czyli korzyści wstawania przed wszystkimi. Potem pakowanie i zjazd na śniadanie. Wszyscy głodni a śniadanie doskonałe: bakłażan smażony, ser biały, ser do smarowania, omlet z papryczkami, jakieś paszteciki i w ogóle mnóstwo wszystkiego.

A do tego kot - łaszący się ewidentnie nie dla jedzenia a dla towarzystwa. Żona gospodarza mówi że to kot z Polski. Że była w Szklarskiej Porębie na szkoleniu z "Polish Aid" z agroturystyki. Jak widać szkolenie się udało, bo z rozmowy z gospodarzem wynika, że z samej winnicy nie dałoby się wyżyć. Pomieszczenia dla turystów jeszcze są w stanie surowym - gołe płyty gipsowe na ścianach, łazienka z betonem na podłodze, itd - ale działa i jak widać zarabia. I mówi że wielu Polaków już przyjmowali.

Zjeżdżamy do doliny a potem wspinamy się na przełęcz do Kutaisi. A potem zjazd - znowu straszną drogą. Dziury takie, że nawet auta terenowe muszą przystawać. Trochę krążymy po uliczkach i trafiamy na główny plac z ładną fontanną i napisem na ścianie "Putin Khuilo". Mamy trochę czasu do stracenia więc tracimy leniwie: kawka w eleganckiej kawiarni, oglądanie katedry nad miastem i w końcu ok. 15:00 zbieramy się na lotnisko.





Droga wylotowa z Kutaisi z ogromnym ruchem. Jedzie się nieprzyjemnie, ale to tylko godzina.

Potem skręcanie roweru, pakowanie (kartony są! a w nich zachowała się też nasza "ruska torba" - nie będziemy musieli wygłupiać się z taśmą klejącą), odprawa i w końcu dłuuugie czekanie na wylot, w nagrzanym do niemożliwości budynku lotniska. A nad głowami w kółko leci bezgłośna reklama Gruzji. I aż głupio się przyznać, ale mimo że obejrzałem ją na tym lotnisku chyba z tysiąc razy, to nadal mi się podoba. Pewnie dlatego że bez dźwięku:


12 dni, 694 km. Bardzo ciekawe doświadczenie a Gruzja przepiękna. Wymarzone miejsce na rower.

Wnioski techniczne:
  • Maszynka wielopaliwowa jest ok. Co prawda w końcu paliłem tylko gazem, ale świadomość, że mogłem w każdej chwili przejść na benzynę kupioną byle gdzie, dawała ogromny komfort.
  • Powerbank na 4 ogniwa 18650 - bardzo dobre rozwiązanie. Jednocześnie miałem spory zapas mocy do ładowania komórki i zapas akumulatorów do latarki (na dwa ogniwa założyłem plastykową przekładkę, tak by powerbank rozładowywał tylko dwa, ale w każdym momencie mogłem zmienić te proporcje).
  • Pierwszy raz pojechałem z latarką na ogniwa 18650 (wcześniej na długie wyjazdy brałem Pavę, która na 4 paluszkach świeci wiele godzin) i trzeba przyznać że mocna latarka to było to! Przydała się tylko kilka razy, ale za to bardzo - bez dobrego oświetlenia (900lm) dziurawe drogi byłyby o zmierzchu niebezpieczne. A z 4 zapasowymi ogniwami mogłem nawet całą noc jechać z pełnym światłem.
  • Polar rowerowy plus ortalion Hyvent zamiast softshella - bardzo dobre rozwiązanie. Sumaryczny ciężar podobny do softshella a użyteczność znacznie większa.
  • Mapa w komórce. Ściągnięta przed wyjazdem Mobacem na Locusa. Bardzo użyteczne rozwiązanie, tylko następnym razem trzeba wygenerować większy (dokładniejszy) plik, bo było kilka miejsc, gdy przy maksymalnym powiększeniu znaki się pokrywały (np. znak wodopoju był przysłonięty znakiem sklepu).
  • Worek na wodę Ortlieb - ideał! Świetne mocowanie na górze sakw, szerokie nalewanie i wygodne wylewanie (kranik +sitko prysznicowe); po złożeniu małe i lekkie.
  • Sakwy Crosso Expert - ideał! Faktycznie nieprzemakalne a mocne, ergonomiczne i bezproblemowe. I przy ich wielkości wreszcie nie miałem problemu z dopychaniem np. zakupów jedzeniowych.
  • Isostar: do butelki po wodzie 0.6l wchodzi pełne opakowanie proszku (na 5l). A Isostar w drodze bywa nieoceniony.
  • Wilgotne chusteczki ("do demakijażu" - nie papier ale jakaś tkanina) w połączeniu z czerwonym Finishline świetnie czyszczą łańcuch rowerowy.
  • Sztywny rower trekkingowy jest trochę za surowy na taką drogę. Dał radę, ale kilkakrotnie było nerwowo - wnioskiem z tego wyjazdy był zakup wyprawowca na bazie 29era.

Longinada: Gruzja 2014: część 3 - Swanetia

Wtorek, 7 października 2014 · Komentarze(0)
Kategoria Longinada, Gruzja


Część 3/4: Uszguli - Lajanura.
(część 1: Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii)


Dzień 7: 44km

Zaczynamy dzień od spaceru po Mestii. Pogoda i widoki przepiękne. Wychodzimy na dach wieży - muzeum:

gdzie cykamy fotki bez opamiętania: Mestii, szczytom w śniegu i słońcu, obłokom, drodze którą będziemy jechać, itd.






Wyjeżdżamy więc późno - ok. 11. Od razu podjazdy, ale początkowo piękny, gruziński beton.

który z czasem robi się wyraźnie "młody", a w końcu widzimy jak go układają:

potem kilka km szarpania się na zgrubsza utwardzonym żwirze i w końcu kamienista droga. I tak już będzie przez następne kilka dni.

Do przełęczy podjazd spory, ale widoki superoptymistyczne - błękit nieba, roziskrzone góry i zieleń. Czego chcieć więcej?


Od przełęczy 5km zjazdu kamienistą drogą. Wszyscy szybko, ja ostrożnie. Ale i tak w wiosce na dole czekamy na Staszka co zaraz za Mestią zboczył w asfalt do wyciągu narciarskiego. Przy herbatce, grzejąc się na słońcu, na miłej łączce. Aż ciężko uwierzyć że za chwilę, gdy wjedziemy w ocienioną dolinę będzie lodowato: temperatura błyskawicznie spada do 12 stopni, a potem stale w dół, aż do 6.

Droga wzdłuż rzeki miejscami błotnista, ale nadspodziewanie wygodna - nieźle się jedzie. Stale pod górę - najpierw delikatnie, potem dolina robi się wąska - rzeka huczy w dole przełomem, a droga malowniczo wcięta w zbocze. I las rudy - tu wyraźnie czuje się jesień.



Twardo ciągniemy w górę w zapadającym zmroku. Na całej drodze spotkaliśmy raptem kilka aut (i dwu rowerzystów z Ukrainy), ale tuż przed przełęczą przewala się ich cała kawalkada w gęstniejącym zmroku.

Na przełęczy już całkiem ciemno. W dole światła wioski ale tuż za przełęczą łapią nas dzieciaki mówiące trochę po angielsku i uparcie ciągną nas do siebie. Dajemy się pociągnąć i nie żałujemy.

Trafiamy do autentycznego domostwa rodowego, gdzie mają 4 pokoje zgrubsza zaadaptowane dla gości. Karmią nas tym co sami jedzą: ziemniaki smażone z cebulą, podsmażany makaron, ser i chleb. I zimna chyba zupa fasolowa. Rzucamy się na to jedzenie - my zmordowani i głodni - smakowało wyśmienicie.


Dzień 8: 45km

Mamy 9km do Przełęczy Zagari. Ale najpierw zwiedzanie naszego przysiółka, gdzie nowe domy buduje się obok rozpadających się starych. Wszędzie jakieś dobudówki, zagrody, wszędzie krowy i psy, wąziutkie "uliczki" i nieprawdopodobne widoki. Zwiedzam z kubkiem gorącej herbaty w ręku, bo zimno (-1 stopień).





Długo czekamy na śniadanie, ale gdy w końcu się pojawia, to jest to prawdziwa uczta. Wszyscy są zgodni, że pomimo spartańskich warunków do spania powinniśmy zapłacić więcej niż się umawialiśmy (ok. 15zł od osoby za nocleg, kolację i śniadanie).

Podjeżdżamy ostatnie 1.5km do centrum Uszguli - faktycznie są jakieś kawiarnie i sklepiki. I szkoła z wesołymi dzieciakami. Z naszego przysiółka też do tej szkoły z tornistrami dzieci wyszły.

A potem podjazd. A właściwie najpierw prowadzenie, dopiero potem wypłaszcza na tyle by dało się powoli piłować pod górę.


Widoki coraz bardziej górskie, my coraz wyżej, jedziemy doliną coraz mniejszego potoku.




W końcu przełęcz - trochę dmucha, trochę śniegu w okolicy (odchodzimy z Agnieszką ze 200m od drogi żeby się śnieżkami porzucać), ale widać że nam się lapło z pogodą (według prognoz w górach miały być śnieżyce).


Pijemy herbatkę, napawamy się sukcesem, dziwimy się że z Uszguli idzie za nami pies (potem biegnie za nami kolejne 15km), a potem w dół.

15km zjazdu kamienistą drogą - ja drżę o rower, ale szczęśliwie nic mi się nie przytrafia. Za to Michał i Gośka łapią po gumie - czekamy na nich na mostku w dolinie. A z nami oczywiście uszgulski pies:


W dolinie droga przestaje być tak kamienista, za to robi się błoto. Pierwsza kałuża której nie dało się ominąć to były emocje, ale w końcu metoda by jechać samym środkiem (bo najmniej grząsko), okazuje się na tyle pewna, że przejeżdżamy przez setki takich kałuż bez większych emocji i prawie zawsze się udawało (w całej grupie tylko dwa upadki - za to dzięki błotu - bardzo efektowne).

Dolina jest piękna, ale praktycznie pusta. Tylko ruiny kopalni na początku i pojedyncze domy później, a my nawet chleba nie mamy. Więc mimo późnej pory jedziemy dalej.

I w końcu, już po zmroku, jest wioska. Długa, z błotem po kolana i z drogą zatarasowaną zaprzęgiem z wołami. Na początku wioski "hotel" i sklep, ale chleba nie ma. Kupujemy co jest (ciastka i bimber) i ignorując "hotel" jedziemy dalej.

W całkowitej ciemności, z rowerami upaćkanymi błotem (aż przerzutka zaczęła stroić fochy), widząc cokolwiek jedynie w świetle lampek, robi się trochę nieciekawie, ale w końcu znajdujemy miejsce idealne na nocleg: łąka nad drogą, koło mostu i przy zbiegu rzeki i potoku.

Kąpiel w potoku, długa rozmowa telefoniczna z Marzenką, która opowiada o problemach w domu - eh, to już kilka dni i wracam.
W nocy deszcz i obcy pies odganiany przez "naszego". I śmieci rozwłóczone i cukierki przez psy wyjedzone.

Dzień 9: 67km

Śniadanie, zgrubne czyszczenie roweru (przydają się mokre chusteczki i finish line - po 3 "kąpielach" i starannym wycieraniu mazi napęd wraca do życia) i jedziemy dalej.

Po ok. 15km pojawiają się pierwsze plamy asfaltu (w wioskach), a w końcu poezja: przepiękny asfalt z długimi, szybkimi zjazdami.

I tym większy zawód gdy asfalt znika. Ale po podjeździe znów wraca. W każdym razie, w porównaniu z dotychczasowym tempem, prędkość mamy ogromną, tak więc 30km do Lantekhi mija błiskawicznie.

W miasteczku jakby nie Gruzja tylko Rosja - mówią po rosyjsku na ulicy i ludzie jakby inni. jemy chqczapuri w barku przydrożnym, gdzie czemuś nie dało się herbaty załatwić, więc przyprawy palą.

A potem dalej zjazd - aż do Tsageri, gdzie kulturalnie zwiedzamy lokalne muzeum, potem polecany przez miejscowych klasztor (okazał się bardzo niepozorny), a potem pniemy się 500m w górę po gęstych serpentynach, ścigając się ze zmrokiem.




Na przełęczy jesteśmy o zmroku, jest ładnie, ale nie mamy wody, więc na nocleg zjeżdżamy do rzeki.

Na dole już całkiem ciemno, jeszcze tylko nabieranie wody i nocleg nad rzeką. W sumie w środku wioski.

Noc dla mnie nieco kryzysowa - coś jakby mnie bierze przeziębienie, więc w końcu wstaję o 6 i poranny chłód pokonuję gorącą herbatą.


cd: część 4 - Racha.










Longinada: Gruzja 2014: część 2 - znad Morza Czarnego do Mestii

Sobota, 4 października 2014 · Komentarze(0)
Kategoria Longinada, Gruzja
Część 2/4: Kulevi - Mestia.
(część 1/4: Kutaisi - Kulevi)

Dzień 4: 77km
Rano ładne słońce i umiarkowany wiatr w twarz- jedziemy po płaskim asfalcie, z dalekim Kaukazem na horyzoncie.

Delikatnie nudnawą drogę urozmaica "rezydencja patryjarchy" na wzgórzu:

ale przede wszystkim cieszymy się jak dzieci z rosnących przy drodze "egzotycznych" owoców:


Zaczynają się wzgórza, ale ciągle droga jest na tyle mało charakterystyczna, że jakoś nie mamy okazji zatrzymać się na drugie śniadanie. Tak że gdy w końcu dojeżdżamy do Zugdidi ok. 13.00, to większość jest na tyle padnięta, że decydujemy: najpierw obiad, potem zwiedzanie. Obiad w knajpce, gdzie siedzimy koło wiązki żywych kurczaków - leżą sobie ciche, powiązane łapkami i czekają a my obok jemy.

Zwiedzanie to miejscowy pałacyk:

i bazar. Na bazarze tłum, gadatliwi podchmieleni i pierwszy, przelotny deszcz.

Przy wyjeździe z miasta, o zmroku - drugi deszcz, który w części przeczekujemy, a potem po prostu jedziemy w deszczu. A potem przez noc, główną drogą (z umiarkowanym ruchem), aż do domu, gdzie dziwną mieszanką języków prosimy gospodarzy o wodę do worków, a potem odbijamy w polną drogę nad strumykiem, gdzie rozbijamy namioty.

Dzień 5: 78km

Budzę się przed świtem i kąpię się w strumyku. Wreszcie! Strumyk słabo nadaje się do kąpieli bo brzegi błotniste i strome, ale jak się bardzo chce, to można.

Śniadanie mamy z widokami iście królewskimi - Kaukaz jest już całkiem blisko:

tak, że po śniadaniu kierunek jest oczywisty - w góry:

Ostatnie 15 km równego, gdzie oglądamy w szczególności jak tu wyglądają cmentarze - takie jakby miasteczka przy drodze:



Za Ivari zaczyna się kraina wielkich rzek:

i podjazdów, do których wszyscy już trochę się stęsknili:


Piłujemy sobie te podjazdy aż do zapory. "Najwyższej na świecie":

Wyjeżdżamy do budynku nad zaporą i trzeba przyznać że robi wrażenie. Ciekawostką jest, że z dołu zapory wypływa tylko niewielka część rzeki - większość leci 2.5km tunelem pod górami, do elektrowni wodnej.

Koło zapory jest bar, gdzie jemy wczesny obiad. Oczywiście pierożki chinkali, co dają dużo sił do pedałowania. A do pełni szczęścia jeszcze z tyłu baru jest umywalka, gdzie można umyć głowę i ogolić się. Ach!

Szybki zjazd do drogi i znowu piłowanie pod górę:

Dojeżdżamy do jeziora (stworzonego tamą) i jedziemy drogą kręcącą się po stromych zboczach doliny

Droga jest równa, ale warto uważać na spadające kamienie:


i pasące się przy drodze zwierzęta:

Tyle że zarówno świnki jak i spadające na drogę kamienie, to tak naprawdę nasi sprzymierzeńcy. To właśnie dzięki nim kierowcy tutaj jeżdżą tak ostrożnie - po prostu nie wiedzą co będzie za zakrętem, więc uważają. Przy okazji także na nas :-)

W knajpce przydrożnej drugi obiad (chachapuri).

Przyjemne miejsce na odpoczynek. Kot drący się o jedzenie, słoneczko przyjemnie grzejące w twarz przy stoliku, w sklepiku ciasta, kulturalne wc i nieco dziwne otoczenie:

A potem dalej wąską doliną:

Jedziemy do zmroku - Longin znajduje super miejscówkę przy potoku spadającym do rzeki, tuż przed wioską Shdikhiri.
Jeszcze kolacja i kąpiel w potoku, tym razem kąpiel taka sobie, bo dojście do górskiego potoku skomplikowane na tyle, że kaleczę się nieco. I oczywiście w krzakach znowu łapię tysiące drobnych rzepów.

Dzień 6: 46km
I znowu cały dzień podjazdów, tym razem z perspektywą wygodnego noclegu w hotelu w Mestii. Dzień rozpoczyna się pochmurnie i zimno (12 stopni), ale z czasem się rozpogadza.

Jest pięknie: kolejne wioski, kolejne zakola wąskiej doliny i kolejne wielkie, ośnieżone szczyty.


W międzyczasie droga z asfaltowej robi się betonowa, ale to nie jest zła zmiana. W tym klimacie beton wydaje się praktyczniejszy - wygląda na mocny, ale wierzchnią warstwę łata się z użyciem prostych narzędzi.

I w końcu Mestia:

czyli całkiem spore, nastawione na turystów miasto. Z miłymi knajpkami, sklepami z pamiątkami i bardzo wygodnym a niedrogim pensjonatem. Jest wino do obiadu, wieczorem piwo i opowieści o poprzednich wyjazdach, a w pensjonacie gorący prysznic i internet.

I dzięki internetowi wiemy, że chyba to był ostatni dzień pochmurnej pogody - że chyba będziemy mieli fuksa i od rana będzie pięknie. Że góry przejedziemy z pięknymi widokami. Sprawdziło się!


Część 3/4: Swanetia

Longinada: Gruzja 2014: część 1 - nad Morze Czarne

Środa, 1 października 2014 · Komentarze(2)
Kategoria Longinada, Gruzja
To była moja pierwsza "prawdziwa wyprawa" rowerowa: nie w Polsce, bez wsparcia busa, w nieznane, wymagająca dla roweru i kondycji. Za to w dobrym, doświadczonym towarzystwie (ze mną 10 osób). I udało się znakomicie!

Pierwszym wyzwaniem było pakowanie: wiedziałem że muszę mieć ubiór i na klimat gorący i na śnieg na przełęczach (prognozy mówiły o śnieżycach). Do tego trzeba było w wadze bagażu uwzględnić zapasową oponę oraz dwie (a nie jedną, jak zwykle) zapasowe dętki. I jakiś "awaryjny" prowiant, bo będą dni przez góry. A z drugiej strony wiedziałem, że trasa będzie trudna - każdy dodatkowy kilogram bagażu to dodatkowe obciążenie i dla mnie i roweru.

Przyznaję: pakowałem się prawie tydzień... Zaanektowałem stół w jadalni i stopniowo redukowałem ciężar. Udało mi się spakować bez wody, roweru i kanapek w 18.3kg, z czego 2.7kg stanowiły same sakwy (model Crosso Expert - mocne i wodoszczelne). Czyli 15.5kg i wystarczyło na każdy przypadek. Niepotrzebne okazały się dętki i opona, ale patrząc na przypadki innych uczestników wyprawy - nie zostawiłbym ich w domu. Niepotrzebnie brałem też butlę na benzynę do kuchenki wielopaliwowej, gdyż ostatecznie paliliśmy gazem (udało się kupić na lotnisku). Oraz przewiozłem w sakwie rzeczy na duży mróz, gdyż w końcu śnieżyce w górach nas ominęły.

Był to też mój pierwszy przelot samolotem z rowerem. Nadawanym jako "sport equipement": w domu ładnie poskładałem go tak, by nic delikatnego nie wystawało i opakowałem stretchem, a na lotnisku to wrzuciłem w specjalną (mocną i gęsto oczkowaną) plandekę:

Zadziałało! Poza lekko pogiętym przednim kołem nic się nie uszkodziło. Czyli plandeka sprawdziła się jako zabezpieczenia, a do tego na wyjeździe była całkiem użyteczna.

Dzień 1 (1.10.2014): 7 km.
Przejazd autem do Warszawy, potem samolot do Kutaisi, odbiór bagażu, składanie rowerów i jesteśmy gotowi. Na lotnisku o dziwo daje się kupić gaz (w 500g kartuszach). Do tego Aga z Kaśką, które zaryzykowały przewóz rowerów w kartonach, znajdują miejsce na przechowanie pudeł. Dorzucamy więc do ich kartonów naszą "ruską torbę", która posłużyła do zrobienia z 4 sakw (ja z Piotrem) 1szt bagażu - będzie 370g mniej do wożenia po gruzińskich wertepach.

Noc ciemna, jedziemy główną drogą w stronę najbliższego miasta (Samtredia), gdzie na dalekich przedmieściach mamy wypatrzoną na mapie obiecującą miejscówkę. Łączka jest mała, błotnista, tuż za domami, ale nam wystarcza: rozbijamy namioty i w końcu spanie po dłuugim dniu.


Dzień 2: 74 km.
Pobudka pokazuje cały urok błotnistej łączki, ale jest optymistycznie: na okolicznych drzewach jakieś tropikalne owoce, na horyzoncie góry, czego chcieć więcej!

Dzień zaczynamy od Samtredii - naszego pierwszego gruzińskiego miasta. Sklep z wodą Nabeghlavi (pycha) i cerkiew z mężczyznami ćwiczącymi śpiew koło cerkwi. Chłoniemy, ale też bez żalu wyjeżdżamy, ciekawi co będzie dalej.

Teraz w góry. Najpierw ruchliwą drogą obrośniętą dziesiątkami sklepów z olejem silnikowym i w końcu zjazd w boczną drogę: podjazd z widokiem na dolinę wielkiej rzeki.

Przejeżdżamy kolejne przełęcze, ruch jest już bardzo umiarkowany, za to każde auto pozdrawia nas trąbieniem, a niektóre ciężarówki zostawiają za sobą takie chmury czarnego dymu, że strach. Na większej przełęczy, koło ładnie ujętego źródła z pyszną wodą, siedzą "babcie" łupiące orzechy i sprzedające "gruzińskie snickersy".

W Chokhatari obiad w knajpce: pikantna zupa gulaszowa i, jak się potem okazało, wszechobecne tutaj chaczapuri, czyli gorący placek z serem. I dalej przez łagodne góry (podjazdy praktycznie ciągle, za to ładny asfalt i mały ruch - może się spodobać) do Ozgureti - niezbyt duże, ale brzydkie miasto na naszej drodze nad morze.

Tutaj decyzja by zamiast pchać prosto w stronę morza, trochę odbić w nieznane: na mapie jest niejaka "twierdza Achi". Twierdzy do nocy nie znaleźliśmy, ale jazda tam była przepyszna: zwężająca się dolina górska, z malowniczymi wioskami i starymi cerkwiami.


W zapadającym zmroku szukamy twierdzy już na piechotę, w końcu napotkana policja upewnia nas, że niczego takiego nie ma. Za to znajdujemy super miejsce na biwak.


Dzień 3: 89 km

Spotkana wieczorem policja nie tylko odprowadziła nas na biwak, ale jeszcze stanęli przy zjeździe z drogi i całą noc "pilnowali", okresowo włączając silnik dla nagrzania auta. Rano jak tylko wychyliłem się z namiotu, to pomachali i odjechali. Ciekawy gest.

Miejsce jest ładne, więc zbieramy się leniwie: kąpiel w potoku, pierwsze łatania dętek, śniadanko.


Po śniadaniu śmigamy ostro w dół, a potem kamienistą drogą przebijamy się do główniejszej nad morze. I kolejne przełęcze, przy drodze coraz więcej palm,

Aż w końcu z wysoka widok dalekiego morza:


Zjeżdżamy do Kobuleti, gdzie najpierw trafiamy na targ, gdzie jemy na spółę arbuza i gorące placki chaczapuri. Potem kwas winny z cysterny:

i w końcu morze!



Jedziemy szukać ładniejszej plaży, ale okazało się że właśnie dalej plaża jest gorsza - wręcz drogę na morze zagradza "wał" z pustych buletek PET i różnych np. gałęzi wyrzuconych przez morze. Ale sama plaża OK. W każdym razie kąpiel w gorącym Morzu Czarnym zaliczona.

Droga blisko morza bardzo wygodna i praktycznie pusta, prowadzi do kolejnego miasta nadmorskiego: Poti. Docieramy tam wieczorem, akurat w sam raz na obiad: pyszne pierożki chinkali (takie jakby kołduny, z rosołkiem w środku, z ciastem w postaci torebki zwieńczonej dziubkiem). Wyjeżdżamy z miasta o zmroku i kierujemy się kamienistą drogą przez łąki w stronę Kulevi. Robi się już całkiem ciemno, gdy Kaśka łapie dwie gumy pod rząd - podejrzewamy że to zasługa takich kolczatych kuleczek, których tu pełno coś rozsiewa. Jak zdejmuję to cholerstwo ze skarpetek, to przekonuję się dobitnie, że to BARDZO kłujące i gdyby nie antyprzebiciowe Marathon Plusy, to pewnie też bym łatał.

Idea wieczornej jazdy była taka, żeby zanocować praktycznie na plaży - na kawałku wybrzeża wyglądającym na mapie na całkiem pusty. Jednak okazało się że w Kulevi jest wielki port. Przemili ochroniarze pokazują nam drogę do wioski i stanowczo zabraniają rozbijać się w pobliżu portu. W sklepiku przy głównej bramie, pani zapytana o wodę, mówi nam o baniaku z kranem przy szkole. Nie bardzo wiemy o co chodzi, ale jedziemy i to był zdecydowanie dobry pomysł: koło szkoły jest nie tylko baniak z wodą, ale i wygódka i wygodna łączka na rozbicie namiotu. Rano wyglądało to tak:

Luksusy, znaczy się.


Część 2/4: do Mestii.