Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2015

Dystans całkowity:874.00 km (w terenie 3.00 km; 0.34%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:87.40 km
Więcej statystyk

Longinada Walia 2015 - dzień 11: do domu

Piątek, 10 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Ostatni dzień wyprawy.

Mateusz już się niepokoi wyjazdem i nie chce jechać rowerem. Rozumiem i nawet się cieszę, bo upraszcza to nieco pakowanie - jego rower pakuję w plandekę już rano.

Lotnisko jest niby w zasięgu (100km do 15:00) i trochę korci by ostatniego dnia trochę depnąć, ale ostatecznie jadę grzecznie z grupą do Welwyn. Znowu "naturalna" droga prowadzi głównymi i przez duże miasto (Luton) - zamiast tego starannie planując z mapą, przejeżdżamy bocznymi.

Jest skwar, boczne drogi oznaczają podjazdy, ale fajnie tak się pożegnać z angielskimi krajobrazami. Zaskakująco wysoki jest podjazd pod "Bison Hill" koło Whipsnade (jest tam zoo i chyba w ogóle to dość atrakcyjne, poddlondyńskie miejsce),


ale najbardziej dają w kość podjazdy krótkie, ale bardzo ostre. Że podjazdy są w Walii to rozumiem, ale że pod Londynem?

W końcu ostatnia górka, pożegnanie z widokami i potem już wzdłuż rzeki, drogą do Welwyn.


W "Welwyn Garden City" pełna ludzi knajpa nad jeziorem, gdzie czekamy na Janusza przy lodach i hotdogu. Potem przejazd pod McDonalda 1km od lotniska w Stansted, szał pakowania (wrzuciłem rzeczy do przebrania do sakwy, która poszła na samo dno busa - cudem i dzięki pomysłowości Longina udało się ją odzyskać) i idziemy na lotnisko brzegiem ruchliwych dróg.

Lotnisko straszne: trochę w remoncie, tłumy ludzi, bezlitośnie przepychanych tak, żeby nie tworzyły się zatory. W szczególności do ostatniej chwili nie znamy numeru bramki, więc gdy w końcu się pojawia, to według komunkatów mamy 15 minut do zamknięcia i 8 minut drogi. W tym całym pośpiechu nawet się nie pożegnaliśmy z grupą - dopiero w samolocie Piotrek zadzwonił.


Lecąc nad Francją (chyba) widzimy jak pojawiają się chmury, a potem grubieją w gęsty dywan, tak że gdy wysiadamy, to w Polsce jest ok. 25 stopni chłodniej niż w Anglii. Dobrze być w domu.


W sumie: 12 dni w podróży, Mateusz przejechał 488 km (z czego równo 120km w ciągu 1 dnia!), ja 974 km.
Towarzystwo wyborne, Mateusz poradził sobie, pogoda zapewniająca wszelkie doznania, atrakcyjne okolice, było super!

Longinada Walia 2015 - dzień 10: Oxford

Czwartek, 9 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Po wczorajszych doświadczeniach z główną drogą twardo trzymamy się bocznych, nawet jeśli oznacza to nadkładanie drogi. Jedziemy z Mateuszem grupą, kierując się najpierw na Woodstock - tam podobno jest piękny pałac królewski.

Jedziemy sobie przez ładne wzgórza, pola, wioski, z rzadka miasteczka. Jest słońce, ale bez upału, a Mateusz chyba w końcu poczuł urok jazdy w grupie, co mnie bardzo cieszy.



Aż w końcu trafiamy do miejsca, gdzie na mapie Staszka jest "Blenhaim Palace". No i nic tu nie ma. Ale o dziwo poboczem drogi, pośrodku niczego, idzie sobie dziewczyna w słuchawkach na uszach. Zapytana potwierdza, że "za około milę będzie pierwsza brama", więc trafiliśmy dobrze.

Faktycznie pojawia się mur i w końcu kuta brama, za którą są całe kilometry jakby-parku:

Ale na bramie stanowczy zakaz wjazdu rowerem.

Doczytujemy, że przez bramę mogą wjeżdżać osoby "w sprawach biznesowych" (nawet przy nas jedno auto wjechało) oraz wchodzić piesi. Naciskam specjalny guzik na domofonie - brama uchyla się troszeczkę, tak żeby dało się przejść.

Przeprowadzamy rowery i nawet przez chwilę faktycznie prowadzimy. Ale potem stwierdzamy, że to bez sensu i jedziemy przez wystrzyżone łąki i mostki z ostrzeżeniami że na drodze mogą być młode owce.

W końcu pipant na horyzoncie widać jako kolumnę z rzeźbą:

a my jedziemy dalej przez ten dziwny park.

W końcu spore jezioro z wyspą:

most z ostrzeżeniem, że "za tym punktem wstęp tylko za biletami" i w końcu stajemy pod pałacem.


Zamek od drugiej strony ma wielki parking i tłumy turystów z całego świata. Zdecydowanie nas tu nie ciągnie - grzecznie przeprowadzamy rowery na parking (po drodze Anglik wypytuje nas czy tu można jeździć na rowerze, bo on też by chciał) i wyjeżdżamy. Kilka kilometrów terenu prywatnego - jakieś to cholernie niewspółczesne.

Zaraz za zamkiem kolejna kraksa w grupie (tym razem ucierpiał Staszek, twardo odmawiając opatrzenia krwawiącej ręki) i 15km ścieżki rowerowej wzdłuż drogi. Taka sobie, ale bezpiecznie wprowadza do miasta, gdzie oczywiście odbija nad kanał, wprowadzając wygodnie do samego centrum.


Jest skwar, Oxford cały w remontach. Zgodnie z umową podjeżdżamy pod dworzec kolejowy, ale tam parking tylko do 20 minut - busa nie ma. Przez telefon dowiadujemy się że stoi "pod Decathlonem", tyle że nikt z przechodniów nie wie gdzie to. Dopiero w informacji turystycznej na dworcu pani po konsultacji na zapleczu pokazuje palcem na mapie.

Mateusz zmęczony, głośne miasto zniechęca do zwiedzania - spędzam z nim czas w McDonaldzie, po czym on zostaje w busie, a ja z grupą jadę dalej.

Z powodu remontów dróg zamiast przejechać jakoś bokiem, jedziemy przez samo centrum miasta, tak że można powiedzieć, że trochę Oxford zwiedziłem :-)


Potem wyjazdówka z miasta - zatłoczona, ale jej skrajem poprowadzona ścieżka rowerowa, którą wzorując się na miejscowych (np. możliwość omijania świateł po chodniku), sprawnie przejeżdżamy. Choć chwilami spalin mogłoby być mniej (auta - kopciuchy). Za to po wyjeździe z miasta zaraz zjeżdżamy z głównej, tak że do końca dnia jedziemy znów miłymi drogami przez wioski.

Dojeżdżamy przed zmrokiem do Aylesbury, gdzie camping ma być po drugiej stronie miasta - zahaczmy o hipermarket (pełno polskiej żywności) i spokojnie jedziemy na nocleg. Pod koniec mamy problem - nie możemy namierzyć campingu, mimo że raczej jesteśmy blisko. Po prostu Janusz przyjechał z drugiej strony, więc nie podawał precyzyjnie lokalizacji - mówił 300m od drogi, więc po przejechaniu 500m uznaliśmy że to nie to. Ale w końcu wyjechał do nas (pojechał po reszte do Oxfordu), więc gdy zobaczyliśmy go na skrzyżowaniu, wszystko stało się jasne.

Camping na przedziwnej farmie z indykami, karmnikami dla ptaków wszelakich i ze wszędobylskim pawiem. Fajne miejsce. "Oak Farm".


Mateusz dziś przejechał 57km.

cd: do domu

Longinada Walia 2015 - dzień 9: Gloucester

Środa, 8 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Rano piękne słońce.

Mamy jechać do Gloucester. Longin proponuje by pojechać główną drogą po zachodniej stronie zatoki, ewentualnie nadłożyć trochę drogi i odwiedzić ruiny opactwa w Tintern. Ta druga opcja zdecydowanie wygrywa, choć wiąże się to z przekraczaniem sporej grupy wzniesień, co mocno odstrasza Mateusza. Nie chciałbym żeby spędził kolejny dzień w busie, więc po przestudiowaniu mapy i usłyszeniu, że północny most jest przejezdny rowerem, mam dla niego alternatywę: boczne drogi po wschodniej stronie zatoki. W końcu jedziemy ten wariant w czwórkę - dołączają się do nas drugi ojciec (Jurek) z synem (Paweł, 20 lat).

Przebicie się do mostu nie jest proste. Pierwsza próba - ścieżką nad morzem - kończy się szybko, na bramce antyrowerowej. A szkoda, to mogłaby być fajna droga:

Więc przeplątujemy się bocznymi drogami tak, by wjechać na most z prawej strony (tam według mapy prowadzi ścieżka rowerowa), ale nie jechać autostradą. Gdy już byliśmy blisko, na drodze stanął płot kolczasty z ławką w środku wysokości, pozwalającą wygodnie przejść piechurowi. Trudno - przenosimy rowery. Na pastwisku byczki, ale strachliwe. Za chwilę drugi płot i słabo widoczna ścieżka przez łąkę, kolejna bramka antyrowerowa, szutrowa droga i w końcu - wytęskniony asfalt prowadzący w pobliże autostrady, gdzie faktycznie pojawia się ładna ścieżka rowerowa wprowadzająca na most.
(teraz już wiem, że nie trzeba było pchać się na wprost, tylko nadłożyć kilka km przec Chepstow - od północy przejechać i pod autostradą i potem bezproblemowo wjechać na ścieżkę; ale to wiem dopiero teraz).

Przejazd przez most - poezja. Wiatr, słońce, morze, widoki. Most długi, ale aż szkoda że się kończy.



Zaraz za mostem zjazd w boczne drogi na północ. Na początek napotykamy stację benzynową, gdzie co prawda nic nie kupujemy (poszaleli z cenami), ale jest okazja do zaległego mycia głowy - skwar jest taki, że wysycha w minutę.

Na bocznych drogach mamy mały konflikt interesów: ja kombinuję z możliwie bocznymi drogami, Jurek z Pawłem chcą jak najszybciej do Gloucester. Przez jakiś czas wybieramy kompromisowo: trochę bocznymi, potem kawałek główną, ale po przejechaniu 3km główną wiem na pewno, że nie tego z Mateuszem chcemy. Tak więc oni pognali do miasta, my spokojnie zjechaliśmy w wioski. Przyjechali ok. godzinę przed nami, ale za to my mieliśmy trasę pełną sielskich klimatów.

Łąki, krowy przechodzące drogą (ochrzanił nas farmer żeśmy cierpliwie nie czekali tylko stresowaliśmy mu krowy),

widoki na rzeko-zatokę,

Sharpness Canal z obrotowymi mostami (zamykanymi gdy przepływały barki),




a w Hardwicke, gdzie mieliśmy odjechać od kanału na drogę przez miasto, dopytałem miejscowego rowerzystę czy da się dalej jechać - potwierdził ("is perfect"), więc do samego centrum Glouceser wjechaliśmy supermiłą ścieżką wzdłuż kanału.

Koło busa (na parkingu pod hipermarketem) zostawiamy rowery i idziemy na 1.5-godzinny spacer po mieście. Trochę zwiedzamy, trochę szukamy obiadu (skończyło się na McDonaldzie). Piękna katedra, ładnie zagospodarowane doki i stary port.





Po powrocie ze spaceru Mateusz zostaje w busie, a ja z grupą jedziemy na nocleg - camping koło Bourton on the Water. Czasu mało, więc Longin znowu namawia na główną. Mam już dosyć ciągłego oponowania, Mateusz nie jedzie - niech będzie główna.

Wyplątujemy się jakoś z miasta przez dzielnice imigranckie (Afrykanie, Pakistańczycy w tradycyjnych wdziankach, jaskrawożółty sklep z charakterystycznym logo i napisem "Dwie biedronki") i wjeżdżamy na główną.

Jazda tą główną to jakiś koszmar! Jesteśmy tu zdecydowanie nie na miejscu - angielscy kierowcy, na bocznych drogach tak uważni i ostrożni wobec rowerzystów, tutaj jakby nas nie zauważali. Dopóki jedziemy poboczem da się wytrzymać, ale niestety najpierw musimy przejechać ślimaka na wprost, co oznacza zmianę pasa na środkowy, a potem jest zwężenie przy podjeździe na zalesioną górkę.

To drugie było tylko nieprzyjemne (zadziwiająco wiele angielskich aut ma problem smrodliwego wydechu), pierwsze - zdecydowanie niebezpieczne. Ja przy tym ślimaku po prostu depnąłem ile dam rady, z prędkością 45km/h uciekając z niebezpiecznego miejsca, reszta grupy nie miała takiego szczęścia: dezorientacja, gwałtowniejsze hamowanie roweru z tarczówkami i po raz kolejny na tym wyjeździe (rano to Mateusz wpadł na Pawła) doszło do wpadnięcia na siebie rowerzystów. Jak się potem okazało Sławek potłukł się na tyle mocno, że po tym dniu resztę wyjazdu spędził w busie.

Na szczęście po drugim "ślimaku" ruch bardzo słabnie. Droga co prawda nadal ma oznaczenie zielone, ale teraz zdecydowanie da się nią jechać.


Dzień pomału się kończy, a my spokojnie jedziemy prostą drogą do celu.

Przez telefon dowiadujemy się że jest komplikacja z campingiem. Na tym z mapy podobno pracuje matoł, co właśnie nauczył się obsługi zegarka: odczytał że jest już 6 minut po zamknięciu (20:06), więc nie wpuścił busa. Ale poszukali i znaleźli inny camping. Tyle że przetłumaczenie jak na niego trafić nie jest proste. Na szczęście Longin po położeniu Nadii spać wsiada na rower i wyjeżdża nam na spotkanie, więc końcówka drogi jest bezstresowa.

Camping to miła łączka z murowaną toaletą w rogu. Toaleta jest jedna, z prysznicem, więc mycie całej grupy jest na tempo, parami - schodzi sprawnie. W szczególności Mateusz po wczorajszej kąpieli pod drzewkiem, z worka, docenia uroki cywilizowanego prysznica - nie trzeba go namawiać :-)

Mateusz dziś przejechał 67km.

cd: Oxford

Longinada Walia 2015 - dzień 8: Cardiff

Wtorek, 7 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Budzę się wcześnie rano i kąpię w jeziorze. Zimne ale warto było! Poranek ładny - chłodny, ale wyraźnie widać zmianę pogody. Mateusz pojedzie dziś busem: zmęczyło go wczorajsze łojenie w deszczu, zresztą obawiam się komplikacji wynikających z niesprawności mojego roweru.

Co do pogiętego tylniego koła głupio zakładałem, że to powtórka z historii dla przedniej obręczy (ucierpiała po raptem 3km zjeździe kamienistą, górską drogą z przełęczy Klekociny koło Babiej Góry - wtedy dowiedziałem się że obręcz 19mm to trochę dla mnie za mało). Z powodu tego założenia uznałem że będę prostował koło ile się da, a w Cardiff poszukam serwisu. Trzeba było nie zakładać, tylko sprawdzić uważniej...

Raptem kilka km po starcie muszę stanąć na prostowanie koła, bo opona zaczyna mi ocierać o przednią przerzutkę. Twardo zbieram się do grubego centrowania (pierwszy raz w życiu), ale dostaję niespodziewaną pomoc - nadjeżdża Bogdan, deklaruje spore doświadczenie i przejmuje temat. Okazało się że mam pęknięte 3 szprychy, w tym 2 koło siebie. Bogdan wykręca kikuty i sprawnie podkręca co się da, ostrzegając że trudno dać gwarancję, że to długo wytrzyma.

Jadę więc dalej sam, jak się da ostrożnie, dumając jaką metodą namierzyć w Cardiff dobry serwis rowerowy, gdzie mi założą brakujące szprychy, nie spaprzą roboty i nie zedrą ze mnie skóry. I wtedy widzę rowerzystę. Znaczy się rowerzystów tutaj sporo, ale ci na kolarkach to trochę nie z tego świata - nie uśmiechną się, czasem nawet nie rzucą standardowego "heyah", ciągle gdzieś ciągną tak, że lepiej ich chyba nie zatrzymywać. A ten rowerzysta jedzie na klasycznym góralu, ma ubłocone plecy, a przy tym jest mocno korpulentny i nie jest młodzieniaszkiem - tak, on może wiedzieć coś o serwisach rowerowych! I akurat trafia się nam czerwone światło na skrzyżowaniu w miasteczku - ryzykuję pytanie gdzie można naprawić koło, w którym straciłem 3 szprychy.

Strzał w dziesiątkę! Mówi żeby nie czekać do Cardiff, bo tu też są serwisy. Wie o trzech, ale jeden akurat jest zamknięty, drugi jest słaby, a w trzecim, w Halfords na pewno to zrobią i to na poczekaniu. Boję się że to Halfords to jakieś miasteczko z dala od mojej drogi do Cardiff, ale przekonuje że nie. I zaznacza mi punkt na mapie w komórce, tak że trafiam jak po sznurku. Mówi że jest strażakiem, że okrutnie lubi rowery i cieszy go, że odwiedzam jego okolice. Fajne spotkanie, zwłaszcza że tutaj praktycznie nikt nie uznaje za stosowne rozmawianie z przyjezdnymi. Tak jakby jeżdżenie tu na rowerach całymi dniami było najnaturalniejsze w świecie.

Jadąc do Halfords trafiam na ścieżkę tematyczną: Tunel Trevitchicka (pierwsza kolej):




A potem Halfords czyli jak się okazało - wielka sieciówka motoryzacyjno-turystyczna. Taki Decathlon skrzyżowany z Norauto. I faktycznie jest serwis rowerowy. Co prawda pracownik, którego zaczepiłem nie podjął się tak trudnego zadania, ale powiedział że za 20 minut ma być w pracy ekspert od kół. Prawda: przyszedł, porwał mi rower, siedział z nim na zapleczu przez 40 minut (ja zwiedzałem półki sklepu patrząc na ulewę za oknem) i wrócił z 3 pięknymi nowymi szprychami i doskonale wycentrowanym kołem. I skóry nie zerwał: wszystko razem 25 funtów. Dobrze strażak poradził!

A potem szybko do Cardiff. Najpierw nudną drogą w średnim ruchu - jedyną jej zaletą była szybka jazda, pozwalająca nadgonić stracony w Halfords czas. W końcu trafiam na śliczną ścieżkę rowerową wzdłuż rzeki Taff, która wprowadza w rozległy park na przedmieściach, a w końcu wzdłuż rzeki prowadzi środkiem miasta do morza.





Pogoda w gęstą kratkę. Dosłownie w 10 minut przechodzi od upału do deszczu - aż nie wiadomo czy ubierać się na te deszcze czy po prostu poczekać chwilę. Dojeżdżam do morza - to pewnie nad nim jest zamek, przy którym mam się spotkać z busem. Nawet widać jakieś wzgórze - spokojnie jadę do niego, by z bliższej odległości przekonać się że to zdecydowanie nie zamek. Pogoda znów się zmienia: już nie pada, ale wiatr dmucha potężny.

Mateusz telefonicznie kieruje mnie na stadion, do którego jak docieram, to nikogo nie znajduję. Znów telefon - to nie ten stadion. W końcu trafiam, szybkie jedzenie, zamek pozdrawiam z daleka (sądzę że jadąc wzdłuż Taff zobaczyłem najładniejszą stronę Cardiff) i trzeba się zbierać na drugą część dnia. Mateusz się waha czy jechać, ale to ja mu odradzam - wiatr jest naprawdę silny, a przy tej pogodzie w kratce nie wiadomo jak będzie wiał.

I szkoda że nie pojechał - wiatr w końcu wiał w plecy. Wyjeżdżamy opłotkami miasta na płaskie pustkowie (łąki, pastwiska, z rzadka wioski) nad morzem.


Dzięki dokładnej mapie (w komórce) udało się zgrabnie objechać Newport (w tym ok. 1.5km wygodną ścieżką przez łąki),tak że na bardziej główną (żółtą) drogę wjeżdżamy dopiero w Magor. Stamtąd już prosta droga na wyznaczone miejsce biwaku nad zatoką.



Znowu bez łazienek, ale tym razem jestem zdeterminowany: już wcześniej zapowiedziałem, że dzisiaj cały worek wody jest mój (pod stadionem nabraliśmy wody do wszystkiego co było w busie), grzeję 3 menażki wrzątku, tak że worek jest pełen mocno ciepłej wody. W wieczornym mroku idziemy z Mateuszem do przewiewanego wiatrem lasu koło biwaku i kąpiemy się pod prysznicem zawieszonym na poziomej gałęzi. Mateusz nawet głowę umył. Kąpiel w tych warunkach trudno polubić, ale uczucie czystości po długiej przerwie - bezcenne.

W nocy huk przypływu miesza się z wyciem wiatru i odgłosami autostrady na moście nad zatoką - wspólnie kołyszą do snu.

cd: Gloucester

Longinada Walia 2015 - dzień 7: Swansea

Poniedziałek, 6 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Parking gdzie się rozbiliśmy jest w lesie, w pobliżu potoku i ścieżek konnych i rowerowych. Podobno strumień czyściutki, ale ostatecznie z Mateuszem wczoraj poszliśmy spać brudni. W pobliżu są toalety, ale ponoć zamknięte.

Rano znowu pada. W deszczu idę szukać tych toalet - może już otwarte? Otwarte - ciepła woda, zamknięcie - w umywalce też da się umyć. Ściągam też na kąpiel Mateusza. I tak pomału rozkręca się poranek.

Miejsce jest urocze także w deszczu. Jest tu ogród (jeszcze kilka lat temu prywatny, obecnie przekazany gminie), w tym deszczu wyglądający tajemniczo przez furtkę w kamiennym murze:


W pobliżu są lasy, parki, urokliwe drogi pozwalające na długie spacery nad pobliskie (1.5km) morze. Gdy otwierają kawiarnię, to kusimy się na kawę i ciacho w rustykalnych klimatach:


Powtarza się sytuacja z wczoraj - w padającym deszczu poranek się przeciąga, tak że wkrótce jest decyzja: dzień zaczynamy od busa. W dwu grupach: pierwsza do Carmarthen, druga do Swansea. Ja z Mateuszem leniwie zabieramy się z grupą późniejszą.

W Swansea nadal pada, ale jakby trochę się przejaśnia. Samo miasto nie kusi w ogóle - po zjedzeniu czegoś zgrubsza podobnego do lasagne w kawiarni przy hipermarkecie, wyjeżdżamy z Mateuszem w drogę. Na razie sami - reszta drugiej grupy nie kwapi się na jazdę w deszczu, pierwsza jeszcze nie przyjechała. A deszcz jakby przestaje padać - zdecydowanie da się jechać.

Wyjazd ze Swansea jest okropny - niby jest ścieżka rowerowa, ale wzdłuż ruchliwej drogi. Niby chwilami od niej odbija, ale szybko wraca, chwilami wręcz prowadząc zdewastowanym chodnikiem wzdłuż drogi. Męczące to, tak że uczepiam się odbicia w "żółtą" drogę. Niepotrzebnie - boczna droga okazuje się nieprzyjemnie ruchliwa, a jak potem uważniej sprawdziłem na mapie, ścieżka wkrótce zbaczała w pustkowia. Eh.

W Neath wjeżdżamy na tę samą ścieżkę, co ją porzuciliśmy za Swansea. Znaczy się staram się wjechać, co okazuje się nie całkiem proste - krążymy po uliczkach centrum handlowego a ścieżki co tu ma być - nie widać. W końcu cierpliwie namierzając zgubę znajdujemy: jest pod nami - prowadzi nad kanałem.

I od tego momentu zaczęła się zupełnie inna, superprzyjemna droga. W dolinie idą dwie drogi po zboczu - jedna główna, druga boczna. Między nimi rzeka, a obok niej, kilka metrów powyżej - kanał. A koło kanału śliczna, żwirowa ścieżka.





Jedzie się doskonale. Jazda po idealnie płaskim jest miłą odmianą po ostatnich dniach, cisza, spokój (raz tylko spotkaliśmy 3 kajakarzy), nawet nie przeszkadza za bardzo gdy deszcz wraca.

Ale się skończyło: ścieżka przegrodzona furtką przeciwrowerową. Trudno - zjeżdżamy na drogę i od razu zaczyna się podjazd. I niestety deszcz się wzmaga. Wkrótce same spodnie hydrofobowe nie wystarczają - trzeba do kurtki założyć też spodnie ortalionowe, tak że może nie mokniemy za bardzo, ale wszystko dookoła jest mokre i szare, a do tego ciągle pod górę - ciężko Mateuszowi o przyjemność z jazdy.

Całkiem smętnie robi się na drodze za Glyn-Neath. W ciągłym deszczu mamy ciągły podjazd (w sumie 200m w pionie). W końcu dojeżdżamy na szczyt wzniesienia, ale trudno o optymizm - do noclegu ciągle daleko (17km), największe podjazdy ciągle przed nami, a do tego z powodu późnego startu robi się już dość późno. A do tego wszystkiego widzę, że tylne koło mi się coraz bardziej krzywi - nie mówię o tym Mateuszowi, ale oczywiście martwię się.

I wtedy dzwoni Piotrek - ich bus ma wkrótce zgarnąć w Pontneddfechan (czyli pojechali główną drogą), kilka kilometrów od nas. I od razu świat staje się piękniejszy!

Umawiamy się na parkingu w centrum Hirwaum, gdzie szybko zjeżdżamy (zjazd po tym długim podjeździe). Przy parkingu pizza (do wyboru było jeszcze indyjskie takeaway), którą kończymy na minute przed busem. A potem już tylko podziwianie przez szybę jakie podjazdy nas ominęły w drodze nad jezioro w górach "Breacon Beacons".



cd: Cardiff

Longinada Walia 2015 - dzień 6: St Davids

Niedziela, 5 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem

Rano pada. Bez szaleństw, ale uparcie. Spokojny poranek kręci się w rytmie kolejnych fal deszczu, ale w końcu jesteśmy spakowani i tylko czekamy żeby trochę odpuściło. Obserwujemy korzystających przystani do spływu pontonami, oglądamy wystawę nt. łódek "coracle", chronimy się pod wystawowym daszkiem przed deszczem, gdzie uzgadniamy mapy w poszukiwaniu lokalnych atrakcji, które warto by odwiedzić po drodze.

I tak do ok. południa, gdy ruszamy większą grupą bez Mateusza - on dziś odpoczywa po wczorajszych 120km.


Deszcz odpuszcza, by po chwili złapać nas z pełną siłą (chronimy się przed nim w jakiejś drewutni). A potem wychodzi słońce i szybko robi się upalnie.

Jedziemy do St Davids - "duchowej stolicy Walii", przez park narodowy Pembrokeshire. Podjazdów pełno a my kierujemy się na staroceltycki "Pentre Ifan":


Oglądamy, podziwiamy, patrzymy na jakiś dziwaków ładujących się celtycką energią i jedziemy dalej. Podjazdy w słońcu a przy zjazdach silny wiatr w twarz.

Na jednym z fajnych zjazdów (stromo do rzeczki - 20% z ostrymi zakrętami) mam naprawdę kupę radochy z nowego roweru, tak że wyprzedzam trochę grupę, ale grzecznie czekam na dole. Nie mogąc się doczekać wracam pod górę i znajduję ich na łączce opatrujących Agnieszkę. Na jednym ze stromych zakrętów, gdzie mi się tak fajnie zjeżdżało, jej się koło zablokowała i poleciała: solidnie stłukła dłoń i kolano.

Po opatrzeniu mówi że może jechać dalej (nie trzeba wzywać busa na pomoc), ale zabieramy jej sakwy (jako jedyny jechałem na pusto, więc chętnie biorę) i jest obawa że jak ręka spuchnie, to będzie to koniec jazdy. Mówi że chce jechać równym szybkim tempem (żeby zdążyć do St Davids zanim ręka spuchnie), więc dostaje to - ciągniemy we dwójkę w naprawdę ładnym stylu. Ciągłe podjazdy i silny, coraz silniejszy wiatr. Ja mam nadmiar mocy po dniach jazdy z ciężkimi sakwami (dziś zostały w busie), ale jak potłuczona Agnieszka tak da radę ciągnąć? Szacunek...

W trakcie jazdy słyszę dziwny odgłos, nawet zatrzymuję się na chwilę, ale nie potrafię go zidentyfikować, więc jadę bez przeszkód dalej. Dopiero 2 dni później okazuje się, że strzeliła mi szprycha - to pewnie wtedy.

Z okazji niedzieli wszystko pozamykane - nie ma ani sklepów (zresztą jedziemy praktycznie przez pustkowie), a puby w niedzielę przestają dawać jeść wyjątkowo wcześnie. Jedyną pociechą po drodze jest zakupiony na stacji benzynowej żółty ser - połączony z polskim "chlebem poligonowym" dał siłę na dalsze ciągnięcie pod wiatr. Mateusz wydzwania uparcie do mnie z St Davids, ale dzięki temu mam zgrubny opis gdzie jest parking - trafiamy do busa jak po sznurku. Uff, w samą porę - to już końcówka sił.

Kociołek i kasza gryczana (instant - pycha!) szybko regenerują na tyle, by zebrać się na zwiedzanie miasteczka. Bardzo kameralne, ale faktycznie klimatyczne.




Ci co przyjechali tu busem wyjechali na nocleg już dawno. Nam zostało nieco ponad godzinę do zachodu słońca - trudno, tak jest jak startuje się w południe. Mateusz razem z większością jedzie na nocleg busem - miejsc jest tyle, że 3 osoby muszą pojechać rowerem - ile się da, tak by bus nie musiał dużo wracać. Jadę ja, Staszek i Sławek.

Na początek trzeba możliwie dużo kilometrów wykręcić przed zmrokiem. Kręcimy na maxa i mimo podjazdów w pierwszą godzinę wykręcamy 22km - nie jest źle. Szybko przejeżdzamy Haverfordwest (to tu ewentualnie miał nas zgarniać bus) i ciągniemy dalej. Jedziemy główną drogą - tutaj ruch nie jest duży nawet na "zielonych" drogach, ale i tak w zapadającym zmroku przestaje być bezpiecznie. Ale to już tylko trochę - jeszcze kilka km i odbijemy na boczne drogi.

Dosłownie 3 km przed odbiciem w bok (na Narberth), zmrok robi się na tyle głęboki, że już nie da się jechać "na batmana". Ja mam lampki, Staszek sprytne błyskadełka (indukowane magnesem na szprychach), co dają całkiem niezła widoczność, ale Sławek to zdecydowanie Mroczny Rycerz. Mamy dzwonić po busa, ale przypominam sobie o lampce-popierdułce z Decathlona, co ją kupiłem dla fajnego kabelka USB. Jest tak mała, że mam ją "na wszelki wypadek" zapiętą do kierownicy (może świecić też na biało). Gdy Sławek zapina ją na sztycy, to okazuje się że popierdułka daje takie światło, że widać go naprawdę dobrze - możemy jechać. Przynajmniej dopóki popierdułka się nie rozładuje, co o dziwo nie następuje - ani dziś ani w ogóle na tym wyjeździe. Zdecydowanie nie doceniałem tej lampki.

Robi się coraz ciemniej, w końcu noc głęboka, a my jedziemy bocznymi, zwykle stromymi drogami do celu. Staszek i Sławek ciągną równo, ja trochę z sił opadam, ale nie odstaję bardzo. Gdy w końcu dojeżdżamy do punktu na mapie, gdzie miał być nasz nocleg, to okazuje się że parking jest pusty. Kiepsko z zasięgiem komórki, ale w końcu udaje mi się dodzwonić do Mateusza, który daje telefon Longinowi - mamy ponoć jeszcze tylko kilkaset metrów.

Na miejscu niespodzianka: Mateusz rozstawił namiot. Takie niespodzianki lubię! Bo przyznaję, że dzisiejszy dzień zmęczył. Pozwolił mi się nasycić rowerem: podjazdami, jazdą na tempo, wiatrem, zmienną pogodą.

Mateusz dziś przejechał na rowerze 3km (zwiedzanie St Davids).

cd: Swansea

Longinada Walia 2015 - dzień 5: 120 km

Sobota, 4 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem

Rano pada, potem mży, przestaje, wraca i tak w kółko. Mimo to sprawnie składamy namioty, jemy śniadanie i zbieramy się. Mateusz chce jechać.

W czasie jazdy mżawka nie wstrzymuje za bardzo, a wiatr choć początkowo w twarz, to podczas objazdy zatoki zaczyna wiać w plecy, tak że w ciągu pierwszej godziny, mimo podjazdów, przejeżdżamy 18km. To jakby uskrzydla Mateusza - chce w tym tempie ciągnąć dalej i nieźle mu to idzie, także gdy w końcu się przejaśnia.


Dzisiejszy dzień jest specjalny: busa nie będzie z nami aż do ok. 19:00, gdyż Longin musi odwieźć żonę i starszą córkę na lotnisko (choroba). Do Aberystwyth, gdzie bus ma być o 19:00, wjeżdżamy ok. 14:30 i mimo że jemy tam obiad (fish&chips w bardzo rasowym barze):


a potem zwiedzamy spokojnie:



to wyjeżdżamy już o 16:00 czyli do busa jest jeszcze mnóstwo czasu.

Mateusz już zmęczony, wiatr w twarz, ale ciągniemy równo.


W Abaraeron jesteśmy ok. 19:00, busa jeszcze nie ma, więc po spotkaniu z resztą grupy jedziemy dalej (choć większość tu zostaje czekać na busa).

Droga niby główna ("zielona"), ale ruchu nie ma dużego i jedzie się dobrze. Na tyle dobrze, że Mateusz nabiera ochoty na pobicie życiowego rekordu (96km w 1 dzień) - chce przejechać 100km.

Udaje się przejechać 100km i bez żadnych fanfar jedziemy dalej. W Biaenporth odbijamy z głównej i w zapadającym zmroku jedziemy bocznymi do Cilgerran.



Są podjazdy - ostre i wyczerpujące, ale Mateusz ciągnie, bo wie że naprawdę czegoś dokonał. Ale i tak ostatnie kilka kilometrów, w ciemności, były trudne.

Kierujemy się na punkt na mapie zaznaczony jako nocleg i szczęśliwie trafiamy dobrze. Nocleg okazuje się śliczną łąką nad cichą rzeką, przy której gmina postawiła bardzo kulturalne toalety połączone z wystawą nt. starodawnych łódek tam spławianych ("coracle" - nasmołowane płótno lub skóra rozpięte na drewnianym stelażu)

Jeszcze tylko szybkie rozstawienie namiotu, żeby Mateusz nie zasnął mi na stojąco, kolacja (mniam! kasza gryczana z gulaszem), kąpiel z Ortlieba nagrzanego w busie i zasłużone spanie po długim, pięknym dniu.

Mateusz przejechał dziś 120km!

cd: St Davids

Longinada Walia 2015 - dzień 4: Snowdonia, Harlech, Tywyn

Piątek, 3 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Jedziemy całą grupą z Mateuszem na przełęcz pod Snowdon (to stamtąd wczoraj ruszali na szczyt). Podjazd umiarkowanie ciężki (7-8%) i widać cel, więc jedzie się dobrze. Słońce grzeje, widoki jak na Babiej Górze, turyści z plecakami, ruch samochodowy dużo mniejszy niż w Alpach - sielanka.



A potem długi, piękny zjazd przez góry,

koło jezior z dziećmi na kajakach



a w końcu koło stacji parowej kolejki wąskotorowej, której Mateusz nie chce oglądać mimo że to dosłownie 100m od drogi (ale za to z podjazdem).

Po miłym zjeździe był też mocny podjazd w słońcu, co dał w kość:

oraz mnóstwo miłych widoczków, np:

albo:


Grupa trzyma się mnie bo mam dobrą mapę w komórce, ale oczywista droga rozleniwia i już w dolinie robię głupi błąd. Trzeba było skręcić w prawo, wzdłuż rzeki, ale żeby pojechać ładną drogą, trzeba było najpierw 500m przejechać w lewo. Tymczasem powiedziałem od razu w prawo i ludzie pomknęli w dół główną. Jak się zorientowałem, to już część była daleko a do tego usłyszałem, że inna nawigacja pokazuje tę jako dobrą drogę. Do tego w tym momencie Mateusz powiedział że ma miękką oponę - powiedziałem więc, że się odłączam (niech grupę kieruje ta druga nawigacja), a my z Mateuszem schowaliśmy się w cieniu drzewa na łące przy drodze.

Po załataniu flaka my cofamy się do skrzyżowania i jedziemy boczną drogą. Jak się potem okazało - reszta grupy również się tu wróciła, ale po przejechaniu w dół ok. 10km, gdy natrafili na informację, że most jest w remoncie (a jeszcze później dowiedzieliśmy się, że mimo remontu dało się przejechać).

W każdym razie do Harlech jedziemy we dwójkę. Pod koniec robi się całkiem płasko, tak że zamek na wzgórzu widać z daleka, zapewniając automatyczną odpowiedź na standardowe pytanie: "daleko jeszcze"? :-)

Droga prowadzi pod wzgórze zamkowe - trzeba jeszcze na nie wjechać. Droga ma oznaczenie 25% i faktycznie tyle ma w zakrętach (poza nimi 16%). Mateusz z trudem prowadzi - ja się uparłem i wjechałem. A na górze zobaczyłem że 25% to pikuś - tuż obok jest droga 40%:


Zamek jak wszystkie - nawet nie chce nam się wchodzić.

za to miasteczko bardzo urokliwe

i bardzo, ale to bardzo dobra pizza.


Potem Mateusz wsiada do busa (dziś przejechał  52km), a ja z grupą jedziemy dalej na południe - do morza i potem wybrzeżem.




Widoki morza, droga kiwa się podjazdami, jedzie się szybko i przyjemnie. W Barmouth (ładne miasteczko nadmorskie) znowu spotkanie z busem, a potem jedziemy ścieżką rowerową przez drewniany most kolejowy (bus musi objeżdżać zatokę), przy silnym bocznym wietrze.


Dalej droga dalej prowadzi wzdłuż wybrzeża,

przy czym muszą się tam zmieścić jeszcze tory kolejowe, więc droga musi czasem wyjść w górę:


Po drodze miasteczko, gdzie najwyraźniej mają hopla na punkcie włóczki: sweterki mają tam ławki, znaki drogowe, z włóczki są ozdoby na domach:

a na moście powiesili trolla:


Jedziemy pod wzmagający się wiatr aż do Tywyn. Ujście rzeki ma most kolejowy i kładkę rowerową - bus znowu musi daleko objeżdżać, a my jedziemy sobie po płaskim do miasteczka. Spotykamy się z busem koło campingu przy stacji kolejowej, ale tam tylko "bungalowy". Ale kierują nas na normalny camping po drugiej stronie miasta.

Wiatr przynosi zmianę pogody - gdy wjeżdżamy na camping zbierają się chmury, gdy zaczynamy się rozstawiać zaczyna się burza. Na tempo rozstawiamy tropik, tak że ostatnie 2 szpilki wbijam już przy padającym deszczu, ale główną ulewę możemy już przeczekać pod rozłożonym tropikiem.

Ulewa przechodzi, ale porywisty wiatr i deszcze przez całą noc szarpią namiotem. Mateusz narzeka że nie może zasnąć, ale mnie po dniu pełnym widoków, zakończonym gorącą kąpielą, wiatr nie przeszkadza.

cd: 120km



Longinada Walia 2015 - dzień 3: pod Snowdon

Czwartek, 2 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Budzimy się z Mateuszem ok. 6:00 i korzystamy z okazji by zobaczyć morze. Z tą bliskością morza z campingu to wyszło tak sobie - ścieżka faktycznie prowadzi w stronę morza, ale kończy się przy autostradzie. Potem chodnikiem koło autostrady trzeba przejść prawie 1km do kładki nad autostradą i torami kolejowymi. Potem jeszcze z 500m plaży w odpływie - najpierw kamienistej, potem piasek z płyciznami wody i dopiero na koniec morze.

Morze zimne, wcześnie rano, więc symbolicznie moczymy nogi i wracamy na camping.

Ruszamy z Mateuszem całą grupą.

Drogą bardzo różną - przez miasteczka, potem ścieżką koło głównej drogi, potem ładną ścieżką nad morzem, znowu miasto, itd.



W drodze procentuje przesada przy pakowaniu - coś mnie w domu "tknęło" i zapakowałem zapasowe pedały. Były jak znalazł gdy te w moim rowerze (sporo starsze niż reszta - przełożyłem z zimowego napędu, bo nie mogłem się przekonać do platform co przyszły z rowerem) zaczęły chrzęścić, sugerując że zaraz zakończą życie. Zmiana szybka, efekt bardzo przyjemny!

Pod drodze trafiamy na intrygującą bramę, bramę którą koniecznie trzeba przejechać:

Za tą bramą była droga przez las, a na jej końcu - zamek Penhyn.

Ładny (choć nie korciło by zwiedzać za biletami) a do tego z muzeum kolejnictwa.


O dziwo Mateusza parowozy prawie nie ruszają - po prostu znowu trochę się boi, że nie zdążymy.

Ostatni odcinek przed Caernarnon to już regularna ścieżka rowerowa nad morzem. Trochę pada, mocno wieje - ciągniemy do przodu.

Niestety przy zbiórce przy wjeździe do miasta okazuje się że jednego brakuje. Niektórzy kojarzą że mówił coś o kapciu, więc Staszek wraca ratować, ale w końcu gdy Agnieszka dzwoni do Longina, to okazuje się że zguba już tam jest. Po prostu pojechał inaczej a my czekamy bez sensu. Podjeżdżamy pod zamek w smutnej pogodzie. Bus stoi na parkingu pod zamkiem, tuż przy nabrzeżu. Znowu kociołki, jedzone już bardzo bez entuzjazmu. Deszcz raz trochę pada, raz nie, a my już nawet nie reagujemy.


Jest jeszcze dość wcześnie, prognoza pogody mówi o dziwo o rozpogodzeniu na wieczór - Longin rzuca by Snowdon zrobić już dziś wieczorem. Pomysł dobry, tylko nie starczy czasu na zwiedzanie zamku, przejazd i Snowdon. Mateusz zostaje więc zwiedzać, ja w grupie 5 osób jadę. Kamienne zamki zaczynają pomału się nudzić, więc to chyba ja wybrałem lepiej.




Jedziemy w deszczu. Całkiem mocnym, ale jedzie się fajnie. Niby główna droga, ale ruch bez przesady. Po drodze tylko jeden przystanek: koło stacji kolejki parowej na Snowdon:


Dojeżdżamy do Nant Peris i czekamy na Longina, bo jest kilka campingów do wyboru. Podczas może z 20 minut oczekiwania deszcz przestaje padać i zaczyna się rozpogadzać. Namioty rozstawiamy już w słońcu, w przepięknej dolinie.


Niby wszystkie starania były nastawione na wyjście w góry, ale słonce wszystko zmienia. Robimy sobie popołudnie lenistwa i trzeba przyznać, że jest to coś, co było już potrzebne. Czytanie, jedzenie (barszcz z uszkami - warto zapamiętać że to dobrze na kocherze wychodzi), kąpiel (prysznic na monety), oglądanie widoków, lenistwo. I do tego wcale nie czuliśmy w tym słońcu ugryzień meszek, których jak się potem okazało - było tam całkiem sporo.





Tymczasem Piotrek z resztą grupy robią piękną drogę w górach:





Wracają przed półnonocą. Oczywiście że im zazdroszczę, ale z drugiej strony odpoczynek też był miły. Nawet bardzo miły - nie można ciągle się sprężać, a Mateusz odpoczynku potrzebował. Gdyby się dziś na maxa umordował, to w następne dni byłoby ciężko.

Dziś Mateusz przejechał 39km.

cd: Snowdonia, Harlech, Tywyn

Longinada Walia 2015 - dzień 2: Conwy

Środa, 1 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Dzień budzi się piękny i słoneczny.

jesteśmy w górach, podobnych trochę charakterem do Beskidów


Zaczynamy od podjazdu na przełęcz:

Jedziemy sami - Mateusz jeszcze nie czuje się zbyt pewny swoich umiejętności, a jazda w grupie to dodatkowa presja.

Ale obawy były bezpodstawne - do przełęczy jest raptem 1km, który mija niepostrzeżenie, a potem już tylko zjazd.
Najpierw z dużej góry:

potem spokojnie, doliną wzdłuż rzeki, ale ciągle trochę w dół.


Wioski są już bardzo charakterystycznie walijskie, np. widzimy kamienne kościoły kryte łupkiem:


Spotkanie z grupą jest w St. Asaph, gdzie zjeżdżamy błyskawicznie - mimo obaw Mateusza zjechaliśmy te 26km ponad godzinę przed czasem.
Stajemy sobie w parku nad rzeką, rozstawiam kocher, robię zupkę, odwiedzamy większy sklep, czekamy leniwie na resztę oraz busa.


Resztę dnia Mateusz przejeżdża busem i to był dobry wybór - reszta drogi jest nawet dla mnie męcząca (choć może trochę to zasługa bólu głowy). Jedziemy grupą na zachód, pomału zbliżając się do morza (ze wzgórz zaczyna być go widać, w tym wielkie farmy wiatraków stojących na środku zatoki), ale generalnie ciągle w poprzek wzgórz. A do tego jedziemy w męczącym upale, pod zbierającymi się  chmurami deszczowymi.

W końcu w Colwyn zjeżdżamy nad samo morze:


Burze już chodzą blisko, z niektórych chmur widać padający deszcz, silny, szybko chłodniejący wiatr, ale nie na tyle dokuczliwy by przeszkodził w zamiarze objechania widokowej drogi wzdłuż półwyspu.

Oglądamy port jachtowy w trakcie odpływu:

W kiosku dla turystów ogłaszają że mają tabele przypływów - zapewne tutaj jest to informacja bardzo podstawowa.

W końcu pogoda łamie się do końca.

Pojawia się deszcz. Przechodzi, wraca i tak w kółko. Tracimy motywację na pełna drogę widokową, tym bardziej że w zasadzie większość jej przejechaliśmy. Przy odbiciu jakiejś ścieżki rowerowej w głąb półwyspu korzystamy z sugestii i jedziemy wprost na Conwy.

Zjeżdżając ze wzgórz widzimy zamek po drugiej stronie zatoki - pozostaje jeszcze przedostać się tam mostem. Wybór właściwej drogi w dużym ruchu nie jest prosty, ale już za drugim razem trafiamy w most.

A droga wyprowadza nas wprost na zamek. I to w jakim stylu!:



Droga (i tory kolejowe) wręcz przechodzą przez zamek:


Bus już stoi pod zamkiem długo, Mateusz z Longinem już zwiedził zamek. Nam zostało tylko 1/2 godziny do zamknięcia więc trzeba się sprężać. Oglądamy skwapliwie, trochę pada, wyjść zdążyliśmy zanim maruderów zaczęła wyganiać pani z dzwonem w ręku.






Gdy wracamy to parking z busem rozmacza się w coraz intensywniejszym deszczu. Chowamy się pod skromnymi daszkami odgrzewając kociołki na palnikach i bez większych nadziei czekamy na koniec deszczu.

Ten o dziwo przychodzi. Znaczy się trochę pada, ale tylko trochę - da się jechać. Do noclegu zostało już niedaleko, za to bardzo w górę. Więc Mateusz zostaje w busie.

I dobrze - droga zaczyna się piekielnymi stromiznami. Przez samo Conwy a potem przez wzgórza. Na przełęcz, która wygląda ślicznie, ale ewidentnie nie nadaje się na nocleg - nie ma wody, nawet nie za bardzo jest gdzie namioty rozbić. Za to widoki śliczne:




Oglądamy górskie kwiatki:

zwlekamy nieco, ale zdecydowanie wszyscy wolą camping w wiosce poniżej.

Wspaniały zjazd, chwila zamieszania w związku z wyborem drogi (bus pojechał w lewo - na zachód, Longin potem mówi że to logiczne żeby się nie cofać, podczas gdy ja kierowałem się na miejsce z 3 znakami campingów). W końcu rozbijamy się na prawie pustym campingu koło ścieżki na plażę. Z prysznicami, w właścicielem robiącym pokaz mowy walijskiej (twierdził potem, że te gardłowe obelgi to było grzeczne pozdrowienie, ale kto go tam wie). I oczywiście z tysiącami meszek.

Korci spacer nad pobliskie morze, ale w końcu zmęczenie wygrywa. Morze poczeka do rana.

cd: pod Snowdon