Wpisy archiwalne w kategorii

Rumunia

Dystans całkowity:1240.00 km (w terenie 43.00 km; 3.47%)
Czas w ruchu:57:14
Średnia prędkość:18.00 km/h
Suma podjazdów:8752 m
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:124.00 km i 6h 21m
Więcej statystyk

Rumunia: Transfogaraska i Transalpina

Poniedziałek, 7 sierpnia 2017 · Komentarze(1)
Kategoria Rumunia
Dwa lata temu byłem w Rumunii i strasznie mi się tam podobało. Chciałbym to powtórzyć, albo raczej - spróbować innych górskich tras w tym pięknym kraju. I dlatego gdy w środku zimy na fejsie zobaczyłem ogłoszenie, że zbiera się ekipa na przejazd Drogą Transfogaraską, niewiele myśląc wszedłem w to.

Główny organizator, Rafał, był z Tarnowskich Gór i wpadł na pomysł wyjazdu jako popularyzację Stowarzyszenia Trasy Rowerowe, którego jest prezesem. W szczycie było bodajże 14 chętnych, ale ostatecznie pojechaliśmy w dziewięciu: 4 z Tarnowskich Gór, 3 z innych śląskich miast, 1 spod Lublina i ja z Krakowa. Ośmiu na rowerach i jeden doświadczony turysta i rowerzysta, który tym razem był bez roweru, by przejechać góry jako kierowca. I jeszcze pies: pasterska, przemiła i bardzo cierpliwa suczka, którą Rafał woził w przyczepce.

W grudniu spotkaliśmy się w knajpie na pogaduchy, w wakacje były jeszcze dwa wyjazdy "treningowe" (byłem na drugim - pod Salmopol), ale tak naprawdę poznaliśmy się dopiero w wynajętym busie, którym pojechaliśmy do Rumunii. Towarzystwo super - bardzo różni, w różnym wieku i z różnym doświadczeniem rowerowym, ale wszyscy ze sporą zajawką i otwarci na przygodę.





Wyjazd do Rumunii w sobotę bardzo wcześnie rano - zastanawiam się co lepsze: zostawić auto na tydzień w Tarnowskich Górach czy też raczej znaleźć pociąg, co mnie przywiezie do Tarnowskich Gór w nocy. Ale Rafał mnie gasi - rano w sobotę koniecznie chce mieć wszystko spakowane, więc nie ma zmiłuj: muszę być na miejscu dzień wcześniej o 17. Trudno, skoro muszę brać dzień urlopu ekstra, to postaram się go dobrze wykorzystać - przyjadę do Tarnowskich Gór rowerem:


Nie najkrótszą drogą (bo tam strasznie dużo aut), ale tak, by było miło: Doliną Dłubni, potem Pustynia Błędowska i w miarę bocznymi drogami przez Śląsk.

Było przyjemnie, choć najintensywniejsze wspomnienie zapewniły mi Ząbkowice: ktoś próbował mnie zabić. Wymusił pierwszeństwo wyskakując autem z podporządkowanej na główną, którą całkiem szybko zjeżdżałem z górki. Ja nie wpadłem na niego tylko dzięki mocnym hamulcom, a ten się nawet nie zatrzymał. Może w Ząbkowicach takie sytuacje to norma?? Dawno mi się taka sytuacja nie zdarzyła...

W Tarnowskich Górach pakowanie busa, potem piwko z Michałem i Anetą, zakupy pod kanapki na drogę, a potem prysznic i kilka godzin snu w prostym, ale wygodnym hoteliku (za 50zł).

Startujemy ostatecznie 4:45 - bus wygodny, droga w większości autostradami, Rafał prowadzi bardzo pewnie (bez zmian i praktycznie bez przerw), ale 1200km to w sumie 17 godzin, a na zewnątrz skwar 40 stopni - pod koniec dnia zmęczony był nie tylko Rafał.

Dobrze że nocleg był umówiony wcześniej - dwa pokoje z łazienkami, a na podwórku ławeczki i lodówka z piwem:


Niedziela 6.08.2017

Dziś aklimatyzacja. Dzień zaczynamy od śniadania w strojach organizacyjnych:



a potem msza - część słucha przez internet, a ja z Kazikiem idę do cerkwi (do wyboru był jeszcze zbór):


gdzie przy wyjściu stoją panowie, co oprócz dania nam po bułce (nie miała żadnych zdobień - trudno powiedzieć czy była to Prosfora czy jakiś miejscowy zwyczaj?) częstują wódką. Nie sposób było odmówić :-)


A potem jedziemy w czwórkę do symbolicznego początku drogi Transfogaraskiej i dalej - do jeziora zaporowego na rzece Olt:

Gdyby było choć trochę więcej czasu, to machnęlibyśmy pętelkę po ładnych wzgórzach, ale umówiliśmy się z resztą na wspólny przejazd, tak że trzeba było zaraz wracać:

Ale i tak było fajnie rozprostować kości po siedzeniu w busie, a widoki, zwłaszcza przy powrocie w stronę Fogarszy, przepyszne:



Po powrocie na kwaterę widać, że pogoda mocno niepewna - zamiast rowerami jedziemy pod Cascada Balea busem. Decyzja słuszna - już w trakcie jazdy zaczyna padać. I leje mocno a długo:

Jest niedziela, samochodów zatrzęsienie, wszyscy stają gdzie się da, nie licząc na parking przy cabanie (schronisko) - stajemy i my i pod póltunelem wyczekujemy na choćby osłabienie ulewy. I doczekujemy się:

W lekkim deszczy idziemy najpierw do cabany na herbatę (tylko owocowa, jak wszędzie w Rumunii, za to wyprodukowana w Polsce!), a potem pod wodospad, gdzie błyskawicznie się rozpogadza:


Ścieżka robi się stroma, ale było warto - Cascada Balea jest naprawdę piękna


Aga pokazuje że jest twarda i nie boi się zimnej wody - szacun!

A wysoko nad nami widać fragmenty drogi, którą będziemy jutro jechać - ładnie tu pod wodospadem, ale już ciągnie do roweru :-)

Jeszcze tylko kolacja w Păstrăvăria Albota - polecanej przez naszego gospodarza knajpie z widokiem na góry, która okazała się nieporozumieniem: jedzenie fatalne, a obsługa kilkukrotnie wracała ze sprzecznymi komunikatami o tym, których z zamawianych dań akurat teraz nie ma.


Podczas kolacji decyzja: żeby uniknąć południowego skwaru, trzeba rano wyjechać jak najwyżej (gdzie będzie chłodniej dzięki wysokości) - startujemy o 5, czyli ponad godzinę przed świtem (6:20). A Rafał z psem w przyczepce - jeszcze wcześniej: o 4 (bo boi się, że z dodatkowym ciężarem będzie opóźniał).

Poniedziałek 7.08.2017

Nic nie wyszło z wczesnego wstawania - nad ranem leje i to naprawdę mocno. Z czasem niby deszcz trochę słabnie, ale ciągle zasługuje na określenie "lejba". Spotykamy się przy późnym śniadaniu, snujemy się, patrzymy przez internet na prognozę pogody (niejednoznaczna, przez kolejne 2 dni bardzo podobna), próbujemy coś zdecydować. Coś zdecydować trzeba, bo kolejny nocleg w tym samym miejscu jest już niemożliwy.

I wtedy padają słowa, które mnie nieco mrożą: "naszym celem od początku była Transfogarska, a Transalpina była tylko dodatkiem". I że jeśli trzeba będzie, to można w Cartisoara czekać na pogodę nawet kilka dni. Wyobraziłem sobie takie snucie się jak teraz, tylko przez kilka dni, do tego rezygnacja z Transalpiny - na atrakcyjności zaczął zyskiwać rozważany wcześniej dość luźno wariant zerwania się i samodzielnego powrotu rowerem do Polski. Rozważałem wcześniej taką opcję, gdy była mowa o powrocie do Tarnowskich Gór w niedzielę 13.08 - dokładając do tego jeszcze przejazd pociągiem do Krakowa wychodziłoby, że byłbym w domu w nocy z niedzieli na poniedziałek, a w poniedziałek rano mam siąść za kierownicą auta i jechać z rodzinką 700km nad polskie morze. Ale Rafał zapewniał, że powrót będzie raczej w sobotę, więc odpuściłem. Teraz jednak, gdy pojawił się pomysł czekania na pogodę do skutku (więc pewnie także i ewentualnego powrotu w niedzielę), idea powrotu rowerem znów stała się kusząca.

Nie mogłem zastanawiać się zbyt długo - jeśli nie pojadę Transfogaraskiej dziś, to nie zdążę na rowerze do soboty: na wszelki wypadek więc przepakowałem rzeczy do dwóch sakw (wcześniej byłem spakowany na przewóz busem namiotu i większości rzeczy), tak by móc się szybko zebrać w razie decyzji.

Dalsze dyskusje o planach były już mało racjonalne - prognozy accuweather były niejednoznaczne, pogoda w górach jest z założenia niepewna, a gdy mówię, że jazda w lekkim deszczu nie jest zła, zwłaszcza przy podjeździe, to nie spotykam się ze zrozumieniem.

Trudno - jest już po 9, jeśli nie teraz, to nigdy - mówię że ja jadę. Jeszcze tylko Krzysiek zastanawia się czy ze mną nie jechać, ale on, w odróżnieniu ode mnie, nie ma odpowiedniego wyposażenia. Żegnam się ze wszystkimi i jadę w deszcz:




Zgodnie z przewidywaniami podjazd w deszczu jest całkiem niezłą opcją: skarpetki neoprenowe dają suche (a przynajmniej ciepłe) stopy, a oddychająca kurtka zapewnia odpowiedni balans pomiędzy zimną wodą lejącą się z nieba a ciepłem podjazdu. Jest fajnie, a do tego jakby robiło się jaśniej.


Naprawdę się rozpogadza! Widać pierwsze widoki górskie,

a deszczowe chmury chyba zostają w dole:


I wreszcie, po 2 godzinach podjazdu, czyli za dolną stacją kolejki, przestaje padać!

To trzeba uczcić gorącą herbatką, co jest też okazją do pierwszego użycie nowego nabytku biwakowego: garnuszek z radiatorem i palnikiem, który mimo małej mocy (czyli oszczędny dla gazu) grzeje pół litra w niecałe 3 minuty. Wszystko działa bezbłędnie, a gorący Darjeeling Ambootia jest dokładnie tym, czego mi w tym momencie trzeba :-)


Dalej rozpoczyna się kraina rowerowych łakoci - piękny, w miarę stały podjazd (6-8%) i zmieniające się widoki:


Po drodze krótka rozmowa ze zjeżdżającą na rowerach parą sakwiarzy - spali nad Balea Lac i twierdzą, że rano był tam tylko deszcz i mgła. Czyli obecne widoki to dla mnie prawdziwy dar od losu - mogłem całą drogę mieć we mgle, a udało się wspaniale. Dobrze że zdecydowałem się rano na wyjazd mimo deszczu...

Po wyjeździe ponad wodospad droga ostatecznie żegna się z lasem i zmieniają się widoki. Na początek pojawiają się świnie:


potem owce:


a krajobraz zmienia się na całkiem wysokogórski:

gdzie droga nawija się na zbocze wstążkami kolejnych serpentyn:


Na drodze może nie ma bardzo dużego ruchu, ale za to wszędzie pełno ludzi robiących zdjęcia i po prostu podziwiających widoki:

Jest też kilku rowerzystów. Głównie na szosówkach - ci mijają mnie jak duchy, zwykle tylko rzucając "salut" (cześć), ale spotkałem też takich sakwiarzy:

z którymi dało się pogadać (po angielsku). Rumuni, mają dobre rowery, ale ten co jedzie z wielkim plecakiem, to ma naprawdę przerąbane. Ale są młodzi i silni - dadzą radę. Cieszą się piękną drogą i chętnie słuchają, że Rumunia jest piękna i pełna życzliwych ludzi.

Podjazd pomału się kończy a niebo z szarego robi się niebieskie i zaczyna grzać piękne słoneczko



Tylko w dole się kotłują jakieś chmury - początkowo wydawały się odległe:


a potem szybko poszły w górę doliny:


Tyle, że chwilowo chmury są dla mnie najmniejszym zmartwieniem - coś mi się kotłuje w żołądku. Czyżby późna zemsta Păstrăvăria Albota? Najgorsze, że żywcem nie ma gdzie odejść "na bok". Gdy już całkiem mnie poniewiera, to jestem dosłownie 300m przed końcem drogi - tutaj jest tylu podziwiających widoki, że mniejszą miałbym widownię, gdybym chciał kupę walnąć pod Sukiennicami... Cóż, jakoś wytrzymuję te ostatnie metry. A na górze chaos: stragany, knajpy, zatłoczony parking i.... najpiękniejszy w tej chwili widok: cały rząd tojtojek :-)

Do tojtoja wchodziłem w słońcu, a kilka minut później wyszedłem w całkiem inny świat - schowany w gęstym mleku mgły. Czyli ta chmura, co szła z dołu, właśnie przyszła. Po chwili trochę świat się odsłania, ale pierwsze wrażenie "ktoś zniknął świat" było perfekcyjne :-)

Ja znalazłem swoje miejsce za namiotem z pieczonymi kurczakami, gdzie na opuszczonych stolikach nad jeziorkiem rozstawiam swój kocher i kuruję się węglem popijanym gorzką, gorącą Ambootią. Uff, pomogło.

Jeszcze tylko pamiątkowa fotka w grupowej koszulce:

i jadę do tunelu pod górami.

Mgła malowniczo wlewa się do tunelu, jest mokro, ciemno, a przejeżdżające auta robią niesamowite wrażenie, ale w końcu na stropie pojawiają się lampy, a potem - światło końca tunelu. Jestem po drugiej stronie, tam gdzie już nie ma mgły!




Jest słońce, piękne nowe widoki i wytęskniony, piękny, długi a szalony zjazd.

Ze zjazdu mam filmik z kierownicy:

Oczywiście nikt tego filmu nie obejrzy w całości, bo to taki bardzo specyficzny dokument, ale warto spojrzeć na 14 minutę, gdzie jest ładny dowód na to, że na takiej drodze rower jedzie z podobną prędkością jak auto - a w tym przypadku nawet szybciej, bo niewprawny kierowca najwyraźniej przegrzał hamulce.

Niedługo później (i sporo niżej) najwyraźniej chmury w końcu przekroczyły grań gór - zaczyna się chmurzyć.

(i znowu szczęście - burza w wysokich górach, na odsłoniętej drodze, to byłaby groza!).

Na razie się tym nie przejmuję tylko tłukę kilometry: najpierw zjazd do jeziora

potem, gdy droga wije się przy brzegu jeziora, okresowo wymagając podjazdów - tempo wymaga już całkiem dużego wysiłku. Ale jest wspaniale, a pośpiech się opłacił: burza łapie mnie akurat wtedy, gdy mogę schować się w tunelu tuż za tamą. Nawet zdążyłem cyknąć fotkę nadciągającemu nad jeziorem szkwałowi:

i po krótkim ściganiu się z frontem burzy, chowam się, spokojnie podziwiając ulewę:


Ulewa intensywna ale krótka - nie muszę zbyt długo czekać i martwić się że złapie mnie zmrok. A szkoda byłoby, bo czeka mnie kolejna, smakowita porcja zjazdów, teraz już przez wioski:


Droga wyprowdza do miasta - Curtea de Arges (nad rzeką Arges), gdzie kusi mnóstwo ogłoszeń o pokojach i hotelach, ale ja jadę na camping. Chcę w końcu spać pod namiotem - nie w dusznym, nagrzanym długim upałem pokoju, tylko tak jak lubię najbardziej: w wygodnym namiocie.

Camping był wart jazdy - bardzo miłe miejsce, z międzynarodowym towarzystwem i taką fajną, swobodną atmosferą. Choć wiele tej atmosfery nie zdążyłem zaznać, bo znowu zaczęło grzmieć - rzuciłem się do rozkładania namiotu na tempo. Ledwo zdążyłem włożyć maszty w tropik. Nawet nie zdążyłem go przyszpilić, gdy lunęło tak, że jedyne co mogłem zrobić to schronić się z bagażami pod rozłożony tropik. Pioruny waliły blisko, ulewa na maxa i tym razem długo nie przechodzi - gdy zaczęła mi się woda przelewać po ziemi pod tropikiem (postawiłem na pochyłości), to zdecydowałem się spróbować rozkładać sypialnię bez wychodzenia otwierania tropiku. Udało się :-)

A ulewa trwała jeszcze długo w noc, tak że uroków gorącego prysznica zaznałem dopiero rano. Dzień był piękny, ale długi i męczący - wpadłem w sen jak niemowlę.



Wtorek, 8.08.2017


Pobudka wczesna (bez budzika!), ale nie wszyscy śpią - przy śniadaniu gawędzę sobie z panią, co opowiada jakie to fajne miejsce, z wyluzowanymi ludźmi zatrzymującymi się tu zwykle na jedną noc ("w środku dnia nie ma tu prawie nikogo") i spokojem sadu w rumuńskiej wiosce. I tłumaczy dlaczego sala "jadalni" jest pełna śpiących ludzi - to ci, co chcieli spać pod gołym niebem, na hamakach rozwieszonych między drzewami w sadzie - gdy przyszła ulewa to ewakuowali się w trybie awaryjnym :-)

Oprócz pani towarzystwa dotrzymują mi liczne koty. Wykorzystuję też fakt, że internet tu jest naprawdę szybki.


Dziś mam drogę do Novaci - niby dolinami, ale u podnóża gór. Zdaję sobie sprawę, że taka droga potrafi dać w kość, a żeby zdążyć do domu do soboty przydałoby się dziś choćby napocząć Transalpinę (czyli rozbić namiot gdzieś na tych górskich łąkach, co widziałem na początku Transalpiny na streetview). Zastanawiam się więc nad jakąś drogą bardziej nizinną - może główniejszą drogą, ale szybszą.

Te plany wzięły w łeb koło Ramnicu Valcea - tam poczułem, że zdecydowanie nie chcę więcej jechać główną (bo ruch za duży) i z premedytacją zjechałem w mocno podjazdową drogę boczną, tak że ostatecznie nawet do Novaci dziś nie dojechałem. Za to zobaczyłem mnóstwo ładnych widoczków w podgórskich wioskach.

Pierwszego malowniczego zdjęcia szybko pożałowałem:

bo woźnica zaczął do mnie wołać i pokazywać na migi, że chce pieniędzy za zdjęcie. Dał się olać, ale niesmak pozostał...

A potem liczne podjazdy


i kapliczki na przełęczach:





Co ciekawe bardzo często przy kapliczkach czekały psy. Bardzo spokojne, ciche psy.


Obiad jem w knajpce w parku uzdrowiskowym:


Było miło i smacznie: mała pizza i ciorba to było to.

Im dalej na zachód tym częściej kapliczki to nie były "domki" tylko albo były obok studni lub wręcz były cześcią zadaszenia nad studnią. W jednej z takich "kapliczek" odpoczywam, zmęczony popołudniowym skwarem:



Odchodzące w bok od mojej drogi doliny górskie, to coraz częściej różne atrakcje: jaskinie, wąwozy, monastyry. W ogóle robi się turystycznie, co podkreśla w szczególności jakiś Brytol, na fatbike ze wspomaganiem elektrycznym - chyba chciał pogadać, ale ja nie mogłem za nim nadążyć :-)

W jednej z takich dolin, 10km od Novaci, straszony jakby nadciągającą burzą, decyduję się na poszukanie noclegu w pobliżu monastyru. Pensjonatów i pokoi ("cezare") jest tu od groma - mogę grymasić. Ale w końcu znajduję miejsce które mi się podoba: najpierw pytam o pokój, ale gdy widzę łazienkę z drzwiami na zewnątrz, to oczywiście wybieram namiot.

Po kąpieli i przebraniu się w długie spodnie odwiedzam monastyr - w gasnącym świetle dnia wygląda ładnie, ale zdjęcia coraz trudniej było robić:







Środa, 9.08.2017

Dziś Transalpina, wydłużona o 10 podjazdowych kilometrów przed Novaci:




I w końcu jest - początek wymarzonej Transalpiny:

Zaczyna się z przytupem - długi podjazd z nachyleniem 11-13%. Najpierw przez wioskę, potem przez krajobrazy jak zachodnich Bieszczadach:



a potem okazuje się, że to nie było żadne straszenie - ta droga faktycznie tak ciągnie w górę. Nie łagodnymi, gęstymi serpentynami jak Transfogaraska, ale mocno i stale pod górę.



I tak do 1300m npm, gdzie bardzo miły widok - knajpka.

Dziś zupełnie pusta, ale dostaję herbatkę (owocową... czarnej nie mają) oraz pyszny makaron z szynką i serem, zapiekanym w środku pieca opalanego drewnem:

Mniam i dało siłę na dalszy podjazd.

A tego podjazdu było jeszcze dużo:

Po krajobrazach bieszczadzkich zrobiło się teraz bardziej alpejsko. Najpierw trzeba było przejechać miasteczko - kurort narciarski:


by w końcu wjechać w krajobrazy zupełnie wysokogórskie:






Podjazd był właściwie stały - gdy czasem nieco odpuszczał to potem wracał z podwójną siłą. 13% to była norma, wrażenie zrobił kawałek z 15% :-)

Ciągnąłem uparcie, nie zważając na nieprzyjemnie głośne skrzypienie podczas pedałowania. Nie zwiększało się, więc dawało nadzieję, że nie rozsypie się podczas wyjazdu, ale trzeba było wykazać się cierpliwością. Wytrzymało do końca wyjazdu.


A wysokość coraz wyższa - przekroczone 2000m i ciągle w górę. Przechodzące nad górami chmury były tak blisko, że w końcu zaczęły zaczepiać o drogę - przez krótką chwilę i tutaj byłem we mgle.


I w końcu przełęcz. 2145m npm!

Ale za przełęczą tylko krótka chwila zjazdu, po czym "siodło"

i znowu trzeba piłować podjazd.


Za drugim "szczytem" nowe widoki:


I zjazd.

Zapracowałem sobie na ten zjazd i dlatego był taki przyjemny. Długi, aż do głębokiej doliny rzeki Lotru:

W dolinie specyfika rumuńskiego wypoczynku - pełno jakby prowizorycznych obozowisk: namiotów koło aut, po kilka koło siebie. A przy skrzyżowaniu z campingiem (z zewnątrz - dość paskudnym) - stragany z kartaczami i grillem. Piję kawę i zapycham się słodkim ciepłym kartaczem. I wypatruję na Locusie, że mam szansę na nocleg przed zmrokiem za ostatnim podjazdem Transalpiny. Więc ciągnę pod górę te 300m podjazdu. Co to dla mnie :-)


I w końcu zjazd, aż do jeziora Oasa:

Zakładam powtórkę z Transfogaraskiej, gdzie jezioro oznaczało częste podjazdy (przy przekraczaniu dolin kolejnych wpadających potoków), ale tu zaskoczenie - potoki droga przekracza bardzo wysokimi estakadami, tak że zjazd jest stały. Miłe!

O zmroku dojeżdżam do cabany, przy której Locus pokazuje camping. Tyle że campingu już nie ma.... Był rok temu, teraz się rozmyślili. Ale nawet nie muszę pytać o pokój - skoro chcę, to mogę się rozbić. A skoro zapłacę te 20 lei, to mogę skorzystać z prysznica w łazience. Rozbijam namiot, ale przed kąpielą jeszcze piwko - pyszny, zimny Staropranen. Ideał.

Czwartek, 10.08.2017


Jestem spóźniony - nie zdążę do soboty do domu. Co ja sobie wyobrażałem? Że będę po górach po 150km dziennie robił? I jeszcze po drodze znajdę czas na zwiedzenie Salina Turda? Znaczy się zwiedzenie kopalni soli i powrót do domu na rowerze jest możliwe, ale brakuje jednego dnia. A właśnie braku odstępu między dwoma urlopwymi wyjazdami chciałem uniknąć (w szczególności by nie stresować Marzenki). Szukam w Internecie pomocy - może jest jakiś pociąg? Ale internet w cabanie cieniutki a zasięg na 1 kreskę - ciężko szukać. Więc jadę w dół

i dopiero gdy mam 3 kreski na komórce, to szukam znów. I znajduję - jest pociąg z Teius do Satu Mare (na granicy Węgierskiej), co akurat skróciłoby mi drogę o 1 dzień, nawet jeśli spędzę w pociągu pół dnia. Jest tylko jeden feler - pociąg jest jeden i raczej bez szans na zdążenie.

Tyle że na razie mam wspomaganie w postaci stałego zjazdu, więc niewiele myślac po prostu lecę w dół.

a potem ostrym tempem przez Sebes. Na główną drogę i przez Alba Julia. Walić zwiedzanie - miasto już znam a trzeba spróbować zdążyć na pociąg. Jeszcze niewielka szansa jest. Podjazdy, duży ruch ciężarówek, skwar, w końcu zatory drogowe wyprzedzane kamieniami i żwirem koło drogi (przydają się szerokie opony!) - to wszystko nic, byle zdążyć.

Nie zdążyłem. Pora odjazdu pociągu minęła gdy już byłem już w Teius, dławiąc się pośpiesznym podjazdem pod miasteczko. Jakie 1km od dworca. Sam nie wiem po co ciągnąłem dalej - pojawiłem się na dworcu spóźniony 3 minuty.

A pociąg spóźnił się 10 minut :-)

Co prawda wyjątkowo i wbrew rozkładowi nie jechał do Satu Mare, tylko do odległego od niego o 60km Baia Mare, ale był. Zapakowałem się do niego z rowerem i poszedłem szukać konduktora. W rozmowie z nim pomogła miła pani, co czytała Hessego. I pomogła mi dać dwu konduktorom w łapę - bo podobno przepisy rumuńskie nie przewidują możliwości przewozu roweru inaczej niż rozebranego i rozłożonego na półkach bagażowych.

Wagony miały klimę, więc okna były zaryglowane, a klima się okresowo psuła - bywały chwile, gdy było naprawdę gorąco. W pewnym momencie zostałem bohaterem wagonu, gdy jako jedyny dysponujący kombinerkami potrafiłem otworzyć kilka okien :-) I Tak przez 5 godzin, w czasie których w szczególności wszedłem na booking.com i zarezerwowałem nocleg w pensjonacie, tak że w Baia Mare już bardzo spokojnie przejechałem sobie pod wskazany adres. Całkiem ładne miasto.



Pensjonat miły, z anglojęzyczną obsługą i Polakami w ogródku przy piwie, ale pokój na poddaszu tylko nieco chłodniejszy niż wagon pociągu bez klimy. Za to z łazienką i czystym łóżkiem.

Piątek 11.08.2017



Dziś trzeba kilometrów nakręcić. Powinno się udać, bo dzień będzie nizinny - jedynym problemem może być upał. Dlatego pobudka wczesna i start o świcie. 70km Rumunii minęło szybko. Doceniam wszechobecne tutaj automaty z kawą - za 1leję (ok. 1zł) można kupić dobrą kawę, więc piją ją tu wszyscy. Przychodzą do sklepików zamiast na piwo - na poranną kawę.

Węgry witają mnie zakazem jazdy rowerem po drodze i znakiem ścieżki rowerowej przy takim czymś:

Ale nie narzekam - jak mógłbym narzekać na cień.

A potem długie odcinki dość jednostajnej drogi

przeplatanej wioskami, miasteczkami i atrakcjami takimi jak prom



I skwar. Ogromny! Termometr w liczniku pokazuje 42 stopnie. Rower daje trochę przewiewu, ale dłuższe odcinki bez cienia dają w kość. Widzę, że jedyną szansą na jazdę w tych warunkach jest zdjęcie kasku i częste (co kwadrans?) polewanie wodą głowy i koszulki - woda błyskawicznie wysycha, dając choć trochę ochłody.

I w końcu most na Ciszy:

i ścieżka rowerowa po wale przeciwpowodziowym:



A gdy dzień chyli się ku końcowi - granica słowacka, za którą pojawiają się pierwsze wzniesienia:




Dzień się kończy, mam niedosyt - zmęczenie upałem spowodowało, że nie zrobiłem zakładanych 250km, tak że jutro będę miał do zrobienia przez górzystą Słowację ok. 150km. Ciągnę więc ile się da, ale koniec dnia nie negocjuje:



Zakładam że ostatnie 2h przejadę już na lampkach - nocleg powinien być w pensjonacie, może więc przyjmą mnie mimo nocy. I wtedy widzę koło drogi camping - nie wytrzymuję i skręcam tam. Miejsce okazało się przemiłe. Do tego czemuś nocleg za grosze (5 euro).

Sobota 12.08.2017


Dziś mam dojechać do Muszyny, do pociągu. W praktyce mam 2 pociągi - jeden 17:18, co dowozi mnie do Krakowa po 21 i drugi, po 22, co przywozi po 2 w nocy. Muszę śpieszyć - karą za spóźnienie będzie powrót do domu w środku nocy, właściwie już w niedzielę.

Pobudka wczesna, na śniadanie kasza z kochera (nie mam nic innego, ale było to bardzo dobre) i jadę. Początkowo idealną równiną:

potem podjazd na przełęcz:

I tam mi odbija - stwierdzam, wbrew rozsądkowi, że chrzanię główne drogi i pojadę inaczej niż 2 lata temu. Że bocznymi drogami przejadę przez góry.

Było ślicznie, ale męcząco.





Wioski rozsiane w górach, niektóre wstrząsająco biedne - w tych domach mieszkali ludzie i wbrew nazwie na mapie nie byli to tylko Cyganie:

Czasem zdarzały się zaskakujące detale, np. taki pomnik króla:

ale od pewnego momentu już tylko wypatrywałem kiedy w końcu będzie zjazd do Preszowa.

I w końcu jest zjazd - teraz kilometry szybko biegną, niestety czas podobnie szybko leci: "karą" za przejazd górami jednak będzie powrót w nocy do domu :-(

W Preszowie wracam na główną. Teoretycznie jest stały podjazd, ale taki nieodczuwalny

Ciągnę mocno i pomału zaczynam nabierać nadziei, że jednak zdążę na tę 17:18. Zapas czasu nie będzie duży, niepokoi mnie też ostatni podjazd, tuż przed granicą, ale szansa jest. Szybko wrzucam jakąś kanapkę na stacji benzynowej, potem w jednym z miasteczek - kebab z ryżem i frytkami, do tego dorzucam kofeinę z kawy i coli - mam siłę, dociągnę.

I wtedy, około 30km przed "metą", staje się coś, czego nie dało się przewidzieć: nagle ktoś z mijającego mnie auta coś do mnie woła. Pierwsza reakcja - irytacja, że jakimś Polakom zebrało się na "doping", gdy ja mam pociąg do złapania. A potem drugie spojrzenie - ci ludzie z okularami słonecznymi na oczach to tacy jakoś znajomi. W czerwonym busie. I w końcu jarzę: to przecież "moja" ekipa!

Tak byłem skupiony na jeździe, na dotarciu do celu na czas, że jak zapytali czy mnie podwieźć, to najpierw odmówiłem :-) Dopiero musieli się zatrzymać i powiedzieć, że jadą przez Kraków, więc mogą mnie podwieźć nie trochę, ale praktycznie do domu. To się nazywa niespodzianka!


I to w sumie moja "wina" - gdy zjechali z Transalpiny (faktycznie w końcu pojechali busem, nie rowerami), to Krzysiek zadzwonił do mnie z pytaniem, gdzie tu można nocować. I ja skierowałem ich do Turdy, gdzie były noclegi (w tym camping) i słynna kopalnia soli. Kopalnia bardzo im się podobała, a że zboczyli prawie 100km na północ, to wracali przez Oradeę, Presov i w końcu Kraków. I tak spotkaliśmy się - zobaczyli na drodze sakwiarza i ktoś zażartował, że "może to Jarek".


"Moja" ekipa miała zupełnie inny wyjazd niż ja: oni mało rowerowali (pojechali Transfogarską dzień po mnie, przy podobnej do mojej pogodzie; zatrzymali się w pierwszym pensonacie na zjeździe i potem już jeździli wyłącznie busem: zwiedzili Sybin, Bran, Salina Turda, a w końcu zabalowali do upadłego w Baile Felix pod Oradeą), za to cieszyli się swoim towarzystwem. Ja miałem roweru do oporu, ale rzadko kiedy mogłem się do kogoś odezwać.

Mnie, włącznie z przejazdem do Tarnowskich Gór wyszło w sumie na rowerze: 891km oraz 9,3km podjazdów (licząc w pionie).

Zaczynałem z 15kg bagażu (w tym jedzenie i wyposażenie biwakowe oraz np. zapasowa opona) + 2.7kg same sakwy + 3kg namiot + woda = w szczycie 25kg na bagażniku.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 9 - do Stei

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Ostatni dzień wyjazdu. Mamy 40km łagodnego podjazdu (na 1200mnpm) a potem 30km zjazdu. Podjazd jest doliną coraz mniejszego potoku, w coraz wyższych górach. Po porannej szarówce wychodzi słońce.



Droga przez góry malownicza, trochę jak w Dolomitach,

tyle że pełno tu monastyrów:

krzyży przydrożnych:


i okazałych kościołów:

W końcu potok przy drodze robi się maleńki, pojawiają się wyciągi narciarskie, a krajobrazy już zupełnie górskie:

Ostatnie klikanaście km do przełęczy towarzyszy nam para psów. Przyjazne i zabawne. Chciały nam towarzyszyć i za przełęczą, ale oczywiście nie nadążyły.


Zjazd wertepiastą drogą - długi i przepyszny:

wyprowadza na "zachodniobieszczadzką" równinę koło Stei (co ją poznaliśmy 4 dni wcześniej):


W Stei namawiamy grupę na odwiedziny w "naszej" restauracji - już nie mogę się doczekać reakcji pani kelnerki :-)

Pani popisowa: pokrzykuje na nas, dostarcza ostentacyjnie niepełne zamówienia (bo "źle zamawiamy", np. sam kotlet), ale wszystko jest dobre, pani w końcu wpada w dobry humor (i wygłasza do nas długi, niezrozumiały, a radosny monolog), a miejsce odpowiednie na zakończenie podróży (czysta toaleta do przebrania się przed drogą, pusty plac w pobliżu do pakowania busa). Czyli zamiast pchać się dalej za miasto, czekamy na busa - jak się okazało tylko nieco ponad pół godziny, tak że po skomplikowanym pakowaniu rowerów i bagażu, ruszamy o 16:00.


Przejazd do Polski wspaniały. Z dwu powodów: Po pierwsze tempo - z powodu znacznej asymetrii ruchu w niedzielne popołudnie kierowcy po prostu ignorują czerwone światła na mijankach (ani razu nie zrobił się zator pośrodku mijanki), co pozwoliło dojechać do granicy w raptem 3 godziny. Po drugie dostałem doskonałe miejsce w busie - zlitował się nade mną Piotrek z grupy warszawskiej i odstąpił miejsce, gdzie mogłem stłuczoną nogę wyprostować, tak że w odróżnieniu od przejazdu Aiud-Buru jazda była nie torturą, a wygodną podróżą!

W Krakowie jesteśmy 2:20 - wysadzają nas na skrzyżowaniu Botewa-Półłanki, czyli zgrubsza w połowie odległości między domem moim i Piotrka. Jeszcze tylko nocny przejazd rowerem przez Kraków, kąpiel, spanie i rano do roboty.


Wyjazd w sumie 1030km:

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 8 - wąwóz Turda

Sobota, 22 sierpnia 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Rumunia, Longinada

Poranek nad brązową rzeką (wczoraj kąpiel tylko z worka):


drobne naprawy:


i zbieramy się - dziś lokalna atrakcja: Wąwóz Turda.

Patrzę na mapie Longina gdzie pokazuje jechać, ale najwyraźniej nie dość uważnie, tak że potem prowadzę grupę źle - zamiast głębiej w góry, gdzie są najefektowniejsze widoki, to tylko do samego wylotu doliny. Tam też jest ładnie, ale "pocztówkowych" widoczków nie zaliczyliśmy :-(

Są atrakcje: najpierw przejazd w bród przez strumień:

potem podobnie już bez roweru:

w końcu efektowny wodospad wśród skał:




Wychodzimy też na górę zbocza, ale tam widoki nie porywają:

a dalej szlakiem - po prostu jest droga przez las:

Nieco rozczarowani zbieramy się więc i wracamy do asfaltu.

Na mapie wypatruję skrócik - jak się okazało prowadzący starym mostem kolejowym:

Przeprowadzamy rowery ostrożnie,

a Piotrek pokazuje, że nawet można było jechać:


Po powrocie na asfalt pozostaje już drobiazg - 90km doliną przez góry.

Droga rzadko jest bardzo wymagająca, ale w takiej dawce wysysa siły. Obiadu wyglądamy już z wytęsknieniem, tak że lokalny cud techniki mało kto zauważa:


(tak, rynna przeprowadzona nad rzeką od wodospadu, tak by podziwiający wodospad mogli się napić krystalicznie czystej wody).

W dolinie kolejne wioski, kościoły, monastyry.

I górskie widoki:


Wieczorem odrobinę pada, tak że lokomotywę przy drodze oglądamy mokrą:


W końcu o zmroku dojeżdżamy do naszego hoteliku w górach (pełne luksusy: łóżka z pościelą, salonik z kanapami, barek, ale przede wszystkim gorący prysznic - trzeba się doszorować przed powrotem do Polski).

cd: do Stei.



Longinada+ Rumunia 2015: dzień 7 - Albi Julia

Piątek, 21 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Rano nie pada, nawet namiot suchy. W świetle dnia nasza łączka wygląda na bardzo losowe miejsce, ale przecież spało się doskonale.



Jemy śniadanie z resztek: już nic nie kupowaliśmy nowego do jedzenia, więc dojadamy kamienny chleb z pastą wasabi, itd.

Do Albi Julia mamy raptem 40km - mamy nadzieję dogonić grupę rankiem, ale po pierwsze zbyt leniwie się zbieramy, a po drugie jedziemy mocno pod wiatr. To jest ta sytuacja, gdy bardzo doceniasz towarzystwo drugiego rowerzysty: zmieniamy się "na prowadzeniu" dosłownie co 1.5-2km, a moment gdy jesteś zmieniany, odczuwasz jakbyś zmienił bieg na o 3 niższy. Miłe.


Po drodze oprócz równinnych widoków warty zapamiętania jest przydrożny punkt wypieku lokalnego przysmaku:

Proste a zadziwiająco smaczne jedzenie. A może to zasługa tego łojenia pod wiatr?





Docieramy nad rzekę w Albi Julia podobno z pół godziny po wyjeździe grupy - wita nas Longin z córkami, oraz kierowca busa. Szybkie drugie śniadanie i jedziemy do twierdzy.

Zwiedzamy w tłumie turystów, w dużej części Polaków. Miejsce niewątpliwie ciekawe, ładnie odrestaurowane (może nawet aż za ładnie - nieomalże wygląda nieautentycznie). Spokojnie można by tu cały dzień spędzić.







Ale zdecydowanie najładniejszym wspomnieniem z Albo Julia jest stary kościółek drewniany, tuż przy murach:




Z przepysznymi jabłkami, które bezczelnie pożeramy:


Potem transport busem do Valea Monastini. W drodze, korzystając z pozostawionych w busie przewodników, intensywnie wkuwamy słówka rumuńskie, . W szczególności dowiadujemy się, że "Drum Bun", widziane często przy remontowanych drogach, to nie żadne ostrzeżenie o katastrofie budowlanej (wydawałoby się bardzo na miejscu), tylko takie życzenia: "Dobrej drogi". Aha.





Miejsce jest urocze. Delikatny, melodyjny śpiew z kościoła, zielone ogrody, wyniosłe skały nad głową.







Przyjeżdżamy do monastyru tuż przed grupą (wyprzedzamy ich chwilę wcześniej na wąskiej drodze). Spotkanie, rozmowy i szybka decyzja by pojechać w góry. Namiot i część bagażu (zbyt mała!) zostaje w busie więc nie boję się, choć droga wygląda groźnie: kamienista i bardzo pod górę.

Szybko okazuje się, że droga naprawdę da w kość - prowadzi aż na samą górę doliny, pod te wysokie skały. Mocna droga, w ok. 1/3 było to prowadzenie pod górę, umordowałem się okrutnie, ale super widoki i satysfakcja.




Pół kilometra (w pionie) wyżej - wioska. Najpierw reprezentowana przez samotne chałupy i krowy brzdąkające dzwonkami


potem - równiejszą drogą:


Podjazd nie kończy się od razu - wyjeżdżamy aż na sam grzbiet, powyżej wioski:


W samą porę ta równa droga (i koniec podjazdu), bo zaczyna się pomału ściemniać, tak że zjazd szutrówką był zdecydowanie na tempo, tak żeby przed zmrokiem zdążyć.


To był długi, piękny zjazd. Gdy zaczęły się kawałki w lesie, to robiło się nieco ciemno, ale w sumie dnia starczyło na styk: lampki założyliśmy już na asfalcie. A asfalt przepiękny, bez skazy - można było lecieć przez noc do głównej. Tam wróciły wyboje: na jednym z nich aż mi lampkę z kierownicy zerwało - takie przypomnienie jakby wyglądał zjazd szutrówką, gdybyśmy przed zmrokiem nie zdążyli.

Główną tylko 3km - do Aiud, gdzie już czeka (i stygnie) na nas jedzenie zamówione w knajpie przez Longina. Po kolacji Longin dla pewności odpytuje, czy ktoś nie chce reszty trasy jechać rowerem, ale jakoś dziwnie nikt nie chce łoić przełęczy po ciemku :-)

Bus przewozi 35km do Buru. Dla mnie było to przeżycie nadspodziewanie intensywne - uświadamia, że moje stłuczenia po locie nad kierownicą są jeszcze bardzo świeże, tak że jazda bez możliwości rozprostowania kolana jest nieprzyjemnie mocną torturą. Dobra wskazówka przed 600km jazdą do domu 2 dni później.

cd: Wąwóz Turda.



Longinada+ Rumunia 2015: dzień 6 - Deva

Czwartek, 20 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Noc była bezchmurna i gwiaździsta a rano leje. Potem już tylko okresowo siąpi a i to z czasem się rozpogadza - ładna "rowerowa" pogoda.


SMS od Longina, że będą przynajmniej 3 godziny później (11:00 czasu lokalnego). Zostać na podwórku u przyjaznego gospodarza nie wypada, czekać tak długo w knajpie na skrzyżowaniu - nie chce się. Do Brad jest tylko 34km - zamiast czekać na busa przejedziemy się jeszcze odrobinę sami.

Drogi rozkopane, ciągle mijanki,

a krajobrazy ładne.


W Brad wykopki na całego - główna zamiast omijać miasto jedzie przez centrum. Dzwonimy do Longina niepewni gdzie na nich czekać, ale dowiadujemy się, że są jeszcze daleko (tracą mnóstwo czasu przez mijanki, przez które my przelatujemy migiem) - jedyna sensowna opcja to jechać dalej.

Centrum Brad hałaśliwe i tłoczne. Bazar płynnie mieszający się z parkingiem pod Lidlem: szybkie zakupy na śniadanie i uciekamy. Zatrzymujemy się przy stoliczku za miastem:

który jest specjalnie dla nas szybko z kurzu przetarty przez uśmiechniętą panią z pobliskiego domu:

Pani życzy nam smacznego i jest bardzo życzliwa dla podróżnych, którym wypadło jeść śniadanie koło jej domu. W ogóle miło tu. Domy zadbane, wszędzie kwiaty, ludzie uśmiechnięci.
Ostry podjazd a potem masa zjazdów - fajny układ: chwilę się męczysz, a potem wiele kilometrów w dół. Oczywiście drogi w remontach i z mijankami, ale generalnie asfalt ładny - śmigamy aż miło,

tak że droga do Deva mija w moment.

Dojeżdżamy do mostu,

za którym już widać cytadelę:

Jeszcze tylko chwila w szalonym ruchu (za mostem jest do przejechania 400m po drodze szybkiego ruchu aż do nawrotki), potem jeszcze zjazd do miasta i jesteśmy pod cytadelą Daków.

Jedyna droga do cytadeli to "winda":




Twierdza na górze jakby trochę wyższa niż widzieliśmy na zdjęciu z sieci ("odnowili" ją, znaczy się), ale bardzo w porządku. Wiatr i dalekie widoki - super.




Potem zwiedzamy miasto, zdominowane widokiem twierdzy:


Mamy czas, dużo czasu, bo jak się w końcu okazało bus stanął w Brad (i będzie tam "uwięziony" do 22:00), a grupa jedzie na rowerach. Zastanawiamy się nad basenem, ewentualnie nad odległym o 15km innym zamkiem (w Huneduara), ale ostatecznie w popołudniowym skwarze plączemy się leniwie po mieście, a w końcu dekujemy się w parku, gdzie wchłaniamy monstrualną połówkę arbuza na obiad. Po czym wolny czas spędzam na uzupełnianiu notatek z podróży (do tego bloga):

O 19:00 przenosimy się pod kolejkę do cytadeli - będziemy już twardo czekać na grupę. Skwar przechodzi w deszcz, grupa jak się potem okazuje mija Deva bez odwiedzania cytadeli, my czekamy dalej.

W końcu 20:30 wpada Longin z córkami. Przemoczeni, ale gnają, bo wiedzą że o 20:45 ostatni kurs na górę - zdążyli.

Gdy wracają do nas, to już wiemy wszystko: Longin z córkami czekają na busa (jak się okazało do ok. północy), reszta grupy pojechała dalej, ale podobno zatrzymała się na stacji benzynowej przed Simerią (12km). Tak więc po pogaduchach jedziemy dalej - spotkać się z resztą.

Jest trudno: ciemno, spory ruch, silny deszcz i jeszcze silniejszy wiatr. Ale to tylko 12km więc jedziemy. Na stacji, w przytulnej kawiarni znajdujemy Martę - miłe spotkanie, ale coś nas podkusiło pognać dalej, skoro reszta "ruszyła pół godziny temu". Tak, to była głupota: przed Orastie wymiękam - jest zimno, paskudnie, nic nie widać, tylko my bez sensu pchamy pod wiatr. Trzeba się zatrzymać (tylko gdzie? droga pośrodku pustkowia) i albo lepiej ubrać, albo coś zdecydować.

Przy drodze znaki na nocleg - w sumie czemu nie? Odjeżdżamy sporo od drogi do "Transylwania Arsenal Park", ale tam nas nie chcą (ochroniarz przy bramie: "wszystko zajęte"), więc wracamy na stację benzynową przy drodze. Stacja taka, że nawet herbaty nie dadzą (sam alkohol i słodycze), ale w pobliżu jest łączka, w tych warunkach wyglądająca całkiem atrakcyjnie. Wyposażeni w małą flaszkę rumuńskiej brandy (na rozgrzewkę - zamiast rozpalania kochera na tym wietrze) rozbijamy namiot: chwila szarpania się z wichurą i w końcu błogi spokój w cieplutkiej sypialni. Tak, to był dobry pomysł z tym noclegiem.



Jak się potem okazało reszta przejechała niewiele dalej - odpuścili na stacji benzynowej za Orastie, gdzie czekali do prawie 1:00 na busa, po czym przejechali resztę drogi do Albi Julia busem i rozkładali namioty na łące nad rzeką do późna w nocy. Chyba zaczynam rozumieć Roberta, dlaczego jeździ zawsze z namiotem, także na wyjazdach ze wsparciem busa :-)


cd: Alibi Julia.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 5 - Varfurile

Środa, 19 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Rano już zdecydowanie po deszczu. Na campingu Polacy, co zachęcają do pozostania w Felix, twierdząc że infrastruktura basenów termalnych jest obłędalna. Oni spędzili tu tydzień i są bardzo zadowoleni.

Przy okazji raczą nas uroczą historią, jak to zgubili komórkę w Rumunii. Gdy szukając zadzwonili na nią z telefonu bezinteresownie pożyczonego od miejscowego, to odpowiedział ktoś po rumuńsku. Dostali też pomoc w tłumaczeniu i okazało się, że dodzwonili się do Rumunki, co właśnie jest na wyjeździe we Francji i nic nie wie o ich komórce. Jak już byli całkiem głupi, to zgubiona komórka znalazła się w aucie, co zapewne oznacza, że dzwonili bez prefixu "+48", a całe zamieszanie było zupełnie niepotrzebne, choć pokazało, że ludzie tu potrafią być bezinteresownie bardzo życzliwi.

Przyznaję, że gorący basen kusi, ale nas ciągnie dalej w drogę - w końcu mamy jeszcze cały dzień do przyjazdu busa, a że nie umordowaliśmy się przesadnie w poprzednie dni, to nie ma co tracić ładnego dnia.

Problemem jest brak campingów po drodze, ale po pierwsze w Rumunii legalne jest biwakowanie na dziko, a po drugie przeglądając starannie mapę (OSM), znajduję pole namiotowe w rozsądnym miejscu. Korzystając z campingowego wifi sprawdzam lokalizację na google maps, ale ono o tym miejscu milczy. Za to strona internetowa organizacji, przy budynku której jest to pole namiotowe, wskazuje że to może być to. No przecież Chrześcijanie nie odmówią nam schronienia :-)

Jedziemy przez centrum Baile Felix i już wiemy na pewno, że nie chcieliśmy tu zostać. Parki wodne obstawione setkami aut, tłumy ludzi, mnóstwo straganów jak w popularnej miejscowości nad polskim morzem. Błuue.

Gdy wyjeżdżamy znów na główną, to szczęśliwie ruch jest już mniejszy niż w Oradea. Za to sama droga to zjawisko niezwykłe. Niby to droga krajowa, ale nawierzchnia jest po prostu straszna! Dziury w drodze w pełnym asortymencie. Na mnie największe wrażenie zrobiły głębokie dziury pośrodku drogi (między pasami ruchu): jedne mniejsze (ale i tak potencjalnie bolesne), inne takie, że rower zmieściłby się w całości, tak że spadłbyś kilka metrów w dół, gdzie słychać szum strumienia (jak się później wielokrotnie przekonujemy, mają tutaj problem z dobrym zrobieniem przepustów pod drogą - nawet nowe drogi są tak niszczone). Szczęśliwie jedziemy tą "krajówką" tylko 9km - po odbiciu w boczną nie tylko robi się spokojniej, ale i nawierzchnia robi się lepsza.

Od samego Felix pojawiają się wzgórza - miła odmiana po 400km równin.


Chmury straszą deszczem (pokropiło trochę), ale nie na tyle, by nie zjeść drugiego śniadania w dębowym lasku na jednym ze wzgórz. Dzisiaj hitem są rumuńskie szprotki:



W drodze przez rosnące wzgórza (niektóre podjazdy są już mocno odczuwalne) napotykamy widoczki jakby beskidzkie, np:

ale też robi wrażenie wioska cygańska, pełna domów obleśnie okazałych, z dziwacznym dachem i np. ze złoceniami na bramie:


Potem zjeżdżamy w szeroką dolinę, gdzie nasza droga wije się po ukwieconych wioskach:

wśród starych kościołów i krzyży przydrożnych:


przez pola:



i sady, pełne pysznych śliwek:


Ostatnim miastem na równinie jest Stei. Gdy wyjeżdżamy na główna przed miastem, to napotykamy po raz pierwszy zjawisko, które potem będzie w Rumunii częste: mijankę. Droga jest rozkopana, zwężona do 1 pasa na znacznej długości, a przed wjazdem na odcinek 1-pasmowy - światła. Auta stoją, a my spokojnie wjeżdżamy w tę mijankę. W końcu my się spokojnie miniemy z autami z naprzeciwka. Miłe - zdaje się, że rowerzysta tu ma prędkość porównywalną z autem.


W Stei jest pora na obiad i chcemy spróbować czegoś lokalnego. W końcu w tak dużym mieście na pewno coś jest. Knajpy faktycznie są, liczne, ale takie w których pije się kawę i piwo. W jednych z nich Piotrek pyta (we wszystkich językach naraz, z włoskim i migowym włącznie) o jedzenie - kierują nas do hotelu pod miastem. Hotel faktycznie jest z 1km dalej i ma na recepcji panią, która mówiąc po angielsku tłumaczy, że oni są "w pełni otwarci" dopiero od 19:00. Za to kieruje nas na działającą, dobrą restaurację. Pokazać na mapie za bardzo nie potrafi, ale za to pisze na karteczce nazwę. Gdy wjeżdżamy do centrum i krążymy nie mogąc znaleźć, to karteczka okazuje się bardzo przydatna: pokazuję ją przechodniowi, on kolejnemu i w końcu trafia na kogoś, kto po prostu prowadzi nas do celu:


W lokalu komedia: obsługująca pani jakby nie chciała nas obsługiwać, choć przecież tłumów nie miała (1 stolik zajęty). Nie rozumie, na migi nie chce, menu nie ma, ogólna irytacja na zawracanie głowy. Ale jesteśmy uparci - menu znajdujemy, niektóre nazwy wyglądają zrozumiale (np. "cotlet de porc" to pewnie schabowy), więc idziemy dalej: tłumaczymy pani, że chcemy kuchni lokalnej. Ha! nie było łatwo, ale w końcu dochodzimy do zgody: wskazuje nam "ciorby":

Nic więcej się nie dowiemy (pani macha rękami jakby pytania o ciorby uznawała za jakąś kpinę): bierzemy 2 pierwsze pozycje, a nóż coś dobrego trafimy.

Strzał w 10! Piotr bierze "de burtę" co jest biała, intensywnie czosnkiem pachnie i okazuje się być flaczkami. Ja dostaję przepyszną zupę jarzynową, którą przegryza się ostrą papryką i pysznym chlebem, smarowanym (dla złagodzenia papryki) gęstą śmietaną. Mniam! Warto było walczyć o lokalną kuchnię :-)

Za Stei droga robi się szersza (choć ciągle w wielu miejscach świeżo robiona), a chmury stopniowo znikają:

Łagodny podjazd wyprowadza nas w krajobrazy jak w Bieszczadach Zachodnich: przestrzenie i góry:





A potem droga stromieje. Piotrek dostaje napędu, że strach - próbuję mu dotrzymać tempa, ale bezskutecznie - ciągnie jak smok do samej przełęczy. Droga w górach rozkopana, w wielu miejscach 1-pasmowa, ale rowerem jedzie się fajnie. Auta bardzo nieliczne, choć ze 2 razy mijają nas ciężarówki, ciężko pracujące na ostrym podjeździe.


Za przełęczą już szybko robi się ciemniej, ale nie na tyle by psuć przyjemność z szalonego (wyboje) zjazdu. Słońce zachodzi gdy jesteśmy już na mniej stromym kawałku.



Na skrzyżowanie w Varfurile (to tutaj ma nas jutro rano zgarnąć bus) wjeżdżamy już po ciemku, ale do pola namiotowego tylko chwilka podjazdu. Faktycznie trafiamy na jakieś budynki na pustkowiu za wioską i bramę z domofonem. Dzwonimy i wychodzi pani z miłym uśmiechem i znajomością angielskiego. Po czym z miłym uśmiechem oświadcza żebyśmy spadali ("popytajcie w wiosce"), bo pole namiotowe z mapy to obóz dziecięcy. Może trochę ją rozumiem, ale i tak zawiodłem się na Chrześcijanach - w końcu, kruca, właśnie zapadał zmrok, a my byliśmy o 650km od domu...

Wróciliśmy do wioski i zadaliśmy pytanie o możliwość noclegu w domu, dosłownie w pierwszym z brzegu. Na migi, po angielsku, rosyjsku i co tam komu się przypomniało (np. dziadek, choć ewidentnie nie znał angielskiego, w pewnym momencie rzucił "only one night?"). Miejsce jest całkiem fajne, tylko brakuje wody.


Po rozstawieniu namiotu biorę worek na wodę na pusty rower i jadę do wioski, gdzie w barku na skrzyżowaniu sprzedają mi dwie puszki piwa oraz napełniają worek wody. Gdy wracam, to Piotrek opowiada,  jak to sobie rozmawiał po rosyjsku z "przyjacielem" z drugiego domu obok. "Przyjaciel" za chwilę wrócił i obdarował "Piotr, moj drug" talerzem naleśników z serem. Z piwkiem, przy lampce rowerowej, pod gwiazdami (ah, jak ładnie Drogę Mleczną było widać!) smakowały wspaniale:


Jeszcze tylko zgrubne mycie pod strumieniem wody z worka i lulu. Od jutra mamy być już zorganizowani (rano ma nas zgarnąć bus).


cd: Deva.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 4 - Puszta

Wtorek, 18 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
W nocy pada, przy pobudce przez chwilę odpuszcza, ale potem znowu, tak że namiot składamy w deszczu (ha! po raz kolejny doceniam fakt, że tropik jest samonośny, więc sypialnia pozostaje sucha).

Po przejeździe przez Tiszacsege jedziemy przez puste równiny. Pusta droga (także po wyjeździe na główną), a dookoła jak okiem sięgnąć - step i jakieś mokradła i zarośniete jeziora. Deszcz przestaje padać, szybko robi się ciepło. Dojeżdżamy do Hartobagy, które jest jakby jednym wielkim muzeum Puszty: jakieś ekspozycje sprzętów ludowych, pamiątki dla turystów (hmm, ciekawe co by Marzenka pomyślała gdybym do domu z biczem wrócił?) a do tego dziś chyba jakiś festyn szykują.




Starannie szukamy na mapie sklepu - jest w bocznej uliczce. Oczywiście kupujemy arbuza i choć wczorajszy też był dobry, to ten jest po prostu wspaniały. Eh, rowerowe rozkosze: na murku koło sklepu obżeramy się pysznym arbuzem w upalny dzień.

Jedziemy dalej przez Pusztę. Droga główna, co oznacza dobry asfalt i niby większy ruch, ale przy widoczności na wiele kilometrów uciążliwość ruchu jest znikoma (auta omijają nas szeroko). Przy drodze wieże widokowe.

Przy jednej z nich dajemy się skusić i patrzymy co też z niej widać. Cóż, jeszcze więcej równiny, ale zachęceni przez tablice informacyjne:

zaczynamy zauważać i liczne ptaki i malownicze stada krów odpoczywających w upale:

oraz po prostu, że ta równina ma swój specyficzny urok.




Od odbicia drogi na Hajduszoboszlo pojawia się ścieżka rowerowa. Ale nie jakaś bylejaka, jak to bywało w okolicach Miszkolca (gdzie na asfaltowej ścieżce potrafiły rosnąć chaszcze po pas), tylko superścieżka: równiutka, dobrze oznaczona, ciągnąca się cierpliwie przez wiele kilometrów i nie znikająca znienacka. Taką ścieżkę to ja rozumiem!


Przez Haduszoboszlo (słynne Hungarospa) przejeżdżamy bez zatrzymywania, podziwiając jedynie liczbę polskich napisów np. na sklepach. Zatrzymujemy się za to dalej za miastem, na łączce, gdzie my siedzimy pod drzewem w cieniu, a na słońcu szuszy się pranie i namiot. Trzeba wszystko wysuszyć, bo zbierają się chmury na kolejny deszcz i burze.

Przed Derecske robi się zdecydowanie przedburzowo a my jedziemy wprost na zbierające się chmury:

Tyle że my akurat w Derecske skręcamy na południe, więc mocniej naciskając na pedały uciekamy przed pierwszą burzą (omijamy ją bokiem).

Ale deszcz i tak przychodzi - gdy jedziemy przez nadgraniczne miasteczko Biharkeresztes, to już pada całkiem podobnie jak rankiem. Za to jesteśmy już poza główną drogą, co zdecydowanie w deszczu cieszy. Tzn. za miasteczkiem mamy znów wyjechać na główną, ale tam pojawia się piękna ścieżka rowerowa, prowadząca pod samą granicę (urywa się bez sensu kilkaset metrów od przejścia).

Na przejściu kontrola paszportowa (już zdążyliśmy odwyknąć) i dalej w drogę. Mapa mówi o możliwości ominięcia głównej drogi wioskami. Ale wtedy podchodzi do nas sprzedawca pamiątek (trzymając w rękach ogromną drewnianą sowę) i zagaduje łamaną polszczyzną. Opłacało się pogadać chwilę, bo udziela cennej informacji: nie musimy jechać bocznymi drogami, bo właśnie wybudowano ścieżkę rowerową wzdłuż głównej. Miłe, bo dzień już się kończy i czas zaczyna się liczyć.

Jeszcze tylko szybka wizyta w przygranicznym kantorze i lecimy na Oradeę bardzo porządną  ścieżką rowerową, prowadzącą wzdłuż ruchliwej drogi. Gdy wjeżdżamy do miasta zapada zmrok. Ścieżka nas nieco rozleniwia, tak że trzymamy się jej zbyt długo, wjeżdżając do samego centrum (a trzeba było skręcić nad rzekę, gdzie jak potem widzimy także były ścieżki).

Miasto ogromne, żywe, pełne ludzi, wielkich budynków, podświetlonych zabytków, miłych skwerów i knajp, ładnych kobiet - ale co chwila jakiś remont. Jadąc ścieżką a potem chodnikiem wzdłuż głównej drogi wpadamy w pułapkę wykopków, które w silnym deszczu okazują się błotniste bardzo, a co gorsza mamy problem by wrócić na drogę. W końcu jakoś się z tego wyplątujemy i po prostu oświetleni wszystkim co mamy - jedziemy główną drogą. Rumuńscy kierowcy okazują się bardzo europejscy - nawet omijają nas tak by nie ochlapać przesadnie.

Na skrzyżowaniach wślepiam się mapę na komórce na kierownicy i w końcu mam: jest możliwość odbicia na boczną drogę. W samą porę - nagle zrobiło się bardzo spokojnie, a świat zdecydowanie przyjaźniejszy. W oddali szumi droga, przestaje padać, a my jedziemy nocą przez jakieś przedmieścia na wzgórzach. Sielanka.

Do Baile Felix dojeżdżamy o 21:30, które okazuje się 22:30 (zmiana czasu), czyli jak się okazało, zostało nam tylko pół godziny do zamknięcia recepcji. (ciekawe czy by nas wpuścili gdybyśmy się spóźnili?). Obsługa anglojęzyczna, ciepły prysznic, wifi, możliwość wpięcia ładowarki do komórki/powerbanku, pełno zadaszonych stolików, a to wszystko za 15zł/os - nie wiem skąd te niskie oceny w sieci. Nam się podoba.


W związku z tym że zaraz zamykają recepcję, nic już do jedzenia nie dostaniemy, ale to nie problem - do kupionego zimnego piwka jemy kaszę gryczaną z tuńczykiem.


No to dojechaliśmy! Do Rumunii w 4 dni jadąc w sumie 556km
Czyli średnia 139km dziennie. W tę pogodę to bardzo dobry wynik.

cd: Varfurile.


Longinada+ Rumunia 2015: dzień 3 - Północne Węgry

Poniedziałek, 17 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Pobudka 5:30 jest rozsądna, ale wydaje się boleśnie za wczesna. Dosłownie bolesna - wszystko po wczorajszym locie nad kierownicą boli: wstawanie, ubieranie, chodzenie. Eh, jak Piotrek ze mną w drodze wytrzyma skoro ja taki stękający dziadek...

Hotelik o tej porze cichy i bezludny, więc śniadanie jemy przy stoliku w pokoju, z herbatą zaparzoną na kocherze w łazience.

Dzień jest szary, niebo zasnute chmurami, z których lekko pada smętny deszczyk. W tych warunkach decydujemy się nie wracać przez Żdanę na ładną drogę wioskami (i tak dziś tam nie będzie ładnie), tylko wjechać na bliską główną drogę na Węgry. A tak w ogóle rodzi się decyzja, żeby odpuścić drogę na południe Węgier, tylko jechać na Oradeę. Bo przy mojej kontuzji lepiej nie odbijać za bardzo od trasy busa (lepiej nie tracić pochopnie opcji awaryjnej), a do tego pogoda nie zachęca do 200km przejazdów dziennych. Po prostu przejedźmy na luzaku ile się da, do tego omijając drogi bardzo terenowe (ze względu na błoto po deszczach).


Nasza droga dojazdowa do głównej prowadzi wprost na jakąś wielką fabrykę (koszycką hutę?). I pewnie dlatego poranny ruch jest nadspodziewanie duży - już mniejszy jest na głównej.

Droga smutna i szara, ale prosta i wygodna - w lekkim deszczu jedzie się sprawnie.


Ostatnie miasteczko przed granicą jest mocno dwujęzyczne, o czym przekonujemy się po szyldach:

oraz w spożywczaku, gdzie kasjerka z jednym klientem mówi po słowacku, by za chwilę z innym - równie swobodnie po węgiersku.

Wjeżdżamy na Węgry, a droga okazuje się bardziej główna niż byśmy chcieli (z każdą godziną ruch rośnie), co w szczególności objawia się znakami zakazu jazdy rowerem. Znaki beztrosko olewamy, ale gdy tylko pojawia się możliwość objechania bokiem kilku kilometrów, to skwapliwie korzystamy.

Boczna droga prowadzi przez ładne miasteczko Garadna, gdzie odwiedzamy naszą pierwszą na Węgrzech knajpkę. Miejsce jest specyficzne: miejscowi od rana piją wódkę, nad głową huczy telewizor z jakąś przerażającą telenowelą (bardzo długie monologi pełne gardłowych słów), obsługa równolegle pracuje w sklepie tytoniowym (starannie zamaskowany naklejkami z ostrzeżeniami o 18 latach, monopolu, itd), a w bocznym pokoju knajpki jest pokój zabaw dla dzieci. A my jesteśmy obsłużeni bardzo elegancko: o ile prośba o kawę jest naturalna (profesjonalny ekspres), to herbata jest powodem do mobilizacji - w 100% udanej - nawet sok z cytryny do herbaty dostałem. Suszymy się nad naszymi filiżankami obserwując lokalne życie, ale po chwili trzeba jechać dalej.

Stopniowo rozpogadza się, a my jedziemy: gdy się da to bocznymi (asfalt fatalny) drogami przez wioski (ładne, "żywe", z pracującymi ludźmi, listonoszami na bardzo specyficznych rowerach z wielkimi pakami na bagaż, zadbanymi domami i kościołami), a gdzie się nie da - główną. Co ciekawe przez jakiś czas na znakach zakazu rower jest przekreślony, potem pojawia się wzdłuż drogi ścieżka rowerowa więc przekreślenia znikają, potem nie ma i ścieżki i przekreśleń - chyba nie było w tym wielkiej logiki, więc po prostu jedziemy jak możemy.



W miasteczku Encs (na bocznej drodze) widzimy warzywniak, w którym kupujemy ćwiartkę arbuza. Co prawda, jak Piotr szybko oblicza, był nieco droższy niż węgierski arbuz w polskim hipermarkecie, ale wchodził wspaniale, Pożeramy go z radością siedząc na krawężniku sklepowego parkingu w rosnącym z każdą chwilą upale.

Im bliżej Miszkolca tym ruch większy, więc nie mamy żadnych wątpliwości, że nie chcemy do niego zajeżdżać - omijamy miasto szerokim łukiem przez kameralne miasteczka. Skwar jest uciążliwy, ale widać, że dziś długo nie potrwa - pojawiają się chmury i silny wiatr w twarz.



Przyśpieszamy żeby zdążyć przed burzami, ale 15km przed celem łapie nas ulewa. Potężna, z silnym wiatrem i pośrodku niczego - nie mamy innego wyjścia niż po prostu jechać przed siebie. W końcu na przedmieściach Mozocsat możemy się schować na przystanku. Spędzamy tam dłuższą chwilę (herbatka w takich warunkach smakuje wybornie), ale w końcu trzeba jechać, mimo że trwający deszcz trudno nazwać małym. Ale trzeba było - nic nie wiedzieliśmy o godzinach otwarcia promu na Cisie i lepiej było nie ryzykować zbyt późnej pory.

Dojeżdżamy, prom działa! Taki fajny prom z kołem łopatkowym, na wielkiej i majestatycznej rzece. I nawet deszcz odpuszcza nieco. Jest pięknie!



Jest 18:30, więc zgodnie z informacją na promie, mieliśmy jeszcze czas:



A za promem knajpa polecana przez Longina słowami "Bardzo polecam czardę przy promie na Cisie który oznaczyłeś. Jadłem tam w 1990roku zupe rybną której do tej pory nic nie przebiło".

Tak! Zdecydowanie Longin ma rację - tutejsza zupa z suma to mistrzostwo świata. I miejsce miłe, aż się nie chce wychodzić. Jednak choć zupka jest pyszna, to bardzo syta - nic więcej nie wciśniemy - nie spróbujemy reszty lokalnych specjałów :-(

A kilometr za knajpą baseny termalne z campingiem. W związku z tym, że przyjeżdżamy na pół godziny przez zamknięciem basenów, to kasują nas (5 pań z obsługi odbyło na ten temat szybką, a burzliwą naradę) tylko na 2000ft/2os. A miejsce jest zdecydowanie przemiłe, co w tych warunkach (ciągły deszcz), jest sporym osiągnięciem.


cd: Puszta.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 2 - Słowacja

Niedziela, 16 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Pobudka przed 5:00, śniadanie, mycie, herbatka - wydaje się że jest mnóstwo czasu aż tu nagle za kwadrans 6:00 - zanim się zbierzemy jest tylko 5 minut, a do kościoła 2.5km. W dodatku, jak się za chwilę przekonujemy - całkiem mocno pod górę - trzeba mocno kręcić. Kościół pełen ludzi (zapewne nauczonych upałami, że trzeba wcześnie przychodzić), ale poranek rześki - cieszy, że udało się zacząć drogę od Mszy niedzielnej.

Wracamy przez puściutką Szczawnicę, pakujemy się (i namiot) i 8:15 ruszamy w drogę "rowerową ścieżką transgraniczną" nad Dunajcem. Poranek jest prześliczny, delikatne (jeszcze) słoneczko i optymizm.




Szybko dojeżdżamy do granicy słowackiej i do imponującej "bramy" na Leśnicę. To właśnie ta brama mnie ciągnęła, żeby drogę zacząć właśnie tu:

Najpierw jest bardzo miło, potem zaczynają się podjazdy. Nawet na znaku drogowym dają 12%.

ale widoki kompensują wszelkie niewygody


Podczas podjazdu prostą drogą, ładnym asfaltem, bez żadnego szczególnego powodu - brzęk! Nauczony doświadczeniem z Walii od razu zsiadam i starannie macam szprychy. I znajduję - zerwała się skubana akurat dziś. Chwila paniki, ale Piotrek uspokaja: poszła szprycha nie od strony zębatek, a ja przecież wziąłem zapasowe na drogę. Zdjęcie bagaży, rower do góry kołami, chwila zabawy (pewnie krócej niż typowe łatanie dętki) i wszystko działa, koło nie bije. Uff.

Wyjeżdżamy na ładną przełęcz z ławeczkami i zamkniętą budka z napojami i pamiątkami

gdzie Piotrek szpanuje (w pozytywnym znaczeniu - naprawdę jestem pod wrażeniem) swoim turystycznym ekspresem ciśnieniowym do kawy:


Widok z góry trochę smuci:

bo oznacza, że chwile praktycznie zjedziemy do wioski poniżej, tylko po to by zaraz znowu podjeżdżać. Czyli pewnie przez Czerwony Klasztor byłoby łatwiej, choć bez takich fajnych widoków.

A tak naprawdę, ta pierwsza przełęcz to był pikuś - kolejne, w coraz cieplejszym dniu, męczą zdecydowanie bardziej.


Dojeżdżamy do Starej Lubowni, z zamkiem górującym nad miastem:


gdzie robimy zakupy w Lidlu (jednak w niedzielę otwarty) na drugie śniadanie.

W podjazdach z Lubownią szukamy chwilę miejsca na popas, ale jedyne co znajdujemy, to kawałek polnej drogi, teoretycznie w cieniu, tyle że termometr pokazuje prawie 40 stopni. Ale i tak śniadanko smakowało.

Podjazdy jeszcze nas wymęczą, zwłaszcza że jest "przedburzowy" skwar. Konkretnie prognozy mówiły o burzach po polskiej stronie gór, a że my ciągle jesteśmy blisko granicy (jedziemy na południowy wschód), to ciągle nas jakieś burze straszą. Ale poza kilkoma kroplami deszczu nic się nie dzieje - aż szkoda, bo przydałaby się ochłoda.

Ochłoda przychodzi dopiero na przełęczy - w knajpce koło stacji benzynowej, gdzie delektujemy się "czapowana kofolą". Zimną, słodką, pyszną! Po litrze na głowę! W samą porę, bo już naprawdę nas podgrzało...


Od przełęczy zaczyna się zjazd. Najpierw 10km mocnego, potem 30km delikatniejszego ale stałego, a tak naprawdę delikatny zjazd będzie nam towarzyszył aż do końca dnia. Czyli prawie 100km zjazdu - to można polubić! :-)

Droga niby jest główna, ale ruch nie jest uciążliwy, zwłaszcza że kilometry lecą szybko, mimo że na równinie pojawia się wiatr w twarz.

Na jednej z odsapek Piotr odkrywa dlaczego od jakiegoś czasu terkocze mu łańcuch: skrzywiło się jedno ogniwo. W ruch idzie skuwacz, pogięte ogniwo zastąpione zapinką, można jechać. Hmm, druga awaria 1 dnia? Ładnie się zaczyna...

Dojeżdżamy do Preszowa, gdzie wjeżdżamy w środek miasta, szukać knajpki z lokalnym jedzeniem. Delikatnie mży, ale to nawet dobrze, a na pewno nie przeszkadza w tym upale.


Knajpkę znajdujemy, do bólu stylową:

ale my wybieramy ogródek. Słowackie potrawy są (bryndzowe haluszki, czesnakowa polewka, maczanka), ale choć smaczne i bezpieczne, to przekonujemy się, że słowacka kuchnia jest dość monotonna i bardzo sycąca. Poobiadowa Kofola ledwo wchodzi :-)


Z Preszowa wyjeżdżamy boczną drogą. Co prawda kosztowało to kilka podjazdów na zbocze doliny oraz chwilę drogą gruntową, ale spokojną drogą omijamy węzeł autostradowy, wyjeżdżając sporo za miastem na równoległą do autostrady, ładną drogę.

Tutaj już nie ma wiatru, droga prosta jak drut, lekko w dół, nic tylko tłuc kilometry ze średnią 28km/h. I przy zgrubsza takiej prędkości mamy trzecią awarię tego dnia: lecę przez kierownicę.


Rzecz się zdarzyła ewidentnie z głupoty. Zbytnia pewność siebie (bo tak ładnie kilometry się kręcą), upał, perfekcyjna droga - zaniedbałem elementarną zasadę przejeżdżania przez tory kolejowe: żeby "zawijać się" tak, by przejeżdżać przez szyny pod kątem prostym :-(

A ewidentnie trzeba było, bo szyny przechodziły przez drogę pod ostrym kątem, a perfekcyjne wyłożenie przejazdu "dywanikami" gumowymi wcale nie pomogło:

(to zdjęcie z google streetview)

Tak więc styl startu do lotu miałem fatalny, za to lądowanie - perfekcyjne. Przydzwoniłem lewym bokiem, boleśnie tłukąc żebra i łydkę, ale nic nie łamiąc! Niewątpliwie przejechałem się chwilę po asfalcie, ale oprócz otarcia na łokciu żadnych strat. Nawet ubrań nie porwałem (tylko małe wytarcie w spodniach). Piotr jechał tuż za mną, więc też wglebił, ale także nadspodziewanie miękko: wjechał w moje sakwy, a jedyne uszkodzenie jakiego doznał, to lekkie stłuczenie kolana bez dalszych konsekwencji.

Usiadłem sobie koło drogi, Piotr składał mi rower (prostowanie kierownicy i bagażnika), a tymczasem przez "mój" przejazd kolejowy, przy dźwięku dzwonków ostrzegających przed pociągiem, przechodzi tubylec w klapkach-japonkach. I ten klapek grzęźnie mu w szynie. Tubylec się szarpie, nie może nogi oswobodzić, a tu pociąg coraz bliżej. Już zastanawiam się jak biedakowi pomóc, gdy wszystko oczywiście dobrze się kończy - noga oswobodzona, pociąg przejeżdża, tubylec idzie dalej. Eh, dziwne miejsce.

No to i my jedziemy dalej. Chwila niepewności jak będzie się pedałować stłuczona nogą (chodząc mocno kuleję), ale o dziwo akurat kręcenie pedałami nie sprawia żadnego problemu - szybko wracamy do podróżnej rutyny.


Droga równoległa do autostrady w końcu się z nią łączy, ale w tym miejscu zaczyna się też śliczna, boczna droga przez wsie. Takie prawdziwe wsie, a nie te dziwne, pokołchozowe na północy Słowacji. Sady, delikatne wzgórza, potoki - w odróżnieniu od pustkowi, którymi wcześniej jechaliśmy, tu byłoby gdzie namiot rozstawić. Ładnie tu - zdecydowanie dobrze, że ominęliśmy Koszyce dużym łukiem.

Dookoła nas zaczynają pomrukiwać burze - zaczynamy się obawiać czy zdążymy na nasz camping (tuż za granicą węgierską) przed burzą i zmrokiem. Skwar jest solidny, ale pomału gaszony kończącym się dniem, a my jedziemy sobie ładnymi okolicami. Planując drogę zauważyłem, że jest tu kawałek który trzeba przejechać gruntową ścieżką, ale nie przejąłem się przesadnie - rower potrafi. Teraz ten kawałek wprowadza chwilę nerwowości, bo burza już naprawdę blisko - gdyby nas tam złapała, to byśmy na dobre w błocie ugrzęźli.

Ale nie złapała. Odczekała grzecznie aż dojedziemy do Niżnej Myszli, gdzie schowaliśmy się pod solidnym przystankiem autobusowym. Burza się przewala, pioruny walą całkiem blisko, fajnie na to patrzyć schowanym przed deszczem. Tyle że po jednej burzy przychodzi kolejna i kolejna, a dzień się kończy. Jesteśmy niby tylko 15km od campingu, ale pada i robi się ciemno. W takich okolicznościach na atrakcyjności zyskuje oddalony jedynie o 6km camping w Czanie, mimo że Longin przeglądając mapkę trasy, wypowiedział się o nim: "Campingu w Czanie na Słowacji nie polecam. Nie podobał mi się". Stwierdzamy że warto spróbować.


Jedziemy w deszczu i ciemności przez zalane ulice miasteczka Żdana, potem dziurawą drogą nad jezioro, gdzie w świetle latarek bezskutecznie szukamy campingu. Zamiast niego znajdujemy znak zakazu biwakowania oraz knajpę z napisem "noclegi" (ubytowanie).

(Jak się rano przekonujemy camping był za płotem - na głucho zamknięty; najwyraźniej nie tylko Longinowi się nie podobał i słusznie nie przetrwał).


Zdecydowanie nie chce nam się już dalej jechać - pytamy w knajpie o nocleg. Tym pytaniem wywołujemy małą panikę, ale nocleg jest. Całkiem przyzwoity (łazienka z gorącym prysznicem jest w pokoju), za jedyne 10 euro/os. A wieczorny Pilzner to coś, czego zdecydowanie nam teraz potrzeba.

Jeszcze chwilę patrzymy na kwiat lokalnej młodzieży lansującej się przy barze kofolą z wódką i idziemy do pokoju, gdzie przekonuję się o czymś, co będzie mi już towarzyszyć przez resztę wyprawy: kładzenie się spać jest przy moim stłuczeniu żeber naprawdę cholernie bolesne. Dobrze że dzień był długi, więc mimo bólu błyskawicznie spadam w sen.


cd: Północne Węgry.


Longinada+ Rumunia 2015: dzień 1 - Szczawnica

Sobota, 15 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
To miał być kolejny wyjazd z Longinem i jego pozytywnie zakręconym towarzystwem: tym razem do Rumunii, konkretnie Dobrudża, Morze Czarne oraz chwila w Górach Apuseni. Tydzień czyli 9 dni. Wyszło inaczej - kilku osobom posypały się plany i finalnie wyjazd stał się 4-dniowy (przyjazd w czwartek rano, wyjazd w niedzielę po południu), same góry Apuseni.

Pomyśleliśmy z Piotrem, że szkoda tracić tych 5 dni, na które już udało się zaklepać urlop - policzyliśmy kilometry i stwierdziliśmy, że spróbujemy w tym czasie dojechać rowerami na miejsce startu. Spróbujemy, bo jakby co, to zgarnie nas bus. Za to jeśli się uda, to nie tylko będziemy mieli fajne rozszerzenie wycieczki, ale jeszcze będziemy w czwartek na miejscu wyspani i wypoczęci, a nie wymordowani po całej nocy w podróży. Po zebraniu informacji o campingach (założyliśmy przejazd z namiotem, ale o ile się da - z luksusem wieczornego prysznica) i możliwych wariantach przejazdu zrobiła się taka mapka jak poniżej, która po załadowaniu do telefonu prowadziła nas całą drogę:

Jak widać były miejsca, gdzie w trasie mieliśmy wybierać "duże" warianty drogi: najpierw jedną z 2 niebieskich linii, czyli jak jedziemy przez Słowację i północne Węgry, a potem koło Debreczyna: czy jedziemy górami po trasie busa (fioletowa linia), czy też ciągniemy przez Węgry na południe, nadkładając sporo kilometrów, ale omijając podjazdy. A ta mnogość oznaczonych na mapie miejsc do spania pozwalała być spokojnym o dostosowanie dystansów dziennych do konkretnych warunków i naszych możliwości. W końcu nic nie musieliśmy.

Największą obawą był upał (sierpień w tym roku był wyjątkowo skwarny) oraz wiatr w twarz, jeśli sprawdzą się prognozy i dojdzie do załamania pogody. Załamanie pogody przyszło, choć upały też męczyły. Generalnie mieliśmy idealny mix wszystkich rodzajów pogody: od 40-stopniowego skwaru do burzy z gradem. Było fajnie.


Ale po kolei:

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 1 - Szczawnica

8:10 wyjazd - trochę za późno, więc do Piotra jadę przez Kraków najprostszą drogą, o tej porze jeszcze z małym ruchem. Rower obładowany wodą i jedzeniem, bo dziś Święto (wszystko zamknięte), a jutro niedziela (na Słowacji chyba poważnie traktowana). Ale i tak jestem zadowolony, że ze wszystkim (w tym 4l wody) zmieściłem się w 25kg z pełnym wyposażeniem biwakowym (przy kilku bolesnych decyzjach typu zostawienie zapasowej opony, drugich butów czy tylnich kieszeni od sakw):


Piotr zaskakuje ładnie odświeżonym sprzętem: ma nie tylko nowe sakwy i bagażnik, ale też nowe zębatki. Z przełożeniem 22/32T przy kołach 26'' nie będzie miał żadnych problemów na podjazdach, ani nie będzie przeciążał kolan. Super!

Piotr prowadzi przez pogórze na południe od Krakowa: przez Swoszowice, Świątniki Górne do Sieprawia. Koło źródła Salawy się zagapiam i muszę zatrzymać rower na podjeździe, a stromizna jest taka, że nie daję rady ruszyć - odrobina upokarzającego prowadzenia roweru pod górę szybko pokazuje, że nie jestem największym chojrakiem w okolicy :-)

Poranek się kończy, robi się skwarnie. Niby to już kolejny tydzień takich upałów, więc powinienem był przywyknąć, ale i tak jest ciężko. Pogórze obfituje w strome podjazdy, a upał daje w kość. Pomaga dopiero wiaterek na długim zjeździe do Myślenic. A potem zimna lemoniada na myślenickim rynku:

Potem luksusowa "ścieżka rowerowa" koło zakopianki: doliną Raby aż do Lubnia. Tam chwila w sporym ruchu, ale szczęśliwie już przez  Mszanę daje się przejechać bocznymi drogami. A że większość aut i tak pociągnęła krajówką na Sącz, to za Mszaną jechało się  już całkiem miło. Choć mocno pod górę - do przejechania jest przełęcz między Gorcami a Beskidem Wyspowym.

Upał robi się nie do zniesienia (36-44 stopni) a potem gwałtownie się schładza (ok. 10 stopni w kilka minut) - podczas deszczu. Pierwszą, mocną ulewę przeczekujemy w czyimś garażu, potem jedziemy dalej w delikatniejszej mżawce, tak że do pijalni wód mineralnych w Szczawie wkraczamy już ładnie namoczeni.

Krążą nad nami chmury,

widać że deszcz będzie miał ciąg dalszy. Ale ciągniemy na przełęcz, sądząc że jeśli uda się na nią wyjechać przed burzą, to potem z niej szybko, zjeżdżając uciekniemy. A gdzie tam! Właśnie w trakcie zjazdu trafiamy w sam środek burzy. Deszcz z gradem pośrodku niczego. Z konieczności stajemy i chowamy się jak się da. Wtedy widzimy dom kilkaset metrów od drogi, więc podjeżdżamy żeby schować się chociaż pod wystającym dachem.

Po chwili wychyla się gospodarz i coś pokazuje. Przez chwilę obawa, że chce przegonić, ale on pokazuje, że brama stodoły nie jest zamknięta i żebyśmy sobie otwarli - wchodzimy i resztę burzy wygodnie przeczekujemy, dziwując się jak szybko temperatura dalej spada: do 17 stopni, czyli prawie 20 stopni mniej niż niewiele wcześniej.

Wraca słoneczko, zjeżdżamy do Zabrzeża, gdzie w przydrożnej "karczmie" pyszny obiad, a potem decydujemy, że dziś jednak kończymy w Szczawnicy, a nie ciągniemy kolejne 40km do Muszyny.

Droga wzdłuż Dunajca przepiękna, do tego w sporej części bez aut (główna droga z drugiej strony rzeki).



W Krościenku dzikie tłumy ludzi, tak że po spróbowaniu słynnych lodów, z ulgą jedziemy dalej. W Szczawnicy też tłoczno, ale na małym polu namiotowym nad Grajcarkiem znajduje się dla nas miejsce. Gorący prysznic, piwko w knajpie nad Dunajcem i można iść spać - jutro wczesna pobudka i długi dzień.


cd: Słowacja.