Wpisy archiwalne w kategorii

Longinada

Dystans całkowity:3296.00 km (w terenie 211.00 km; 6.40%)
Czas w ruchu:57:14
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:83.00 km/h
Suma podjazdów:16252 m
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:109.87 km i 6h 21m
Więcej statystyk

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 4 - Puszta

Wtorek, 18 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
W nocy pada, przy pobudce przez chwilę odpuszcza, ale potem znowu, tak że namiot składamy w deszczu (ha! po raz kolejny doceniam fakt, że tropik jest samonośny, więc sypialnia pozostaje sucha).

Po przejeździe przez Tiszacsege jedziemy przez puste równiny. Pusta droga (także po wyjeździe na główną), a dookoła jak okiem sięgnąć - step i jakieś mokradła i zarośniete jeziora. Deszcz przestaje padać, szybko robi się ciepło. Dojeżdżamy do Hartobagy, które jest jakby jednym wielkim muzeum Puszty: jakieś ekspozycje sprzętów ludowych, pamiątki dla turystów (hmm, ciekawe co by Marzenka pomyślała gdybym do domu z biczem wrócił?) a do tego dziś chyba jakiś festyn szykują.




Starannie szukamy na mapie sklepu - jest w bocznej uliczce. Oczywiście kupujemy arbuza i choć wczorajszy też był dobry, to ten jest po prostu wspaniały. Eh, rowerowe rozkosze: na murku koło sklepu obżeramy się pysznym arbuzem w upalny dzień.

Jedziemy dalej przez Pusztę. Droga główna, co oznacza dobry asfalt i niby większy ruch, ale przy widoczności na wiele kilometrów uciążliwość ruchu jest znikoma (auta omijają nas szeroko). Przy drodze wieże widokowe.

Przy jednej z nich dajemy się skusić i patrzymy co też z niej widać. Cóż, jeszcze więcej równiny, ale zachęceni przez tablice informacyjne:

zaczynamy zauważać i liczne ptaki i malownicze stada krów odpoczywających w upale:

oraz po prostu, że ta równina ma swój specyficzny urok.




Od odbicia drogi na Hajduszoboszlo pojawia się ścieżka rowerowa. Ale nie jakaś bylejaka, jak to bywało w okolicach Miszkolca (gdzie na asfaltowej ścieżce potrafiły rosnąć chaszcze po pas), tylko superścieżka: równiutka, dobrze oznaczona, ciągnąca się cierpliwie przez wiele kilometrów i nie znikająca znienacka. Taką ścieżkę to ja rozumiem!


Przez Haduszoboszlo (słynne Hungarospa) przejeżdżamy bez zatrzymywania, podziwiając jedynie liczbę polskich napisów np. na sklepach. Zatrzymujemy się za to dalej za miastem, na łączce, gdzie my siedzimy pod drzewem w cieniu, a na słońcu szuszy się pranie i namiot. Trzeba wszystko wysuszyć, bo zbierają się chmury na kolejny deszcz i burze.

Przed Derecske robi się zdecydowanie przedburzowo a my jedziemy wprost na zbierające się chmury:

Tyle że my akurat w Derecske skręcamy na południe, więc mocniej naciskając na pedały uciekamy przed pierwszą burzą (omijamy ją bokiem).

Ale deszcz i tak przychodzi - gdy jedziemy przez nadgraniczne miasteczko Biharkeresztes, to już pada całkiem podobnie jak rankiem. Za to jesteśmy już poza główną drogą, co zdecydowanie w deszczu cieszy. Tzn. za miasteczkiem mamy znów wyjechać na główną, ale tam pojawia się piękna ścieżka rowerowa, prowadząca pod samą granicę (urywa się bez sensu kilkaset metrów od przejścia).

Na przejściu kontrola paszportowa (już zdążyliśmy odwyknąć) i dalej w drogę. Mapa mówi o możliwości ominięcia głównej drogi wioskami. Ale wtedy podchodzi do nas sprzedawca pamiątek (trzymając w rękach ogromną drewnianą sowę) i zagaduje łamaną polszczyzną. Opłacało się pogadać chwilę, bo udziela cennej informacji: nie musimy jechać bocznymi drogami, bo właśnie wybudowano ścieżkę rowerową wzdłuż głównej. Miłe, bo dzień już się kończy i czas zaczyna się liczyć.

Jeszcze tylko szybka wizyta w przygranicznym kantorze i lecimy na Oradeę bardzo porządną  ścieżką rowerową, prowadzącą wzdłuż ruchliwej drogi. Gdy wjeżdżamy do miasta zapada zmrok. Ścieżka nas nieco rozleniwia, tak że trzymamy się jej zbyt długo, wjeżdżając do samego centrum (a trzeba było skręcić nad rzekę, gdzie jak potem widzimy także były ścieżki).

Miasto ogromne, żywe, pełne ludzi, wielkich budynków, podświetlonych zabytków, miłych skwerów i knajp, ładnych kobiet - ale co chwila jakiś remont. Jadąc ścieżką a potem chodnikiem wzdłuż głównej drogi wpadamy w pułapkę wykopków, które w silnym deszczu okazują się błotniste bardzo, a co gorsza mamy problem by wrócić na drogę. W końcu jakoś się z tego wyplątujemy i po prostu oświetleni wszystkim co mamy - jedziemy główną drogą. Rumuńscy kierowcy okazują się bardzo europejscy - nawet omijają nas tak by nie ochlapać przesadnie.

Na skrzyżowaniach wślepiam się mapę na komórce na kierownicy i w końcu mam: jest możliwość odbicia na boczną drogę. W samą porę - nagle zrobiło się bardzo spokojnie, a świat zdecydowanie przyjaźniejszy. W oddali szumi droga, przestaje padać, a my jedziemy nocą przez jakieś przedmieścia na wzgórzach. Sielanka.

Do Baile Felix dojeżdżamy o 21:30, które okazuje się 22:30 (zmiana czasu), czyli jak się okazało, zostało nam tylko pół godziny do zamknięcia recepcji. (ciekawe czy by nas wpuścili gdybyśmy się spóźnili?). Obsługa anglojęzyczna, ciepły prysznic, wifi, możliwość wpięcia ładowarki do komórki/powerbanku, pełno zadaszonych stolików, a to wszystko za 15zł/os - nie wiem skąd te niskie oceny w sieci. Nam się podoba.


W związku z tym że zaraz zamykają recepcję, nic już do jedzenia nie dostaniemy, ale to nie problem - do kupionego zimnego piwka jemy kaszę gryczaną z tuńczykiem.


No to dojechaliśmy! Do Rumunii w 4 dni jadąc w sumie 556km
Czyli średnia 139km dziennie. W tę pogodę to bardzo dobry wynik.

cd: Varfurile.


Longinada+ Rumunia 2015: dzień 3 - Północne Węgry

Poniedziałek, 17 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Pobudka 5:30 jest rozsądna, ale wydaje się boleśnie za wczesna. Dosłownie bolesna - wszystko po wczorajszym locie nad kierownicą boli: wstawanie, ubieranie, chodzenie. Eh, jak Piotrek ze mną w drodze wytrzyma skoro ja taki stękający dziadek...

Hotelik o tej porze cichy i bezludny, więc śniadanie jemy przy stoliku w pokoju, z herbatą zaparzoną na kocherze w łazience.

Dzień jest szary, niebo zasnute chmurami, z których lekko pada smętny deszczyk. W tych warunkach decydujemy się nie wracać przez Żdanę na ładną drogę wioskami (i tak dziś tam nie będzie ładnie), tylko wjechać na bliską główną drogę na Węgry. A tak w ogóle rodzi się decyzja, żeby odpuścić drogę na południe Węgier, tylko jechać na Oradeę. Bo przy mojej kontuzji lepiej nie odbijać za bardzo od trasy busa (lepiej nie tracić pochopnie opcji awaryjnej), a do tego pogoda nie zachęca do 200km przejazdów dziennych. Po prostu przejedźmy na luzaku ile się da, do tego omijając drogi bardzo terenowe (ze względu na błoto po deszczach).


Nasza droga dojazdowa do głównej prowadzi wprost na jakąś wielką fabrykę (koszycką hutę?). I pewnie dlatego poranny ruch jest nadspodziewanie duży - już mniejszy jest na głównej.

Droga smutna i szara, ale prosta i wygodna - w lekkim deszczu jedzie się sprawnie.


Ostatnie miasteczko przed granicą jest mocno dwujęzyczne, o czym przekonujemy się po szyldach:

oraz w spożywczaku, gdzie kasjerka z jednym klientem mówi po słowacku, by za chwilę z innym - równie swobodnie po węgiersku.

Wjeżdżamy na Węgry, a droga okazuje się bardziej główna niż byśmy chcieli (z każdą godziną ruch rośnie), co w szczególności objawia się znakami zakazu jazdy rowerem. Znaki beztrosko olewamy, ale gdy tylko pojawia się możliwość objechania bokiem kilku kilometrów, to skwapliwie korzystamy.

Boczna droga prowadzi przez ładne miasteczko Garadna, gdzie odwiedzamy naszą pierwszą na Węgrzech knajpkę. Miejsce jest specyficzne: miejscowi od rana piją wódkę, nad głową huczy telewizor z jakąś przerażającą telenowelą (bardzo długie monologi pełne gardłowych słów), obsługa równolegle pracuje w sklepie tytoniowym (starannie zamaskowany naklejkami z ostrzeżeniami o 18 latach, monopolu, itd), a w bocznym pokoju knajpki jest pokój zabaw dla dzieci. A my jesteśmy obsłużeni bardzo elegancko: o ile prośba o kawę jest naturalna (profesjonalny ekspres), to herbata jest powodem do mobilizacji - w 100% udanej - nawet sok z cytryny do herbaty dostałem. Suszymy się nad naszymi filiżankami obserwując lokalne życie, ale po chwili trzeba jechać dalej.

Stopniowo rozpogadza się, a my jedziemy: gdy się da to bocznymi (asfalt fatalny) drogami przez wioski (ładne, "żywe", z pracującymi ludźmi, listonoszami na bardzo specyficznych rowerach z wielkimi pakami na bagaż, zadbanymi domami i kościołami), a gdzie się nie da - główną. Co ciekawe przez jakiś czas na znakach zakazu rower jest przekreślony, potem pojawia się wzdłuż drogi ścieżka rowerowa więc przekreślenia znikają, potem nie ma i ścieżki i przekreśleń - chyba nie było w tym wielkiej logiki, więc po prostu jedziemy jak możemy.



W miasteczku Encs (na bocznej drodze) widzimy warzywniak, w którym kupujemy ćwiartkę arbuza. Co prawda, jak Piotr szybko oblicza, był nieco droższy niż węgierski arbuz w polskim hipermarkecie, ale wchodził wspaniale, Pożeramy go z radością siedząc na krawężniku sklepowego parkingu w rosnącym z każdą chwilą upale.

Im bliżej Miszkolca tym ruch większy, więc nie mamy żadnych wątpliwości, że nie chcemy do niego zajeżdżać - omijamy miasto szerokim łukiem przez kameralne miasteczka. Skwar jest uciążliwy, ale widać, że dziś długo nie potrwa - pojawiają się chmury i silny wiatr w twarz.



Przyśpieszamy żeby zdążyć przed burzami, ale 15km przed celem łapie nas ulewa. Potężna, z silnym wiatrem i pośrodku niczego - nie mamy innego wyjścia niż po prostu jechać przed siebie. W końcu na przedmieściach Mozocsat możemy się schować na przystanku. Spędzamy tam dłuższą chwilę (herbatka w takich warunkach smakuje wybornie), ale w końcu trzeba jechać, mimo że trwający deszcz trudno nazwać małym. Ale trzeba było - nic nie wiedzieliśmy o godzinach otwarcia promu na Cisie i lepiej było nie ryzykować zbyt późnej pory.

Dojeżdżamy, prom działa! Taki fajny prom z kołem łopatkowym, na wielkiej i majestatycznej rzece. I nawet deszcz odpuszcza nieco. Jest pięknie!



Jest 18:30, więc zgodnie z informacją na promie, mieliśmy jeszcze czas:



A za promem knajpa polecana przez Longina słowami "Bardzo polecam czardę przy promie na Cisie który oznaczyłeś. Jadłem tam w 1990roku zupe rybną której do tej pory nic nie przebiło".

Tak! Zdecydowanie Longin ma rację - tutejsza zupa z suma to mistrzostwo świata. I miejsce miłe, aż się nie chce wychodzić. Jednak choć zupka jest pyszna, to bardzo syta - nic więcej nie wciśniemy - nie spróbujemy reszty lokalnych specjałów :-(

A kilometr za knajpą baseny termalne z campingiem. W związku z tym, że przyjeżdżamy na pół godziny przez zamknięciem basenów, to kasują nas (5 pań z obsługi odbyło na ten temat szybką, a burzliwą naradę) tylko na 2000ft/2os. A miejsce jest zdecydowanie przemiłe, co w tych warunkach (ciągły deszcz), jest sporym osiągnięciem.


cd: Puszta.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 2 - Słowacja

Niedziela, 16 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Pobudka przed 5:00, śniadanie, mycie, herbatka - wydaje się że jest mnóstwo czasu aż tu nagle za kwadrans 6:00 - zanim się zbierzemy jest tylko 5 minut, a do kościoła 2.5km. W dodatku, jak się za chwilę przekonujemy - całkiem mocno pod górę - trzeba mocno kręcić. Kościół pełen ludzi (zapewne nauczonych upałami, że trzeba wcześnie przychodzić), ale poranek rześki - cieszy, że udało się zacząć drogę od Mszy niedzielnej.

Wracamy przez puściutką Szczawnicę, pakujemy się (i namiot) i 8:15 ruszamy w drogę "rowerową ścieżką transgraniczną" nad Dunajcem. Poranek jest prześliczny, delikatne (jeszcze) słoneczko i optymizm.




Szybko dojeżdżamy do granicy słowackiej i do imponującej "bramy" na Leśnicę. To właśnie ta brama mnie ciągnęła, żeby drogę zacząć właśnie tu:

Najpierw jest bardzo miło, potem zaczynają się podjazdy. Nawet na znaku drogowym dają 12%.

ale widoki kompensują wszelkie niewygody


Podczas podjazdu prostą drogą, ładnym asfaltem, bez żadnego szczególnego powodu - brzęk! Nauczony doświadczeniem z Walii od razu zsiadam i starannie macam szprychy. I znajduję - zerwała się skubana akurat dziś. Chwila paniki, ale Piotrek uspokaja: poszła szprycha nie od strony zębatek, a ja przecież wziąłem zapasowe na drogę. Zdjęcie bagaży, rower do góry kołami, chwila zabawy (pewnie krócej niż typowe łatanie dętki) i wszystko działa, koło nie bije. Uff.

Wyjeżdżamy na ładną przełęcz z ławeczkami i zamkniętą budka z napojami i pamiątkami

gdzie Piotrek szpanuje (w pozytywnym znaczeniu - naprawdę jestem pod wrażeniem) swoim turystycznym ekspresem ciśnieniowym do kawy:


Widok z góry trochę smuci:

bo oznacza, że chwile praktycznie zjedziemy do wioski poniżej, tylko po to by zaraz znowu podjeżdżać. Czyli pewnie przez Czerwony Klasztor byłoby łatwiej, choć bez takich fajnych widoków.

A tak naprawdę, ta pierwsza przełęcz to był pikuś - kolejne, w coraz cieplejszym dniu, męczą zdecydowanie bardziej.


Dojeżdżamy do Starej Lubowni, z zamkiem górującym nad miastem:


gdzie robimy zakupy w Lidlu (jednak w niedzielę otwarty) na drugie śniadanie.

W podjazdach z Lubownią szukamy chwilę miejsca na popas, ale jedyne co znajdujemy, to kawałek polnej drogi, teoretycznie w cieniu, tyle że termometr pokazuje prawie 40 stopni. Ale i tak śniadanko smakowało.

Podjazdy jeszcze nas wymęczą, zwłaszcza że jest "przedburzowy" skwar. Konkretnie prognozy mówiły o burzach po polskiej stronie gór, a że my ciągle jesteśmy blisko granicy (jedziemy na południowy wschód), to ciągle nas jakieś burze straszą. Ale poza kilkoma kroplami deszczu nic się nie dzieje - aż szkoda, bo przydałaby się ochłoda.

Ochłoda przychodzi dopiero na przełęczy - w knajpce koło stacji benzynowej, gdzie delektujemy się "czapowana kofolą". Zimną, słodką, pyszną! Po litrze na głowę! W samą porę, bo już naprawdę nas podgrzało...


Od przełęczy zaczyna się zjazd. Najpierw 10km mocnego, potem 30km delikatniejszego ale stałego, a tak naprawdę delikatny zjazd będzie nam towarzyszył aż do końca dnia. Czyli prawie 100km zjazdu - to można polubić! :-)

Droga niby jest główna, ale ruch nie jest uciążliwy, zwłaszcza że kilometry lecą szybko, mimo że na równinie pojawia się wiatr w twarz.

Na jednej z odsapek Piotr odkrywa dlaczego od jakiegoś czasu terkocze mu łańcuch: skrzywiło się jedno ogniwo. W ruch idzie skuwacz, pogięte ogniwo zastąpione zapinką, można jechać. Hmm, druga awaria 1 dnia? Ładnie się zaczyna...

Dojeżdżamy do Preszowa, gdzie wjeżdżamy w środek miasta, szukać knajpki z lokalnym jedzeniem. Delikatnie mży, ale to nawet dobrze, a na pewno nie przeszkadza w tym upale.


Knajpkę znajdujemy, do bólu stylową:

ale my wybieramy ogródek. Słowackie potrawy są (bryndzowe haluszki, czesnakowa polewka, maczanka), ale choć smaczne i bezpieczne, to przekonujemy się, że słowacka kuchnia jest dość monotonna i bardzo sycąca. Poobiadowa Kofola ledwo wchodzi :-)


Z Preszowa wyjeżdżamy boczną drogą. Co prawda kosztowało to kilka podjazdów na zbocze doliny oraz chwilę drogą gruntową, ale spokojną drogą omijamy węzeł autostradowy, wyjeżdżając sporo za miastem na równoległą do autostrady, ładną drogę.

Tutaj już nie ma wiatru, droga prosta jak drut, lekko w dół, nic tylko tłuc kilometry ze średnią 28km/h. I przy zgrubsza takiej prędkości mamy trzecią awarię tego dnia: lecę przez kierownicę.


Rzecz się zdarzyła ewidentnie z głupoty. Zbytnia pewność siebie (bo tak ładnie kilometry się kręcą), upał, perfekcyjna droga - zaniedbałem elementarną zasadę przejeżdżania przez tory kolejowe: żeby "zawijać się" tak, by przejeżdżać przez szyny pod kątem prostym :-(

A ewidentnie trzeba było, bo szyny przechodziły przez drogę pod ostrym kątem, a perfekcyjne wyłożenie przejazdu "dywanikami" gumowymi wcale nie pomogło:

(to zdjęcie z google streetview)

Tak więc styl startu do lotu miałem fatalny, za to lądowanie - perfekcyjne. Przydzwoniłem lewym bokiem, boleśnie tłukąc żebra i łydkę, ale nic nie łamiąc! Niewątpliwie przejechałem się chwilę po asfalcie, ale oprócz otarcia na łokciu żadnych strat. Nawet ubrań nie porwałem (tylko małe wytarcie w spodniach). Piotr jechał tuż za mną, więc też wglebił, ale także nadspodziewanie miękko: wjechał w moje sakwy, a jedyne uszkodzenie jakiego doznał, to lekkie stłuczenie kolana bez dalszych konsekwencji.

Usiadłem sobie koło drogi, Piotr składał mi rower (prostowanie kierownicy i bagażnika), a tymczasem przez "mój" przejazd kolejowy, przy dźwięku dzwonków ostrzegających przed pociągiem, przechodzi tubylec w klapkach-japonkach. I ten klapek grzęźnie mu w szynie. Tubylec się szarpie, nie może nogi oswobodzić, a tu pociąg coraz bliżej. Już zastanawiam się jak biedakowi pomóc, gdy wszystko oczywiście dobrze się kończy - noga oswobodzona, pociąg przejeżdża, tubylec idzie dalej. Eh, dziwne miejsce.

No to i my jedziemy dalej. Chwila niepewności jak będzie się pedałować stłuczona nogą (chodząc mocno kuleję), ale o dziwo akurat kręcenie pedałami nie sprawia żadnego problemu - szybko wracamy do podróżnej rutyny.


Droga równoległa do autostrady w końcu się z nią łączy, ale w tym miejscu zaczyna się też śliczna, boczna droga przez wsie. Takie prawdziwe wsie, a nie te dziwne, pokołchozowe na północy Słowacji. Sady, delikatne wzgórza, potoki - w odróżnieniu od pustkowi, którymi wcześniej jechaliśmy, tu byłoby gdzie namiot rozstawić. Ładnie tu - zdecydowanie dobrze, że ominęliśmy Koszyce dużym łukiem.

Dookoła nas zaczynają pomrukiwać burze - zaczynamy się obawiać czy zdążymy na nasz camping (tuż za granicą węgierską) przed burzą i zmrokiem. Skwar jest solidny, ale pomału gaszony kończącym się dniem, a my jedziemy sobie ładnymi okolicami. Planując drogę zauważyłem, że jest tu kawałek który trzeba przejechać gruntową ścieżką, ale nie przejąłem się przesadnie - rower potrafi. Teraz ten kawałek wprowadza chwilę nerwowości, bo burza już naprawdę blisko - gdyby nas tam złapała, to byśmy na dobre w błocie ugrzęźli.

Ale nie złapała. Odczekała grzecznie aż dojedziemy do Niżnej Myszli, gdzie schowaliśmy się pod solidnym przystankiem autobusowym. Burza się przewala, pioruny walą całkiem blisko, fajnie na to patrzyć schowanym przed deszczem. Tyle że po jednej burzy przychodzi kolejna i kolejna, a dzień się kończy. Jesteśmy niby tylko 15km od campingu, ale pada i robi się ciemno. W takich okolicznościach na atrakcyjności zyskuje oddalony jedynie o 6km camping w Czanie, mimo że Longin przeglądając mapkę trasy, wypowiedział się o nim: "Campingu w Czanie na Słowacji nie polecam. Nie podobał mi się". Stwierdzamy że warto spróbować.


Jedziemy w deszczu i ciemności przez zalane ulice miasteczka Żdana, potem dziurawą drogą nad jezioro, gdzie w świetle latarek bezskutecznie szukamy campingu. Zamiast niego znajdujemy znak zakazu biwakowania oraz knajpę z napisem "noclegi" (ubytowanie).

(Jak się rano przekonujemy camping był za płotem - na głucho zamknięty; najwyraźniej nie tylko Longinowi się nie podobał i słusznie nie przetrwał).


Zdecydowanie nie chce nam się już dalej jechać - pytamy w knajpie o nocleg. Tym pytaniem wywołujemy małą panikę, ale nocleg jest. Całkiem przyzwoity (łazienka z gorącym prysznicem jest w pokoju), za jedyne 10 euro/os. A wieczorny Pilzner to coś, czego zdecydowanie nam teraz potrzeba.

Jeszcze chwilę patrzymy na kwiat lokalnej młodzieży lansującej się przy barze kofolą z wódką i idziemy do pokoju, gdzie przekonuję się o czymś, co będzie mi już towarzyszyć przez resztę wyprawy: kładzenie się spać jest przy moim stłuczeniu żeber naprawdę cholernie bolesne. Dobrze że dzień był długi, więc mimo bólu błyskawicznie spadam w sen.


cd: Północne Węgry.


Longinada+ Rumunia 2015: dzień 1 - Szczawnica

Sobota, 15 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
To miał być kolejny wyjazd z Longinem i jego pozytywnie zakręconym towarzystwem: tym razem do Rumunii, konkretnie Dobrudża, Morze Czarne oraz chwila w Górach Apuseni. Tydzień czyli 9 dni. Wyszło inaczej - kilku osobom posypały się plany i finalnie wyjazd stał się 4-dniowy (przyjazd w czwartek rano, wyjazd w niedzielę po południu), same góry Apuseni.

Pomyśleliśmy z Piotrem, że szkoda tracić tych 5 dni, na które już udało się zaklepać urlop - policzyliśmy kilometry i stwierdziliśmy, że spróbujemy w tym czasie dojechać rowerami na miejsce startu. Spróbujemy, bo jakby co, to zgarnie nas bus. Za to jeśli się uda, to nie tylko będziemy mieli fajne rozszerzenie wycieczki, ale jeszcze będziemy w czwartek na miejscu wyspani i wypoczęci, a nie wymordowani po całej nocy w podróży. Po zebraniu informacji o campingach (założyliśmy przejazd z namiotem, ale o ile się da - z luksusem wieczornego prysznica) i możliwych wariantach przejazdu zrobiła się taka mapka jak poniżej, która po załadowaniu do telefonu prowadziła nas całą drogę:

Jak widać były miejsca, gdzie w trasie mieliśmy wybierać "duże" warianty drogi: najpierw jedną z 2 niebieskich linii, czyli jak jedziemy przez Słowację i północne Węgry, a potem koło Debreczyna: czy jedziemy górami po trasie busa (fioletowa linia), czy też ciągniemy przez Węgry na południe, nadkładając sporo kilometrów, ale omijając podjazdy. A ta mnogość oznaczonych na mapie miejsc do spania pozwalała być spokojnym o dostosowanie dystansów dziennych do konkretnych warunków i naszych możliwości. W końcu nic nie musieliśmy.

Największą obawą był upał (sierpień w tym roku był wyjątkowo skwarny) oraz wiatr w twarz, jeśli sprawdzą się prognozy i dojdzie do załamania pogody. Załamanie pogody przyszło, choć upały też męczyły. Generalnie mieliśmy idealny mix wszystkich rodzajów pogody: od 40-stopniowego skwaru do burzy z gradem. Było fajnie.


Ale po kolei:

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 1 - Szczawnica

8:10 wyjazd - trochę za późno, więc do Piotra jadę przez Kraków najprostszą drogą, o tej porze jeszcze z małym ruchem. Rower obładowany wodą i jedzeniem, bo dziś Święto (wszystko zamknięte), a jutro niedziela (na Słowacji chyba poważnie traktowana). Ale i tak jestem zadowolony, że ze wszystkim (w tym 4l wody) zmieściłem się w 25kg z pełnym wyposażeniem biwakowym (przy kilku bolesnych decyzjach typu zostawienie zapasowej opony, drugich butów czy tylnich kieszeni od sakw):


Piotr zaskakuje ładnie odświeżonym sprzętem: ma nie tylko nowe sakwy i bagażnik, ale też nowe zębatki. Z przełożeniem 22/32T przy kołach 26'' nie będzie miał żadnych problemów na podjazdach, ani nie będzie przeciążał kolan. Super!

Piotr prowadzi przez pogórze na południe od Krakowa: przez Swoszowice, Świątniki Górne do Sieprawia. Koło źródła Salawy się zagapiam i muszę zatrzymać rower na podjeździe, a stromizna jest taka, że nie daję rady ruszyć - odrobina upokarzającego prowadzenia roweru pod górę szybko pokazuje, że nie jestem największym chojrakiem w okolicy :-)

Poranek się kończy, robi się skwarnie. Niby to już kolejny tydzień takich upałów, więc powinienem był przywyknąć, ale i tak jest ciężko. Pogórze obfituje w strome podjazdy, a upał daje w kość. Pomaga dopiero wiaterek na długim zjeździe do Myślenic. A potem zimna lemoniada na myślenickim rynku:

Potem luksusowa "ścieżka rowerowa" koło zakopianki: doliną Raby aż do Lubnia. Tam chwila w sporym ruchu, ale szczęśliwie już przez  Mszanę daje się przejechać bocznymi drogami. A że większość aut i tak pociągnęła krajówką na Sącz, to za Mszaną jechało się  już całkiem miło. Choć mocno pod górę - do przejechania jest przełęcz między Gorcami a Beskidem Wyspowym.

Upał robi się nie do zniesienia (36-44 stopni) a potem gwałtownie się schładza (ok. 10 stopni w kilka minut) - podczas deszczu. Pierwszą, mocną ulewę przeczekujemy w czyimś garażu, potem jedziemy dalej w delikatniejszej mżawce, tak że do pijalni wód mineralnych w Szczawie wkraczamy już ładnie namoczeni.

Krążą nad nami chmury,

widać że deszcz będzie miał ciąg dalszy. Ale ciągniemy na przełęcz, sądząc że jeśli uda się na nią wyjechać przed burzą, to potem z niej szybko, zjeżdżając uciekniemy. A gdzie tam! Właśnie w trakcie zjazdu trafiamy w sam środek burzy. Deszcz z gradem pośrodku niczego. Z konieczności stajemy i chowamy się jak się da. Wtedy widzimy dom kilkaset metrów od drogi, więc podjeżdżamy żeby schować się chociaż pod wystającym dachem.

Po chwili wychyla się gospodarz i coś pokazuje. Przez chwilę obawa, że chce przegonić, ale on pokazuje, że brama stodoły nie jest zamknięta i żebyśmy sobie otwarli - wchodzimy i resztę burzy wygodnie przeczekujemy, dziwując się jak szybko temperatura dalej spada: do 17 stopni, czyli prawie 20 stopni mniej niż niewiele wcześniej.

Wraca słoneczko, zjeżdżamy do Zabrzeża, gdzie w przydrożnej "karczmie" pyszny obiad, a potem decydujemy, że dziś jednak kończymy w Szczawnicy, a nie ciągniemy kolejne 40km do Muszyny.

Droga wzdłuż Dunajca przepiękna, do tego w sporej części bez aut (główna droga z drugiej strony rzeki).



W Krościenku dzikie tłumy ludzi, tak że po spróbowaniu słynnych lodów, z ulgą jedziemy dalej. W Szczawnicy też tłoczno, ale na małym polu namiotowym nad Grajcarkiem znajduje się dla nas miejsce. Gorący prysznic, piwko w knajpie nad Dunajcem i można iść spać - jutro wczesna pobudka i długi dzień.


cd: Słowacja.



Longinada Walia 2015 - dzień 11: do domu

Piątek, 10 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Ostatni dzień wyprawy.

Mateusz już się niepokoi wyjazdem i nie chce jechać rowerem. Rozumiem i nawet się cieszę, bo upraszcza to nieco pakowanie - jego rower pakuję w plandekę już rano.

Lotnisko jest niby w zasięgu (100km do 15:00) i trochę korci by ostatniego dnia trochę depnąć, ale ostatecznie jadę grzecznie z grupą do Welwyn. Znowu "naturalna" droga prowadzi głównymi i przez duże miasto (Luton) - zamiast tego starannie planując z mapą, przejeżdżamy bocznymi.

Jest skwar, boczne drogi oznaczają podjazdy, ale fajnie tak się pożegnać z angielskimi krajobrazami. Zaskakująco wysoki jest podjazd pod "Bison Hill" koło Whipsnade (jest tam zoo i chyba w ogóle to dość atrakcyjne, poddlondyńskie miejsce),


ale najbardziej dają w kość podjazdy krótkie, ale bardzo ostre. Że podjazdy są w Walii to rozumiem, ale że pod Londynem?

W końcu ostatnia górka, pożegnanie z widokami i potem już wzdłuż rzeki, drogą do Welwyn.


W "Welwyn Garden City" pełna ludzi knajpa nad jeziorem, gdzie czekamy na Janusza przy lodach i hotdogu. Potem przejazd pod McDonalda 1km od lotniska w Stansted, szał pakowania (wrzuciłem rzeczy do przebrania do sakwy, która poszła na samo dno busa - cudem i dzięki pomysłowości Longina udało się ją odzyskać) i idziemy na lotnisko brzegiem ruchliwych dróg.

Lotnisko straszne: trochę w remoncie, tłumy ludzi, bezlitośnie przepychanych tak, żeby nie tworzyły się zatory. W szczególności do ostatniej chwili nie znamy numeru bramki, więc gdy w końcu się pojawia, to według komunkatów mamy 15 minut do zamknięcia i 8 minut drogi. W tym całym pośpiechu nawet się nie pożegnaliśmy z grupą - dopiero w samolocie Piotrek zadzwonił.


Lecąc nad Francją (chyba) widzimy jak pojawiają się chmury, a potem grubieją w gęsty dywan, tak że gdy wysiadamy, to w Polsce jest ok. 25 stopni chłodniej niż w Anglii. Dobrze być w domu.


W sumie: 12 dni w podróży, Mateusz przejechał 488 km (z czego równo 120km w ciągu 1 dnia!), ja 974 km.
Towarzystwo wyborne, Mateusz poradził sobie, pogoda zapewniająca wszelkie doznania, atrakcyjne okolice, było super!

Longinada Walia 2015 - dzień 10: Oxford

Czwartek, 9 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Po wczorajszych doświadczeniach z główną drogą twardo trzymamy się bocznych, nawet jeśli oznacza to nadkładanie drogi. Jedziemy z Mateuszem grupą, kierując się najpierw na Woodstock - tam podobno jest piękny pałac królewski.

Jedziemy sobie przez ładne wzgórza, pola, wioski, z rzadka miasteczka. Jest słońce, ale bez upału, a Mateusz chyba w końcu poczuł urok jazdy w grupie, co mnie bardzo cieszy.



Aż w końcu trafiamy do miejsca, gdzie na mapie Staszka jest "Blenhaim Palace". No i nic tu nie ma. Ale o dziwo poboczem drogi, pośrodku niczego, idzie sobie dziewczyna w słuchawkach na uszach. Zapytana potwierdza, że "za około milę będzie pierwsza brama", więc trafiliśmy dobrze.

Faktycznie pojawia się mur i w końcu kuta brama, za którą są całe kilometry jakby-parku:

Ale na bramie stanowczy zakaz wjazdu rowerem.

Doczytujemy, że przez bramę mogą wjeżdżać osoby "w sprawach biznesowych" (nawet przy nas jedno auto wjechało) oraz wchodzić piesi. Naciskam specjalny guzik na domofonie - brama uchyla się troszeczkę, tak żeby dało się przejść.

Przeprowadzamy rowery i nawet przez chwilę faktycznie prowadzimy. Ale potem stwierdzamy, że to bez sensu i jedziemy przez wystrzyżone łąki i mostki z ostrzeżeniami że na drodze mogą być młode owce.

W końcu pipant na horyzoncie widać jako kolumnę z rzeźbą:

a my jedziemy dalej przez ten dziwny park.

W końcu spore jezioro z wyspą:

most z ostrzeżeniem, że "za tym punktem wstęp tylko za biletami" i w końcu stajemy pod pałacem.


Zamek od drugiej strony ma wielki parking i tłumy turystów z całego świata. Zdecydowanie nas tu nie ciągnie - grzecznie przeprowadzamy rowery na parking (po drodze Anglik wypytuje nas czy tu można jeździć na rowerze, bo on też by chciał) i wyjeżdżamy. Kilka kilometrów terenu prywatnego - jakieś to cholernie niewspółczesne.

Zaraz za zamkiem kolejna kraksa w grupie (tym razem ucierpiał Staszek, twardo odmawiając opatrzenia krwawiącej ręki) i 15km ścieżki rowerowej wzdłuż drogi. Taka sobie, ale bezpiecznie wprowadza do miasta, gdzie oczywiście odbija nad kanał, wprowadzając wygodnie do samego centrum.


Jest skwar, Oxford cały w remontach. Zgodnie z umową podjeżdżamy pod dworzec kolejowy, ale tam parking tylko do 20 minut - busa nie ma. Przez telefon dowiadujemy się że stoi "pod Decathlonem", tyle że nikt z przechodniów nie wie gdzie to. Dopiero w informacji turystycznej na dworcu pani po konsultacji na zapleczu pokazuje palcem na mapie.

Mateusz zmęczony, głośne miasto zniechęca do zwiedzania - spędzam z nim czas w McDonaldzie, po czym on zostaje w busie, a ja z grupą jadę dalej.

Z powodu remontów dróg zamiast przejechać jakoś bokiem, jedziemy przez samo centrum miasta, tak że można powiedzieć, że trochę Oxford zwiedziłem :-)


Potem wyjazdówka z miasta - zatłoczona, ale jej skrajem poprowadzona ścieżka rowerowa, którą wzorując się na miejscowych (np. możliwość omijania świateł po chodniku), sprawnie przejeżdżamy. Choć chwilami spalin mogłoby być mniej (auta - kopciuchy). Za to po wyjeździe z miasta zaraz zjeżdżamy z głównej, tak że do końca dnia jedziemy znów miłymi drogami przez wioski.

Dojeżdżamy przed zmrokiem do Aylesbury, gdzie camping ma być po drugiej stronie miasta - zahaczmy o hipermarket (pełno polskiej żywności) i spokojnie jedziemy na nocleg. Pod koniec mamy problem - nie możemy namierzyć campingu, mimo że raczej jesteśmy blisko. Po prostu Janusz przyjechał z drugiej strony, więc nie podawał precyzyjnie lokalizacji - mówił 300m od drogi, więc po przejechaniu 500m uznaliśmy że to nie to. Ale w końcu wyjechał do nas (pojechał po reszte do Oxfordu), więc gdy zobaczyliśmy go na skrzyżowaniu, wszystko stało się jasne.

Camping na przedziwnej farmie z indykami, karmnikami dla ptaków wszelakich i ze wszędobylskim pawiem. Fajne miejsce. "Oak Farm".


Mateusz dziś przejechał 57km.

cd: do domu

Longinada Walia 2015 - dzień 9: Gloucester

Środa, 8 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Rano piękne słońce.

Mamy jechać do Gloucester. Longin proponuje by pojechać główną drogą po zachodniej stronie zatoki, ewentualnie nadłożyć trochę drogi i odwiedzić ruiny opactwa w Tintern. Ta druga opcja zdecydowanie wygrywa, choć wiąże się to z przekraczaniem sporej grupy wzniesień, co mocno odstrasza Mateusza. Nie chciałbym żeby spędził kolejny dzień w busie, więc po przestudiowaniu mapy i usłyszeniu, że północny most jest przejezdny rowerem, mam dla niego alternatywę: boczne drogi po wschodniej stronie zatoki. W końcu jedziemy ten wariant w czwórkę - dołączają się do nas drugi ojciec (Jurek) z synem (Paweł, 20 lat).

Przebicie się do mostu nie jest proste. Pierwsza próba - ścieżką nad morzem - kończy się szybko, na bramce antyrowerowej. A szkoda, to mogłaby być fajna droga:

Więc przeplątujemy się bocznymi drogami tak, by wjechać na most z prawej strony (tam według mapy prowadzi ścieżka rowerowa), ale nie jechać autostradą. Gdy już byliśmy blisko, na drodze stanął płot kolczasty z ławką w środku wysokości, pozwalającą wygodnie przejść piechurowi. Trudno - przenosimy rowery. Na pastwisku byczki, ale strachliwe. Za chwilę drugi płot i słabo widoczna ścieżka przez łąkę, kolejna bramka antyrowerowa, szutrowa droga i w końcu - wytęskniony asfalt prowadzący w pobliże autostrady, gdzie faktycznie pojawia się ładna ścieżka rowerowa wprowadzająca na most.
(teraz już wiem, że nie trzeba było pchać się na wprost, tylko nadłożyć kilka km przec Chepstow - od północy przejechać i pod autostradą i potem bezproblemowo wjechać na ścieżkę; ale to wiem dopiero teraz).

Przejazd przez most - poezja. Wiatr, słońce, morze, widoki. Most długi, ale aż szkoda że się kończy.



Zaraz za mostem zjazd w boczne drogi na północ. Na początek napotykamy stację benzynową, gdzie co prawda nic nie kupujemy (poszaleli z cenami), ale jest okazja do zaległego mycia głowy - skwar jest taki, że wysycha w minutę.

Na bocznych drogach mamy mały konflikt interesów: ja kombinuję z możliwie bocznymi drogami, Jurek z Pawłem chcą jak najszybciej do Gloucester. Przez jakiś czas wybieramy kompromisowo: trochę bocznymi, potem kawałek główną, ale po przejechaniu 3km główną wiem na pewno, że nie tego z Mateuszem chcemy. Tak więc oni pognali do miasta, my spokojnie zjechaliśmy w wioski. Przyjechali ok. godzinę przed nami, ale za to my mieliśmy trasę pełną sielskich klimatów.

Łąki, krowy przechodzące drogą (ochrzanił nas farmer żeśmy cierpliwie nie czekali tylko stresowaliśmy mu krowy),

widoki na rzeko-zatokę,

Sharpness Canal z obrotowymi mostami (zamykanymi gdy przepływały barki),




a w Hardwicke, gdzie mieliśmy odjechać od kanału na drogę przez miasto, dopytałem miejscowego rowerzystę czy da się dalej jechać - potwierdził ("is perfect"), więc do samego centrum Glouceser wjechaliśmy supermiłą ścieżką wzdłuż kanału.

Koło busa (na parkingu pod hipermarketem) zostawiamy rowery i idziemy na 1.5-godzinny spacer po mieście. Trochę zwiedzamy, trochę szukamy obiadu (skończyło się na McDonaldzie). Piękna katedra, ładnie zagospodarowane doki i stary port.





Po powrocie ze spaceru Mateusz zostaje w busie, a ja z grupą jedziemy na nocleg - camping koło Bourton on the Water. Czasu mało, więc Longin znowu namawia na główną. Mam już dosyć ciągłego oponowania, Mateusz nie jedzie - niech będzie główna.

Wyplątujemy się jakoś z miasta przez dzielnice imigranckie (Afrykanie, Pakistańczycy w tradycyjnych wdziankach, jaskrawożółty sklep z charakterystycznym logo i napisem "Dwie biedronki") i wjeżdżamy na główną.

Jazda tą główną to jakiś koszmar! Jesteśmy tu zdecydowanie nie na miejscu - angielscy kierowcy, na bocznych drogach tak uważni i ostrożni wobec rowerzystów, tutaj jakby nas nie zauważali. Dopóki jedziemy poboczem da się wytrzymać, ale niestety najpierw musimy przejechać ślimaka na wprost, co oznacza zmianę pasa na środkowy, a potem jest zwężenie przy podjeździe na zalesioną górkę.

To drugie było tylko nieprzyjemne (zadziwiająco wiele angielskich aut ma problem smrodliwego wydechu), pierwsze - zdecydowanie niebezpieczne. Ja przy tym ślimaku po prostu depnąłem ile dam rady, z prędkością 45km/h uciekając z niebezpiecznego miejsca, reszta grupy nie miała takiego szczęścia: dezorientacja, gwałtowniejsze hamowanie roweru z tarczówkami i po raz kolejny na tym wyjeździe (rano to Mateusz wpadł na Pawła) doszło do wpadnięcia na siebie rowerzystów. Jak się potem okazało Sławek potłukł się na tyle mocno, że po tym dniu resztę wyjazdu spędził w busie.

Na szczęście po drugim "ślimaku" ruch bardzo słabnie. Droga co prawda nadal ma oznaczenie zielone, ale teraz zdecydowanie da się nią jechać.


Dzień pomału się kończy, a my spokojnie jedziemy prostą drogą do celu.

Przez telefon dowiadujemy się że jest komplikacja z campingiem. Na tym z mapy podobno pracuje matoł, co właśnie nauczył się obsługi zegarka: odczytał że jest już 6 minut po zamknięciu (20:06), więc nie wpuścił busa. Ale poszukali i znaleźli inny camping. Tyle że przetłumaczenie jak na niego trafić nie jest proste. Na szczęście Longin po położeniu Nadii spać wsiada na rower i wyjeżdża nam na spotkanie, więc końcówka drogi jest bezstresowa.

Camping to miła łączka z murowaną toaletą w rogu. Toaleta jest jedna, z prysznicem, więc mycie całej grupy jest na tempo, parami - schodzi sprawnie. W szczególności Mateusz po wczorajszej kąpieli pod drzewkiem, z worka, docenia uroki cywilizowanego prysznica - nie trzeba go namawiać :-)

Mateusz dziś przejechał 67km.

cd: Oxford

Longinada Walia 2015 - dzień 8: Cardiff

Wtorek, 7 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Budzę się wcześnie rano i kąpię w jeziorze. Zimne ale warto było! Poranek ładny - chłodny, ale wyraźnie widać zmianę pogody. Mateusz pojedzie dziś busem: zmęczyło go wczorajsze łojenie w deszczu, zresztą obawiam się komplikacji wynikających z niesprawności mojego roweru.

Co do pogiętego tylniego koła głupio zakładałem, że to powtórka z historii dla przedniej obręczy (ucierpiała po raptem 3km zjeździe kamienistą, górską drogą z przełęczy Klekociny koło Babiej Góry - wtedy dowiedziałem się że obręcz 19mm to trochę dla mnie za mało). Z powodu tego założenia uznałem że będę prostował koło ile się da, a w Cardiff poszukam serwisu. Trzeba było nie zakładać, tylko sprawdzić uważniej...

Raptem kilka km po starcie muszę stanąć na prostowanie koła, bo opona zaczyna mi ocierać o przednią przerzutkę. Twardo zbieram się do grubego centrowania (pierwszy raz w życiu), ale dostaję niespodziewaną pomoc - nadjeżdża Bogdan, deklaruje spore doświadczenie i przejmuje temat. Okazało się że mam pęknięte 3 szprychy, w tym 2 koło siebie. Bogdan wykręca kikuty i sprawnie podkręca co się da, ostrzegając że trudno dać gwarancję, że to długo wytrzyma.

Jadę więc dalej sam, jak się da ostrożnie, dumając jaką metodą namierzyć w Cardiff dobry serwis rowerowy, gdzie mi założą brakujące szprychy, nie spaprzą roboty i nie zedrą ze mnie skóry. I wtedy widzę rowerzystę. Znaczy się rowerzystów tutaj sporo, ale ci na kolarkach to trochę nie z tego świata - nie uśmiechną się, czasem nawet nie rzucą standardowego "heyah", ciągle gdzieś ciągną tak, że lepiej ich chyba nie zatrzymywać. A ten rowerzysta jedzie na klasycznym góralu, ma ubłocone plecy, a przy tym jest mocno korpulentny i nie jest młodzieniaszkiem - tak, on może wiedzieć coś o serwisach rowerowych! I akurat trafia się nam czerwone światło na skrzyżowaniu w miasteczku - ryzykuję pytanie gdzie można naprawić koło, w którym straciłem 3 szprychy.

Strzał w dziesiątkę! Mówi żeby nie czekać do Cardiff, bo tu też są serwisy. Wie o trzech, ale jeden akurat jest zamknięty, drugi jest słaby, a w trzecim, w Halfords na pewno to zrobią i to na poczekaniu. Boję się że to Halfords to jakieś miasteczko z dala od mojej drogi do Cardiff, ale przekonuje że nie. I zaznacza mi punkt na mapie w komórce, tak że trafiam jak po sznurku. Mówi że jest strażakiem, że okrutnie lubi rowery i cieszy go, że odwiedzam jego okolice. Fajne spotkanie, zwłaszcza że tutaj praktycznie nikt nie uznaje za stosowne rozmawianie z przyjezdnymi. Tak jakby jeżdżenie tu na rowerach całymi dniami było najnaturalniejsze w świecie.

Jadąc do Halfords trafiam na ścieżkę tematyczną: Tunel Trevitchicka (pierwsza kolej):




A potem Halfords czyli jak się okazało - wielka sieciówka motoryzacyjno-turystyczna. Taki Decathlon skrzyżowany z Norauto. I faktycznie jest serwis rowerowy. Co prawda pracownik, którego zaczepiłem nie podjął się tak trudnego zadania, ale powiedział że za 20 minut ma być w pracy ekspert od kół. Prawda: przyszedł, porwał mi rower, siedział z nim na zapleczu przez 40 minut (ja zwiedzałem półki sklepu patrząc na ulewę za oknem) i wrócił z 3 pięknymi nowymi szprychami i doskonale wycentrowanym kołem. I skóry nie zerwał: wszystko razem 25 funtów. Dobrze strażak poradził!

A potem szybko do Cardiff. Najpierw nudną drogą w średnim ruchu - jedyną jej zaletą była szybka jazda, pozwalająca nadgonić stracony w Halfords czas. W końcu trafiam na śliczną ścieżkę rowerową wzdłuż rzeki Taff, która wprowadza w rozległy park na przedmieściach, a w końcu wzdłuż rzeki prowadzi środkiem miasta do morza.





Pogoda w gęstą kratkę. Dosłownie w 10 minut przechodzi od upału do deszczu - aż nie wiadomo czy ubierać się na te deszcze czy po prostu poczekać chwilę. Dojeżdżam do morza - to pewnie nad nim jest zamek, przy którym mam się spotkać z busem. Nawet widać jakieś wzgórze - spokojnie jadę do niego, by z bliższej odległości przekonać się że to zdecydowanie nie zamek. Pogoda znów się zmienia: już nie pada, ale wiatr dmucha potężny.

Mateusz telefonicznie kieruje mnie na stadion, do którego jak docieram, to nikogo nie znajduję. Znów telefon - to nie ten stadion. W końcu trafiam, szybkie jedzenie, zamek pozdrawiam z daleka (sądzę że jadąc wzdłuż Taff zobaczyłem najładniejszą stronę Cardiff) i trzeba się zbierać na drugą część dnia. Mateusz się waha czy jechać, ale to ja mu odradzam - wiatr jest naprawdę silny, a przy tej pogodzie w kratce nie wiadomo jak będzie wiał.

I szkoda że nie pojechał - wiatr w końcu wiał w plecy. Wyjeżdżamy opłotkami miasta na płaskie pustkowie (łąki, pastwiska, z rzadka wioski) nad morzem.


Dzięki dokładnej mapie (w komórce) udało się zgrabnie objechać Newport (w tym ok. 1.5km wygodną ścieżką przez łąki),tak że na bardziej główną (żółtą) drogę wjeżdżamy dopiero w Magor. Stamtąd już prosta droga na wyznaczone miejsce biwaku nad zatoką.



Znowu bez łazienek, ale tym razem jestem zdeterminowany: już wcześniej zapowiedziałem, że dzisiaj cały worek wody jest mój (pod stadionem nabraliśmy wody do wszystkiego co było w busie), grzeję 3 menażki wrzątku, tak że worek jest pełen mocno ciepłej wody. W wieczornym mroku idziemy z Mateuszem do przewiewanego wiatrem lasu koło biwaku i kąpiemy się pod prysznicem zawieszonym na poziomej gałęzi. Mateusz nawet głowę umył. Kąpiel w tych warunkach trudno polubić, ale uczucie czystości po długiej przerwie - bezcenne.

W nocy huk przypływu miesza się z wyciem wiatru i odgłosami autostrady na moście nad zatoką - wspólnie kołyszą do snu.

cd: Gloucester

Longinada Walia 2015 - dzień 7: Swansea

Poniedziałek, 6 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Parking gdzie się rozbiliśmy jest w lesie, w pobliżu potoku i ścieżek konnych i rowerowych. Podobno strumień czyściutki, ale ostatecznie z Mateuszem wczoraj poszliśmy spać brudni. W pobliżu są toalety, ale ponoć zamknięte.

Rano znowu pada. W deszczu idę szukać tych toalet - może już otwarte? Otwarte - ciepła woda, zamknięcie - w umywalce też da się umyć. Ściągam też na kąpiel Mateusza. I tak pomału rozkręca się poranek.

Miejsce jest urocze także w deszczu. Jest tu ogród (jeszcze kilka lat temu prywatny, obecnie przekazany gminie), w tym deszczu wyglądający tajemniczo przez furtkę w kamiennym murze:


W pobliżu są lasy, parki, urokliwe drogi pozwalające na długie spacery nad pobliskie (1.5km) morze. Gdy otwierają kawiarnię, to kusimy się na kawę i ciacho w rustykalnych klimatach:


Powtarza się sytuacja z wczoraj - w padającym deszczu poranek się przeciąga, tak że wkrótce jest decyzja: dzień zaczynamy od busa. W dwu grupach: pierwsza do Carmarthen, druga do Swansea. Ja z Mateuszem leniwie zabieramy się z grupą późniejszą.

W Swansea nadal pada, ale jakby trochę się przejaśnia. Samo miasto nie kusi w ogóle - po zjedzeniu czegoś zgrubsza podobnego do lasagne w kawiarni przy hipermarkecie, wyjeżdżamy z Mateuszem w drogę. Na razie sami - reszta drugiej grupy nie kwapi się na jazdę w deszczu, pierwsza jeszcze nie przyjechała. A deszcz jakby przestaje padać - zdecydowanie da się jechać.

Wyjazd ze Swansea jest okropny - niby jest ścieżka rowerowa, ale wzdłuż ruchliwej drogi. Niby chwilami od niej odbija, ale szybko wraca, chwilami wręcz prowadząc zdewastowanym chodnikiem wzdłuż drogi. Męczące to, tak że uczepiam się odbicia w "żółtą" drogę. Niepotrzebnie - boczna droga okazuje się nieprzyjemnie ruchliwa, a jak potem uważniej sprawdziłem na mapie, ścieżka wkrótce zbaczała w pustkowia. Eh.

W Neath wjeżdżamy na tę samą ścieżkę, co ją porzuciliśmy za Swansea. Znaczy się staram się wjechać, co okazuje się nie całkiem proste - krążymy po uliczkach centrum handlowego a ścieżki co tu ma być - nie widać. W końcu cierpliwie namierzając zgubę znajdujemy: jest pod nami - prowadzi nad kanałem.

I od tego momentu zaczęła się zupełnie inna, superprzyjemna droga. W dolinie idą dwie drogi po zboczu - jedna główna, druga boczna. Między nimi rzeka, a obok niej, kilka metrów powyżej - kanał. A koło kanału śliczna, żwirowa ścieżka.





Jedzie się doskonale. Jazda po idealnie płaskim jest miłą odmianą po ostatnich dniach, cisza, spokój (raz tylko spotkaliśmy 3 kajakarzy), nawet nie przeszkadza za bardzo gdy deszcz wraca.

Ale się skończyło: ścieżka przegrodzona furtką przeciwrowerową. Trudno - zjeżdżamy na drogę i od razu zaczyna się podjazd. I niestety deszcz się wzmaga. Wkrótce same spodnie hydrofobowe nie wystarczają - trzeba do kurtki założyć też spodnie ortalionowe, tak że może nie mokniemy za bardzo, ale wszystko dookoła jest mokre i szare, a do tego ciągle pod górę - ciężko Mateuszowi o przyjemność z jazdy.

Całkiem smętnie robi się na drodze za Glyn-Neath. W ciągłym deszczu mamy ciągły podjazd (w sumie 200m w pionie). W końcu dojeżdżamy na szczyt wzniesienia, ale trudno o optymizm - do noclegu ciągle daleko (17km), największe podjazdy ciągle przed nami, a do tego z powodu późnego startu robi się już dość późno. A do tego wszystkiego widzę, że tylne koło mi się coraz bardziej krzywi - nie mówię o tym Mateuszowi, ale oczywiście martwię się.

I wtedy dzwoni Piotrek - ich bus ma wkrótce zgarnąć w Pontneddfechan (czyli pojechali główną drogą), kilka kilometrów od nas. I od razu świat staje się piękniejszy!

Umawiamy się na parkingu w centrum Hirwaum, gdzie szybko zjeżdżamy (zjazd po tym długim podjeździe). Przy parkingu pizza (do wyboru było jeszcze indyjskie takeaway), którą kończymy na minute przed busem. A potem już tylko podziwianie przez szybę jakie podjazdy nas ominęły w drodze nad jezioro w górach "Breacon Beacons".



cd: Cardiff

Longinada Walia 2015 - dzień 6: St Davids

Niedziela, 5 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem

Rano pada. Bez szaleństw, ale uparcie. Spokojny poranek kręci się w rytmie kolejnych fal deszczu, ale w końcu jesteśmy spakowani i tylko czekamy żeby trochę odpuściło. Obserwujemy korzystających przystani do spływu pontonami, oglądamy wystawę nt. łódek "coracle", chronimy się pod wystawowym daszkiem przed deszczem, gdzie uzgadniamy mapy w poszukiwaniu lokalnych atrakcji, które warto by odwiedzić po drodze.

I tak do ok. południa, gdy ruszamy większą grupą bez Mateusza - on dziś odpoczywa po wczorajszych 120km.


Deszcz odpuszcza, by po chwili złapać nas z pełną siłą (chronimy się przed nim w jakiejś drewutni). A potem wychodzi słońce i szybko robi się upalnie.

Jedziemy do St Davids - "duchowej stolicy Walii", przez park narodowy Pembrokeshire. Podjazdów pełno a my kierujemy się na staroceltycki "Pentre Ifan":


Oglądamy, podziwiamy, patrzymy na jakiś dziwaków ładujących się celtycką energią i jedziemy dalej. Podjazdy w słońcu a przy zjazdach silny wiatr w twarz.

Na jednym z fajnych zjazdów (stromo do rzeczki - 20% z ostrymi zakrętami) mam naprawdę kupę radochy z nowego roweru, tak że wyprzedzam trochę grupę, ale grzecznie czekam na dole. Nie mogąc się doczekać wracam pod górę i znajduję ich na łączce opatrujących Agnieszkę. Na jednym ze stromych zakrętów, gdzie mi się tak fajnie zjeżdżało, jej się koło zablokowała i poleciała: solidnie stłukła dłoń i kolano.

Po opatrzeniu mówi że może jechać dalej (nie trzeba wzywać busa na pomoc), ale zabieramy jej sakwy (jako jedyny jechałem na pusto, więc chętnie biorę) i jest obawa że jak ręka spuchnie, to będzie to koniec jazdy. Mówi że chce jechać równym szybkim tempem (żeby zdążyć do St Davids zanim ręka spuchnie), więc dostaje to - ciągniemy we dwójkę w naprawdę ładnym stylu. Ciągłe podjazdy i silny, coraz silniejszy wiatr. Ja mam nadmiar mocy po dniach jazdy z ciężkimi sakwami (dziś zostały w busie), ale jak potłuczona Agnieszka tak da radę ciągnąć? Szacunek...

W trakcie jazdy słyszę dziwny odgłos, nawet zatrzymuję się na chwilę, ale nie potrafię go zidentyfikować, więc jadę bez przeszkód dalej. Dopiero 2 dni później okazuje się, że strzeliła mi szprycha - to pewnie wtedy.

Z okazji niedzieli wszystko pozamykane - nie ma ani sklepów (zresztą jedziemy praktycznie przez pustkowie), a puby w niedzielę przestają dawać jeść wyjątkowo wcześnie. Jedyną pociechą po drodze jest zakupiony na stacji benzynowej żółty ser - połączony z polskim "chlebem poligonowym" dał siłę na dalsze ciągnięcie pod wiatr. Mateusz wydzwania uparcie do mnie z St Davids, ale dzięki temu mam zgrubny opis gdzie jest parking - trafiamy do busa jak po sznurku. Uff, w samą porę - to już końcówka sił.

Kociołek i kasza gryczana (instant - pycha!) szybko regenerują na tyle, by zebrać się na zwiedzanie miasteczka. Bardzo kameralne, ale faktycznie klimatyczne.




Ci co przyjechali tu busem wyjechali na nocleg już dawno. Nam zostało nieco ponad godzinę do zachodu słońca - trudno, tak jest jak startuje się w południe. Mateusz razem z większością jedzie na nocleg busem - miejsc jest tyle, że 3 osoby muszą pojechać rowerem - ile się da, tak by bus nie musiał dużo wracać. Jadę ja, Staszek i Sławek.

Na początek trzeba możliwie dużo kilometrów wykręcić przed zmrokiem. Kręcimy na maxa i mimo podjazdów w pierwszą godzinę wykręcamy 22km - nie jest źle. Szybko przejeżdzamy Haverfordwest (to tu ewentualnie miał nas zgarniać bus) i ciągniemy dalej. Jedziemy główną drogą - tutaj ruch nie jest duży nawet na "zielonych" drogach, ale i tak w zapadającym zmroku przestaje być bezpiecznie. Ale to już tylko trochę - jeszcze kilka km i odbijemy na boczne drogi.

Dosłownie 3 km przed odbiciem w bok (na Narberth), zmrok robi się na tyle głęboki, że już nie da się jechać "na batmana". Ja mam lampki, Staszek sprytne błyskadełka (indukowane magnesem na szprychach), co dają całkiem niezła widoczność, ale Sławek to zdecydowanie Mroczny Rycerz. Mamy dzwonić po busa, ale przypominam sobie o lampce-popierdułce z Decathlona, co ją kupiłem dla fajnego kabelka USB. Jest tak mała, że mam ją "na wszelki wypadek" zapiętą do kierownicy (może świecić też na biało). Gdy Sławek zapina ją na sztycy, to okazuje się że popierdułka daje takie światło, że widać go naprawdę dobrze - możemy jechać. Przynajmniej dopóki popierdułka się nie rozładuje, co o dziwo nie następuje - ani dziś ani w ogóle na tym wyjeździe. Zdecydowanie nie doceniałem tej lampki.

Robi się coraz ciemniej, w końcu noc głęboka, a my jedziemy bocznymi, zwykle stromymi drogami do celu. Staszek i Sławek ciągną równo, ja trochę z sił opadam, ale nie odstaję bardzo. Gdy w końcu dojeżdżamy do punktu na mapie, gdzie miał być nasz nocleg, to okazuje się że parking jest pusty. Kiepsko z zasięgiem komórki, ale w końcu udaje mi się dodzwonić do Mateusza, który daje telefon Longinowi - mamy ponoć jeszcze tylko kilkaset metrów.

Na miejscu niespodzianka: Mateusz rozstawił namiot. Takie niespodzianki lubię! Bo przyznaję, że dzisiejszy dzień zmęczył. Pozwolił mi się nasycić rowerem: podjazdami, jazdą na tempo, wiatrem, zmienną pogodą.

Mateusz dziś przejechał na rowerze 3km (zwiedzanie St Davids).

cd: Swansea