Wpisy archiwalne w kategorii

Longinada

Dystans całkowity:3296.00 km (w terenie 211.00 km; 6.40%)
Czas w ruchu:57:14
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:83.00 km/h
Suma podjazdów:16252 m
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:109.87 km i 6h 21m
Więcej statystyk

Longinada Walia 2015 - dzień 5: 120 km

Sobota, 4 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem

Rano pada, potem mży, przestaje, wraca i tak w kółko. Mimo to sprawnie składamy namioty, jemy śniadanie i zbieramy się. Mateusz chce jechać.

W czasie jazdy mżawka nie wstrzymuje za bardzo, a wiatr choć początkowo w twarz, to podczas objazdy zatoki zaczyna wiać w plecy, tak że w ciągu pierwszej godziny, mimo podjazdów, przejeżdżamy 18km. To jakby uskrzydla Mateusza - chce w tym tempie ciągnąć dalej i nieźle mu to idzie, także gdy w końcu się przejaśnia.


Dzisiejszy dzień jest specjalny: busa nie będzie z nami aż do ok. 19:00, gdyż Longin musi odwieźć żonę i starszą córkę na lotnisko (choroba). Do Aberystwyth, gdzie bus ma być o 19:00, wjeżdżamy ok. 14:30 i mimo że jemy tam obiad (fish&chips w bardzo rasowym barze):


a potem zwiedzamy spokojnie:



to wyjeżdżamy już o 16:00 czyli do busa jest jeszcze mnóstwo czasu.

Mateusz już zmęczony, wiatr w twarz, ale ciągniemy równo.


W Abaraeron jesteśmy ok. 19:00, busa jeszcze nie ma, więc po spotkaniu z resztą grupy jedziemy dalej (choć większość tu zostaje czekać na busa).

Droga niby główna ("zielona"), ale ruchu nie ma dużego i jedzie się dobrze. Na tyle dobrze, że Mateusz nabiera ochoty na pobicie życiowego rekordu (96km w 1 dzień) - chce przejechać 100km.

Udaje się przejechać 100km i bez żadnych fanfar jedziemy dalej. W Biaenporth odbijamy z głównej i w zapadającym zmroku jedziemy bocznymi do Cilgerran.



Są podjazdy - ostre i wyczerpujące, ale Mateusz ciągnie, bo wie że naprawdę czegoś dokonał. Ale i tak ostatnie kilka kilometrów, w ciemności, były trudne.

Kierujemy się na punkt na mapie zaznaczony jako nocleg i szczęśliwie trafiamy dobrze. Nocleg okazuje się śliczną łąką nad cichą rzeką, przy której gmina postawiła bardzo kulturalne toalety połączone z wystawą nt. starodawnych łódek tam spławianych ("coracle" - nasmołowane płótno lub skóra rozpięte na drewnianym stelażu)

Jeszcze tylko szybkie rozstawienie namiotu, żeby Mateusz nie zasnął mi na stojąco, kolacja (mniam! kasza gryczana z gulaszem), kąpiel z Ortlieba nagrzanego w busie i zasłużone spanie po długim, pięknym dniu.

Mateusz przejechał dziś 120km!

cd: St Davids

Longinada Walia 2015 - dzień 4: Snowdonia, Harlech, Tywyn

Piątek, 3 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Jedziemy całą grupą z Mateuszem na przełęcz pod Snowdon (to stamtąd wczoraj ruszali na szczyt). Podjazd umiarkowanie ciężki (7-8%) i widać cel, więc jedzie się dobrze. Słońce grzeje, widoki jak na Babiej Górze, turyści z plecakami, ruch samochodowy dużo mniejszy niż w Alpach - sielanka.



A potem długi, piękny zjazd przez góry,

koło jezior z dziećmi na kajakach



a w końcu koło stacji parowej kolejki wąskotorowej, której Mateusz nie chce oglądać mimo że to dosłownie 100m od drogi (ale za to z podjazdem).

Po miłym zjeździe był też mocny podjazd w słońcu, co dał w kość:

oraz mnóstwo miłych widoczków, np:

albo:


Grupa trzyma się mnie bo mam dobrą mapę w komórce, ale oczywista droga rozleniwia i już w dolinie robię głupi błąd. Trzeba było skręcić w prawo, wzdłuż rzeki, ale żeby pojechać ładną drogą, trzeba było najpierw 500m przejechać w lewo. Tymczasem powiedziałem od razu w prawo i ludzie pomknęli w dół główną. Jak się zorientowałem, to już część była daleko a do tego usłyszałem, że inna nawigacja pokazuje tę jako dobrą drogę. Do tego w tym momencie Mateusz powiedział że ma miękką oponę - powiedziałem więc, że się odłączam (niech grupę kieruje ta druga nawigacja), a my z Mateuszem schowaliśmy się w cieniu drzewa na łące przy drodze.

Po załataniu flaka my cofamy się do skrzyżowania i jedziemy boczną drogą. Jak się potem okazało - reszta grupy również się tu wróciła, ale po przejechaniu w dół ok. 10km, gdy natrafili na informację, że most jest w remoncie (a jeszcze później dowiedzieliśmy się, że mimo remontu dało się przejechać).

W każdym razie do Harlech jedziemy we dwójkę. Pod koniec robi się całkiem płasko, tak że zamek na wzgórzu widać z daleka, zapewniając automatyczną odpowiedź na standardowe pytanie: "daleko jeszcze"? :-)

Droga prowadzi pod wzgórze zamkowe - trzeba jeszcze na nie wjechać. Droga ma oznaczenie 25% i faktycznie tyle ma w zakrętach (poza nimi 16%). Mateusz z trudem prowadzi - ja się uparłem i wjechałem. A na górze zobaczyłem że 25% to pikuś - tuż obok jest droga 40%:


Zamek jak wszystkie - nawet nie chce nam się wchodzić.

za to miasteczko bardzo urokliwe

i bardzo, ale to bardzo dobra pizza.


Potem Mateusz wsiada do busa (dziś przejechał  52km), a ja z grupą jedziemy dalej na południe - do morza i potem wybrzeżem.




Widoki morza, droga kiwa się podjazdami, jedzie się szybko i przyjemnie. W Barmouth (ładne miasteczko nadmorskie) znowu spotkanie z busem, a potem jedziemy ścieżką rowerową przez drewniany most kolejowy (bus musi objeżdżać zatokę), przy silnym bocznym wietrze.


Dalej droga dalej prowadzi wzdłuż wybrzeża,

przy czym muszą się tam zmieścić jeszcze tory kolejowe, więc droga musi czasem wyjść w górę:


Po drodze miasteczko, gdzie najwyraźniej mają hopla na punkcie włóczki: sweterki mają tam ławki, znaki drogowe, z włóczki są ozdoby na domach:

a na moście powiesili trolla:


Jedziemy pod wzmagający się wiatr aż do Tywyn. Ujście rzeki ma most kolejowy i kładkę rowerową - bus znowu musi daleko objeżdżać, a my jedziemy sobie po płaskim do miasteczka. Spotykamy się z busem koło campingu przy stacji kolejowej, ale tam tylko "bungalowy". Ale kierują nas na normalny camping po drugiej stronie miasta.

Wiatr przynosi zmianę pogody - gdy wjeżdżamy na camping zbierają się chmury, gdy zaczynamy się rozstawiać zaczyna się burza. Na tempo rozstawiamy tropik, tak że ostatnie 2 szpilki wbijam już przy padającym deszczu, ale główną ulewę możemy już przeczekać pod rozłożonym tropikiem.

Ulewa przechodzi, ale porywisty wiatr i deszcze przez całą noc szarpią namiotem. Mateusz narzeka że nie może zasnąć, ale mnie po dniu pełnym widoków, zakończonym gorącą kąpielą, wiatr nie przeszkadza.

cd: 120km



Longinada Walia 2015 - dzień 3: pod Snowdon

Czwartek, 2 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Budzimy się z Mateuszem ok. 6:00 i korzystamy z okazji by zobaczyć morze. Z tą bliskością morza z campingu to wyszło tak sobie - ścieżka faktycznie prowadzi w stronę morza, ale kończy się przy autostradzie. Potem chodnikiem koło autostrady trzeba przejść prawie 1km do kładki nad autostradą i torami kolejowymi. Potem jeszcze z 500m plaży w odpływie - najpierw kamienistej, potem piasek z płyciznami wody i dopiero na koniec morze.

Morze zimne, wcześnie rano, więc symbolicznie moczymy nogi i wracamy na camping.

Ruszamy z Mateuszem całą grupą.

Drogą bardzo różną - przez miasteczka, potem ścieżką koło głównej drogi, potem ładną ścieżką nad morzem, znowu miasto, itd.



W drodze procentuje przesada przy pakowaniu - coś mnie w domu "tknęło" i zapakowałem zapasowe pedały. Były jak znalazł gdy te w moim rowerze (sporo starsze niż reszta - przełożyłem z zimowego napędu, bo nie mogłem się przekonać do platform co przyszły z rowerem) zaczęły chrzęścić, sugerując że zaraz zakończą życie. Zmiana szybka, efekt bardzo przyjemny!

Pod drodze trafiamy na intrygującą bramę, bramę którą koniecznie trzeba przejechać:

Za tą bramą była droga przez las, a na jej końcu - zamek Penhyn.

Ładny (choć nie korciło by zwiedzać za biletami) a do tego z muzeum kolejnictwa.


O dziwo Mateusza parowozy prawie nie ruszają - po prostu znowu trochę się boi, że nie zdążymy.

Ostatni odcinek przed Caernarnon to już regularna ścieżka rowerowa nad morzem. Trochę pada, mocno wieje - ciągniemy do przodu.

Niestety przy zbiórce przy wjeździe do miasta okazuje się że jednego brakuje. Niektórzy kojarzą że mówił coś o kapciu, więc Staszek wraca ratować, ale w końcu gdy Agnieszka dzwoni do Longina, to okazuje się że zguba już tam jest. Po prostu pojechał inaczej a my czekamy bez sensu. Podjeżdżamy pod zamek w smutnej pogodzie. Bus stoi na parkingu pod zamkiem, tuż przy nabrzeżu. Znowu kociołki, jedzone już bardzo bez entuzjazmu. Deszcz raz trochę pada, raz nie, a my już nawet nie reagujemy.


Jest jeszcze dość wcześnie, prognoza pogody mówi o dziwo o rozpogodzeniu na wieczór - Longin rzuca by Snowdon zrobić już dziś wieczorem. Pomysł dobry, tylko nie starczy czasu na zwiedzanie zamku, przejazd i Snowdon. Mateusz zostaje więc zwiedzać, ja w grupie 5 osób jadę. Kamienne zamki zaczynają pomału się nudzić, więc to chyba ja wybrałem lepiej.




Jedziemy w deszczu. Całkiem mocnym, ale jedzie się fajnie. Niby główna droga, ale ruch bez przesady. Po drodze tylko jeden przystanek: koło stacji kolejki parowej na Snowdon:


Dojeżdżamy do Nant Peris i czekamy na Longina, bo jest kilka campingów do wyboru. Podczas może z 20 minut oczekiwania deszcz przestaje padać i zaczyna się rozpogadzać. Namioty rozstawiamy już w słońcu, w przepięknej dolinie.


Niby wszystkie starania były nastawione na wyjście w góry, ale słonce wszystko zmienia. Robimy sobie popołudnie lenistwa i trzeba przyznać, że jest to coś, co było już potrzebne. Czytanie, jedzenie (barszcz z uszkami - warto zapamiętać że to dobrze na kocherze wychodzi), kąpiel (prysznic na monety), oglądanie widoków, lenistwo. I do tego wcale nie czuliśmy w tym słońcu ugryzień meszek, których jak się potem okazało - było tam całkiem sporo.





Tymczasem Piotrek z resztą grupy robią piękną drogę w górach:





Wracają przed półnonocą. Oczywiście że im zazdroszczę, ale z drugiej strony odpoczynek też był miły. Nawet bardzo miły - nie można ciągle się sprężać, a Mateusz odpoczynku potrzebował. Gdyby się dziś na maxa umordował, to w następne dni byłoby ciężko.

Dziś Mateusz przejechał 39km.

cd: Snowdonia, Harlech, Tywyn

Longinada Walia 2015 - dzień 2: Conwy

Środa, 1 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Dzień budzi się piękny i słoneczny.

jesteśmy w górach, podobnych trochę charakterem do Beskidów


Zaczynamy od podjazdu na przełęcz:

Jedziemy sami - Mateusz jeszcze nie czuje się zbyt pewny swoich umiejętności, a jazda w grupie to dodatkowa presja.

Ale obawy były bezpodstawne - do przełęczy jest raptem 1km, który mija niepostrzeżenie, a potem już tylko zjazd.
Najpierw z dużej góry:

potem spokojnie, doliną wzdłuż rzeki, ale ciągle trochę w dół.


Wioski są już bardzo charakterystycznie walijskie, np. widzimy kamienne kościoły kryte łupkiem:


Spotkanie z grupą jest w St. Asaph, gdzie zjeżdżamy błyskawicznie - mimo obaw Mateusza zjechaliśmy te 26km ponad godzinę przed czasem.
Stajemy sobie w parku nad rzeką, rozstawiam kocher, robię zupkę, odwiedzamy większy sklep, czekamy leniwie na resztę oraz busa.


Resztę dnia Mateusz przejeżdża busem i to był dobry wybór - reszta drogi jest nawet dla mnie męcząca (choć może trochę to zasługa bólu głowy). Jedziemy grupą na zachód, pomału zbliżając się do morza (ze wzgórz zaczyna być go widać, w tym wielkie farmy wiatraków stojących na środku zatoki), ale generalnie ciągle w poprzek wzgórz. A do tego jedziemy w męczącym upale, pod zbierającymi się  chmurami deszczowymi.

W końcu w Colwyn zjeżdżamy nad samo morze:


Burze już chodzą blisko, z niektórych chmur widać padający deszcz, silny, szybko chłodniejący wiatr, ale nie na tyle dokuczliwy by przeszkodził w zamiarze objechania widokowej drogi wzdłuż półwyspu.

Oglądamy port jachtowy w trakcie odpływu:

W kiosku dla turystów ogłaszają że mają tabele przypływów - zapewne tutaj jest to informacja bardzo podstawowa.

W końcu pogoda łamie się do końca.

Pojawia się deszcz. Przechodzi, wraca i tak w kółko. Tracimy motywację na pełna drogę widokową, tym bardziej że w zasadzie większość jej przejechaliśmy. Przy odbiciu jakiejś ścieżki rowerowej w głąb półwyspu korzystamy z sugestii i jedziemy wprost na Conwy.

Zjeżdżając ze wzgórz widzimy zamek po drugiej stronie zatoki - pozostaje jeszcze przedostać się tam mostem. Wybór właściwej drogi w dużym ruchu nie jest prosty, ale już za drugim razem trafiamy w most.

A droga wyprowadza nas wprost na zamek. I to w jakim stylu!:



Droga (i tory kolejowe) wręcz przechodzą przez zamek:


Bus już stoi pod zamkiem długo, Mateusz z Longinem już zwiedził zamek. Nam zostało tylko 1/2 godziny do zamknięcia więc trzeba się sprężać. Oglądamy skwapliwie, trochę pada, wyjść zdążyliśmy zanim maruderów zaczęła wyganiać pani z dzwonem w ręku.






Gdy wracamy to parking z busem rozmacza się w coraz intensywniejszym deszczu. Chowamy się pod skromnymi daszkami odgrzewając kociołki na palnikach i bez większych nadziei czekamy na koniec deszczu.

Ten o dziwo przychodzi. Znaczy się trochę pada, ale tylko trochę - da się jechać. Do noclegu zostało już niedaleko, za to bardzo w górę. Więc Mateusz zostaje w busie.

I dobrze - droga zaczyna się piekielnymi stromiznami. Przez samo Conwy a potem przez wzgórza. Na przełęcz, która wygląda ślicznie, ale ewidentnie nie nadaje się na nocleg - nie ma wody, nawet nie za bardzo jest gdzie namioty rozbić. Za to widoki śliczne:




Oglądamy górskie kwiatki:

zwlekamy nieco, ale zdecydowanie wszyscy wolą camping w wiosce poniżej.

Wspaniały zjazd, chwila zamieszania w związku z wyborem drogi (bus pojechał w lewo - na zachód, Longin potem mówi że to logiczne żeby się nie cofać, podczas gdy ja kierowałem się na miejsce z 3 znakami campingów). W końcu rozbijamy się na prawie pustym campingu koło ścieżki na plażę. Z prysznicami, w właścicielem robiącym pokaz mowy walijskiej (twierdził potem, że te gardłowe obelgi to było grzeczne pozdrowienie, ale kto go tam wie). I oczywiście z tysiącami meszek.

Korci spacer nad pobliskie morze, ale w końcu zmęczenie wygrywa. Morze poczeka do rana.

cd: pod Snowdon

Longinada Walia 2015 - dzień 1: Chester + podjazdy

Wtorek, 30 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Pobudka w Marbury Country Park. Jest ślicznie.

Wokół kicają króliki (całe tuziny!), którym ćwiczenia biegowe zapewniają psy, wyprowadzane przez właścicieli podjeżdżających autami (parking już otwarty). Znajduje się kran z wodą, niedaleko jest ładne (ale raczej niekąpielowe) jezioro, nieco później pojawiają się wycieczki szkolne (oni tu jeszcze nie mają wakacji) i otwierają toalety. W samą porę te toalety, bo aż krępujące pisać, ale co ma zrobić biwakowicz w pięknym parku, w którym nawet nie uświadczysz psiej kupy (tu wszyscy starannie zbierają) ?

Składanie namiotu, składanie roweru Mateusza, śniadanie, smarowanie kremem od słońca i jedziemy. Dziś wjeżdżamy do Walii.

Część jedzie prawie na pusto, część bierze całkiem spore sakwy ze sobą. Ja mam sakwy bardzo pokaźne: na 2 osoby (Mateuszowi profilaktycznie nic nie daję, żeby dał radę wyjechać podjazdy) - ubrania na każdą pogodę, coś do jedzenia, coś do kąpieli, narzędzia, zapasowe dętki i opona, itd. No i woda. Ciepło, więc w szczytowych momentach woziłem z 5l wody, co dawało prawie 30kg w sakwach. Ot, taki teścik dla nowego roweru.

Jedziemy na Chester:
Pierwszy postój w Norley - koło sklepiku wioskowego. W samą porę, bo woda się kończy. No i jest okazja opowiedzieć mamie o wrażeniach:


Pola, lasy, przejeżdżamy remontowany kawałek drogi co nam opony obkleja świeżym asfaltem, jezioro,

trochę podjazdów i w końcu ścieżka rowerowa wprowdzająca nas wzdłuż kanału do Chester:


Przy wjeździe do miasta, koło przystani dla barek:

miła niespodzianka: dla rowerzystów urządzili przy ścieżce prysznic. Nie ma mowy żeby nie skorzystać - trzeba z siebie zmyć samoloty i pot rowerowania. Pomysł poddaję ja, ale kuszą się prawie wszyscy. Chwilę to trwa, ale było warto.


A potem jedziemy aż do murów miejskich (okrążają stare miasto) - przez chwilę myślimy jechać nimi aż na parking z busem, ale w końcu zwycięża koncepcja przejechania starymi uliczkami na wprost. Aż do parkingu, gdzie czeka Janusz. Z obiadem ("kociołki do syta"), ale na początek Mateusz dostaje lasagne z baru. Niech nie zaczyna wycieczki od uskarżania się na kociołki :-)

Zostawiamy rowery koło busa i idziemy wspólnie na zwiedzanie. Miasto bardzo turystyczne, nieco tłoczne.


Jemy eleganckie lody w kawiarni, odkrywamy "2 piętro" ulicy:



Zauważamy z niesmakiem, że kawiarnię zrobili też z kościoła:


mijamy sklep z włosami:

odwiedzamy katedrę z dobrowolnymi biletami (recommended 4 pounds):

oraz z jakimiś instalacjami nawiązującymi do Alicji w Krainie Czarów i kota co stopniowo znikał.

Aż w końcu urywamy się grupie i sami wyjeżdżamy z miasta:

Reszta grupy jeszcze zwiedza, ale my powinniśmy jechać - został jeszcze spory kawał drogi, której skracanie mogłoby się odbywać jedynie jazdą głównymi drogami. Poza tym Mateusz nie jest pewien swojej formy i czy da radę jechać po nocy (do zmroku tylko kilka godzin).

Początkowo ścieżką wzdłuż rzeki, potem konsekwentnie bocznymi drogami, co oznacza spore podjazdy po wzgórzach:

oraz mnóstwo wiejskich widoczków:



Oddalające się Chester intryguje ogromną chmurą dymu nad miastem:

co jak potem wyszukałem, było wynikiem awarii w rafinerii - "pochodnia" spalała gaz, którego zepsuty kompresor nie mógł spożytkować.

Dzień ciężki kondycyjnie, ale nie bardzo jest alternatywa. Gdy zdarza nam się jechać przez chwilę główniejszą drogą, to po ok. 1km z radością zjeżdżamy na boczne drogi, choć główna omijałaby wzgórza które bocznymi musimy przejechać (a czasem przeprowadzić).

W końcu słońce zachodzi a podjazdy robią się coraz dłuższe.


Ale w końcu mogę oznajmić Mateuszowi, że to już ostatni podjazd. Długi, ale ostatni. W zapadającym zmroku jedziemy w coraz wyższe wzgórza i w końcu wyjeżdżamy na drogę prowadzącą na przełęcz, gdzie Longin zaplanował nocleg.

Gdy jest ok. 1km do celu, na parkingu przy drodze widzimy busa, namioty i resztę grupy. Ależ radość! Oni przejechali kilkoma grupami, każdy trochę inaczej (choć z opowieści wynika że większość także zaliczyła zjazd 22%), ale chyba to my najskuteczniej omijaliśmy główne drogi, zgarniając podjazdy.

Mateusz zrobił 78km w trudnym terenie i słusznie jest z siebie dumny.

Nocleg jest w fajnym miejscu - nie jest to niby camping tylko parking przy wyjściu w góry, ale są łazienki z ciepłą wodą, ławki i fajne miejsce pod namioty.

Jedyna wada: tysiące meszek gryzących zajadle bezbronne (bo np. zajęte rozstawianiem namiotu) ofiary. Ale szczęśliwie zamknięci w namiocie jesteśmy przed nimi bezpieczni, z czego skwapliwie po kolacji i myciu korzystamy.


Aha, na wyjazd wziąłem kamerkę z mocowaniem na kierownicy. Jednak coś, co się sprawdzało na krótkich wyjazdach, tu okazało się jakimś koszmarem. Nie mogłem po prostu np. włączyć timelapsa z całego dnia, bo bym musiał mieć worek akumulatorów na 2 tygodnie. Zamiast tego musiałem myśleć kiedy kamerkę włączać i w jakim trybie. W pewnym momencie zorientowałem się, że zamiast czerpać przyjemność z jazdy, bawię się elektroniką: wypasiony licznik, komórka z dokładną mapą, aparat i teraz jeszcze kamerka. Zdecydowanie nie o to chodziło - po tym dniu kamerkę odkręciłem i wrzuciłem na dno wora.

Ale to niestety oznacza, że teraz zamiast zmontować jakiś fajny filmik z wyjazdu, mogę pokazać praktycznie tylko przejazd przez starówkę Chester na parking do Janusza. Mało materiału, więc nawet nie montuję - tak to wyglądało:




cd: Conwy

Longinada Walia 2015 - dzień 0: Lotnisko - Marbury Country Park

Poniedziałek, 29 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Tym razem na Longinadę pojadę z synem. Mateusz ma prawie 14 lat, rok temu był ze mną na Donauradweg, wcześniej poznał też dwa krótsze wyjazdy z Longinem. W tym wyjeździe towarzyszy nam bus (mój ulubiony kierowca: Janusz z Jastrzębia Zdroju). Bus wozi większość bagaży, namioty, sporo jedzenia z Polski i ma kilka wolnych miejsc dla ewentualnego podwożenia tych, którzy akurat potrzebują, lub po prostu nie dają rady przejechać trasy całodniowej. Noclegi mają być w części na campingach, w części na dziko. Nie wszystko jest dokładnie zaplanowane - tak naprawdę pewne jest tylko, że zamierzamy objechać Walię wybrzeżem i że wracamy za 12 dni spod Londynu. Jedzie w sumie 18 osób.

Mateusz chciał. Nie obawia się. Od tego ma tatę :-)



Bagaże odstawione Januszowi 4 dni wcześniej, teraz pozostaje dolecieć na miejsce. Pierwszy lot Mateusza - bardzo się cieszę, że jest to za dnia i że można Mateusza posadzić przy oknie - start niewątpliwie robi wrażenie, ale widoki zza okna kompensują wszelki stres.

Start z Balic, potem 3 godziny na lotnisku pod Oslo (tam spotkanie z resztą grupy - oni wynudzili się tam ok. 7 godzin) i w końcu Manchester. Z lotniska przechodzimy na stację benzynową, gdzie już czeka na nas bus. Mamy ze 2 godziny do zmroku a musimy się wypakować, złożyć rowery i przejechać ok. 30km na nocleg. Ja mam rowery na samym dnie, więc muszę na razie odpuścić składanie roweru Mateusza, zresztą dla niego to i tak był długi dzień - chętnie przejedzie się busem.

Ciekawa jest reakcja pracowników stacji - podchodzi do nas pracownik z pretensjami, że to nie jest darmowy parking, ale gdy tłumacząc się mówimy, że potrzebujemy miejsca na złożenie rowerów, to wszystko się zmienia: kończą się pretensje, pracownicy są mili a nawet pomocni. W szczególności nabierają mi wody (10l do ortlieba), dziwiąc się jedynie ile to się mieści w takim maleństwie (podałem do napełnienia coś wielkości dłoni).

Ruszamy ok. 22 czasu miejscowego (czyli 23 w Polsce) - jeszcze jest całkiem jasno, ale szybko zrobi się noc. Jedziemy przez angielską prowincję - ładne domy, miasteczka, farmy. Jest trochę zaskakująco stromych podjazdów. Pod koniec delikatnie błądzimy, ale to tylko przez nieuwagę - w grupie jest kilka gpsów, a nawet nawigacje rowerowe.

Mamy dojechać do Marbury Country Park - terenów zielonych nad jeziorem, gdzie jest parking, a w pobliżu arboretum, szklarnie, itd. Gdy dojeżdżamy tam już całkiem ciemną nocą, to okazuje się że parking jest zamknięty - po krótkich dyskusjach wypakowujemy się pod szlabanem, przenosimy wszelkie bambetle na piechotę i rozbijamy się na łące.

Mateusz pada (zasypiamy w końcu ok. 1:30 polskiego czasu), nie ma gdzie się choćby obmyć przed snem (nie możemy znaleźć wody - dobrze że wziąłem te 10l na stacji), ale w końcu namiot rozstawiony, bagaże ogarnięte - można spać.

(trasa ta i z kolelnych dni - odtwarzana z pamięci po wyjeździe - nie musi dokładnie odpowiadać rzeczywistości)

cd: Chester+podjazdy

Longinada: Gruzja 2014: część 4 - Racha

Piątek, 10 października 2014 · Komentarze(1)
Kategoria Longinada, Gruzja


Część 4/4: Lajanura - Kutaisi.
(część 1: Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii, część 3: Swanetia )


Dzień 10: 60km

Rano mgła w całej dolinie. Zimno a wioska wygląda szaro i przygnębiająco. Patrzę na świat znad kubka herbaty, ale to niewiele pomaga - świat jest szary.

Ale jak ruszamy to w mgle pojawiają się pierwsze prześwity - nadzieja na błękit. Dojeżdzamy do zapory - dolina się zwęża a podjazd wyprowadza ponad mgłę - jest słońce! I w tym słońcu piękny zjazd.



Tak dojeżdżamy do drogi teoretycznie głównej, ale ta jest bardziej gruntowa niz asfaltowa. O porannym chłodzie nikt już nie pamięta - robi się gorąco. I widoki cieszą oczy:


I w końcu wyjeżdżamy z gór w szeroką, pełną winorośli dolinę:


Wygląda że w wioskach trwa winobranie - często przy drodze widzimy podekscytowany tłum przy punktach skupu. Na nas nikt nie zwraca uwagi.

Przy jednym ze sklepików mądra decyzja - kupujemy wytłoczkę 30szt jajek i majonez. Dowozimy ostrożnie jajka na łączkę nad strumykiem i tam na słoneczku jemy pyszne drugie śniadanie. W trakcie śniadania wieszam na płocie, w pełnym słońcu czarny worek z wodą, tak że pod koniec mogę umyć głowę pod prysznicem z ciepłą wodą.

Jedziemy dalej w stronę Ambrolauri drogą zmienną - od zupełnie gruntowej po piękny asfalt. Miasto mijamy bokiem, bo chcemy dojechać jeszcze do katedry w Barakoni - niby tylko 18wiek (czyli "kopia" Nikortsmindy), ale naprawdę ładna i z nastrojem.






Wracamy do miasta gdzie robimy zakupy - w szczególności chleb - gorące placki prosto z pieca:

i oczywiście na obiad (obiado-kolację) pierożki chinkali do oporu.


A potem wyjazd serpentynami na zbocze i potem piłowanie wzdłuż zbocza pod górę. Już po ciemku szukamy wody i potem 1km dalej, na przełęczy pod ruinami twierdzy Kotevi rozbijamy namioty na łączce. Noc robi się piękna, gwiaździsta, a do tego rozpalamy ognisko. Piękny koniec dnia. Ani śladu po porannej szarzyźnie i zniechęceniu.


Dzień 11: 67km

Poranek prześliczny. Zimno (2.5 stopnia), ale po wyjściu z namiotu widok na oświetlone wschodem słońca ośnieżone szczyty niweczy wszelkie niewygody. Na namiotach cień, ale nad głowami słońce rozjaśnia ruiny.



Po śniadaniu jedziemy wioskami do starej (10 wiek) cerkwi w Nikortsminda:

Podobno to "wzorzec" dla wszystkich budowanych później cerkwi w Gruzji, np. tej w Barakoni.




A potem kolejne podjazdy i zjazdy - aż do wielkiego, błękitnego jeziora:

Potem jeszcze przełęcz 1217m, z której jest 650m (na 11km) zjazdu do miasta. Super było! 65km/h mimo serpentyn.


Tkibuli na początek robi dziwne wrażenie wielkimi, jakby kolonialnymi budowlami:

ale potem pokazuje swoje bardzo normalne oblicze.


Stajemy na obiad na placu koło cerkwi, co pozwala zaobserwować, jak w trakcie normalnego życia i krzątaniny wszyscy nagle robią przerwę i żegnają się w stronę cerkwi - zapewne dla uczczenia Podniesienia.

Na obiad Longin stara się nas przepełnić i w końcu udaje się - kupuje różne jedzenia i mimo że wszyscy staraję się, to 2 chaczapuri zostają. Zapakowane.

Wyjazd z miasta i straszna droga. Asfalt tyle razy połatany, że jedzie się po tym wielokrotnie gorzej niż po drodze gruntowej. Trzęsie tak że nawet koszyk na bidon mi się odkręca :-) Drugi raz w trakcie wyjazdu odczuwam, że mam najmniej ze wszystkich "terenowy" rower - na zjazdach tutaj się nie odważę rozpędzić, więc muszę pracowicie gonić na podjazdach.

Dojeżdżamy wieczorem do Gelati:

gdzie jest 3km mocnego podjazdu z doliny do opactwa na górze. W świetle zachodzącego słońca zwiedzanie jest bardzo przyjemnie, choć widać że chwilę wcześniej było tu tłoczno - to atrakcja turystyczna blisko dużego miasta:





Gdy zbieramy się zjeżdżać to jest 18:40 - czyli za pół godziny będzie całkiem ciemno. Do Kutaisi niedaleko (widać w dole), ale decydujemy się na nocleg z wyżywieniem w tutejszej winnicy. Longin zbiera po 30 lari.

Myjemy się (tylko 1 prysznic z ciepłą wodą, więc idę do prysznica w ogródku, wypróbować opcję z kąpielą z worka wypełnionego zimną wodą plus garnek wrzątku. działa!) i jedziemy busikiem gospodarza na kolację.

Wieje silny, ciepły wiatr, bardzo przyjemna kolacja na świeżym powietrzu (stoły pod wiata w ogrodzie), młode wino podstępnie wchodzi jak bardzo dobry sok owocowy, procentów niby nie czuć, ale po powrocie na nocleg sen spada i obezwładnia.

Dzień 12, niedziela 12.10.2014: 37km

Dziś powrót do cywilizacji, więc rano powtórka kąpieli - tym razem gorący, długi prysznic, czyli korzyści wstawania przed wszystkimi. Potem pakowanie i zjazd na śniadanie. Wszyscy głodni a śniadanie doskonałe: bakłażan smażony, ser biały, ser do smarowania, omlet z papryczkami, jakieś paszteciki i w ogóle mnóstwo wszystkiego.

A do tego kot - łaszący się ewidentnie nie dla jedzenia a dla towarzystwa. Żona gospodarza mówi że to kot z Polski. Że była w Szklarskiej Porębie na szkoleniu z "Polish Aid" z agroturystyki. Jak widać szkolenie się udało, bo z rozmowy z gospodarzem wynika, że z samej winnicy nie dałoby się wyżyć. Pomieszczenia dla turystów jeszcze są w stanie surowym - gołe płyty gipsowe na ścianach, łazienka z betonem na podłodze, itd - ale działa i jak widać zarabia. I mówi że wielu Polaków już przyjmowali.

Zjeżdżamy do doliny a potem wspinamy się na przełęcz do Kutaisi. A potem zjazd - znowu straszną drogą. Dziury takie, że nawet auta terenowe muszą przystawać. Trochę krążymy po uliczkach i trafiamy na główny plac z ładną fontanną i napisem na ścianie "Putin Khuilo". Mamy trochę czasu do stracenia więc tracimy leniwie: kawka w eleganckiej kawiarni, oglądanie katedry nad miastem i w końcu ok. 15:00 zbieramy się na lotnisko.





Droga wylotowa z Kutaisi z ogromnym ruchem. Jedzie się nieprzyjemnie, ale to tylko godzina.

Potem skręcanie roweru, pakowanie (kartony są! a w nich zachowała się też nasza "ruska torba" - nie będziemy musieli wygłupiać się z taśmą klejącą), odprawa i w końcu dłuuugie czekanie na wylot, w nagrzanym do niemożliwości budynku lotniska. A nad głowami w kółko leci bezgłośna reklama Gruzji. I aż głupio się przyznać, ale mimo że obejrzałem ją na tym lotnisku chyba z tysiąc razy, to nadal mi się podoba. Pewnie dlatego że bez dźwięku:


12 dni, 694 km. Bardzo ciekawe doświadczenie a Gruzja przepiękna. Wymarzone miejsce na rower.

Wnioski techniczne:
  • Maszynka wielopaliwowa jest ok. Co prawda w końcu paliłem tylko gazem, ale świadomość, że mogłem w każdej chwili przejść na benzynę kupioną byle gdzie, dawała ogromny komfort.
  • Powerbank na 4 ogniwa 18650 - bardzo dobre rozwiązanie. Jednocześnie miałem spory zapas mocy do ładowania komórki i zapas akumulatorów do latarki (na dwa ogniwa założyłem plastykową przekładkę, tak by powerbank rozładowywał tylko dwa, ale w każdym momencie mogłem zmienić te proporcje).
  • Pierwszy raz pojechałem z latarką na ogniwa 18650 (wcześniej na długie wyjazdy brałem Pavę, która na 4 paluszkach świeci wiele godzin) i trzeba przyznać że mocna latarka to było to! Przydała się tylko kilka razy, ale za to bardzo - bez dobrego oświetlenia (900lm) dziurawe drogi byłyby o zmierzchu niebezpieczne. A z 4 zapasowymi ogniwami mogłem nawet całą noc jechać z pełnym światłem.
  • Polar rowerowy plus ortalion Hyvent zamiast softshella - bardzo dobre rozwiązanie. Sumaryczny ciężar podobny do softshella a użyteczność znacznie większa.
  • Mapa w komórce. Ściągnięta przed wyjazdem Mobacem na Locusa. Bardzo użyteczne rozwiązanie, tylko następnym razem trzeba wygenerować większy (dokładniejszy) plik, bo było kilka miejsc, gdy przy maksymalnym powiększeniu znaki się pokrywały (np. znak wodopoju był przysłonięty znakiem sklepu).
  • Worek na wodę Ortlieb - ideał! Świetne mocowanie na górze sakw, szerokie nalewanie i wygodne wylewanie (kranik +sitko prysznicowe); po złożeniu małe i lekkie.
  • Sakwy Crosso Expert - ideał! Faktycznie nieprzemakalne a mocne, ergonomiczne i bezproblemowe. I przy ich wielkości wreszcie nie miałem problemu z dopychaniem np. zakupów jedzeniowych.
  • Isostar: do butelki po wodzie 0.6l wchodzi pełne opakowanie proszku (na 5l). A Isostar w drodze bywa nieoceniony.
  • Wilgotne chusteczki ("do demakijażu" - nie papier ale jakaś tkanina) w połączeniu z czerwonym Finishline świetnie czyszczą łańcuch rowerowy.
  • Sztywny rower trekkingowy jest trochę za surowy na taką drogę. Dał radę, ale kilkakrotnie było nerwowo - wnioskiem z tego wyjazdy był zakup wyprawowca na bazie 29era.

Longinada: Gruzja 2014: część 3 - Swanetia

Wtorek, 7 października 2014 · Komentarze(0)
Kategoria Longinada, Gruzja


Część 3/4: Uszguli - Lajanura.
(część 1: Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii)


Dzień 7: 44km

Zaczynamy dzień od spaceru po Mestii. Pogoda i widoki przepiękne. Wychodzimy na dach wieży - muzeum:

gdzie cykamy fotki bez opamiętania: Mestii, szczytom w śniegu i słońcu, obłokom, drodze którą będziemy jechać, itd.






Wyjeżdżamy więc późno - ok. 11. Od razu podjazdy, ale początkowo piękny, gruziński beton.

który z czasem robi się wyraźnie "młody", a w końcu widzimy jak go układają:

potem kilka km szarpania się na zgrubsza utwardzonym żwirze i w końcu kamienista droga. I tak już będzie przez następne kilka dni.

Do przełęczy podjazd spory, ale widoki superoptymistyczne - błękit nieba, roziskrzone góry i zieleń. Czego chcieć więcej?


Od przełęczy 5km zjazdu kamienistą drogą. Wszyscy szybko, ja ostrożnie. Ale i tak w wiosce na dole czekamy na Staszka co zaraz za Mestią zboczył w asfalt do wyciągu narciarskiego. Przy herbatce, grzejąc się na słońcu, na miłej łączce. Aż ciężko uwierzyć że za chwilę, gdy wjedziemy w ocienioną dolinę będzie lodowato: temperatura błyskawicznie spada do 12 stopni, a potem stale w dół, aż do 6.

Droga wzdłuż rzeki miejscami błotnista, ale nadspodziewanie wygodna - nieźle się jedzie. Stale pod górę - najpierw delikatnie, potem dolina robi się wąska - rzeka huczy w dole przełomem, a droga malowniczo wcięta w zbocze. I las rudy - tu wyraźnie czuje się jesień.



Twardo ciągniemy w górę w zapadającym zmroku. Na całej drodze spotkaliśmy raptem kilka aut (i dwu rowerzystów z Ukrainy), ale tuż przed przełęczą przewala się ich cała kawalkada w gęstniejącym zmroku.

Na przełęczy już całkiem ciemno. W dole światła wioski ale tuż za przełęczą łapią nas dzieciaki mówiące trochę po angielsku i uparcie ciągną nas do siebie. Dajemy się pociągnąć i nie żałujemy.

Trafiamy do autentycznego domostwa rodowego, gdzie mają 4 pokoje zgrubsza zaadaptowane dla gości. Karmią nas tym co sami jedzą: ziemniaki smażone z cebulą, podsmażany makaron, ser i chleb. I zimna chyba zupa fasolowa. Rzucamy się na to jedzenie - my zmordowani i głodni - smakowało wyśmienicie.


Dzień 8: 45km

Mamy 9km do Przełęczy Zagari. Ale najpierw zwiedzanie naszego przysiółka, gdzie nowe domy buduje się obok rozpadających się starych. Wszędzie jakieś dobudówki, zagrody, wszędzie krowy i psy, wąziutkie "uliczki" i nieprawdopodobne widoki. Zwiedzam z kubkiem gorącej herbaty w ręku, bo zimno (-1 stopień).





Długo czekamy na śniadanie, ale gdy w końcu się pojawia, to jest to prawdziwa uczta. Wszyscy są zgodni, że pomimo spartańskich warunków do spania powinniśmy zapłacić więcej niż się umawialiśmy (ok. 15zł od osoby za nocleg, kolację i śniadanie).

Podjeżdżamy ostatnie 1.5km do centrum Uszguli - faktycznie są jakieś kawiarnie i sklepiki. I szkoła z wesołymi dzieciakami. Z naszego przysiółka też do tej szkoły z tornistrami dzieci wyszły.

A potem podjazd. A właściwie najpierw prowadzenie, dopiero potem wypłaszcza na tyle by dało się powoli piłować pod górę.


Widoki coraz bardziej górskie, my coraz wyżej, jedziemy doliną coraz mniejszego potoku.




W końcu przełęcz - trochę dmucha, trochę śniegu w okolicy (odchodzimy z Agnieszką ze 200m od drogi żeby się śnieżkami porzucać), ale widać że nam się lapło z pogodą (według prognoz w górach miały być śnieżyce).


Pijemy herbatkę, napawamy się sukcesem, dziwimy się że z Uszguli idzie za nami pies (potem biegnie za nami kolejne 15km), a potem w dół.

15km zjazdu kamienistą drogą - ja drżę o rower, ale szczęśliwie nic mi się nie przytrafia. Za to Michał i Gośka łapią po gumie - czekamy na nich na mostku w dolinie. A z nami oczywiście uszgulski pies:


W dolinie droga przestaje być tak kamienista, za to robi się błoto. Pierwsza kałuża której nie dało się ominąć to były emocje, ale w końcu metoda by jechać samym środkiem (bo najmniej grząsko), okazuje się na tyle pewna, że przejeżdżamy przez setki takich kałuż bez większych emocji i prawie zawsze się udawało (w całej grupie tylko dwa upadki - za to dzięki błotu - bardzo efektowne).

Dolina jest piękna, ale praktycznie pusta. Tylko ruiny kopalni na początku i pojedyncze domy później, a my nawet chleba nie mamy. Więc mimo późnej pory jedziemy dalej.

I w końcu, już po zmroku, jest wioska. Długa, z błotem po kolana i z drogą zatarasowaną zaprzęgiem z wołami. Na początku wioski "hotel" i sklep, ale chleba nie ma. Kupujemy co jest (ciastka i bimber) i ignorując "hotel" jedziemy dalej.

W całkowitej ciemności, z rowerami upaćkanymi błotem (aż przerzutka zaczęła stroić fochy), widząc cokolwiek jedynie w świetle lampek, robi się trochę nieciekawie, ale w końcu znajdujemy miejsce idealne na nocleg: łąka nad drogą, koło mostu i przy zbiegu rzeki i potoku.

Kąpiel w potoku, długa rozmowa telefoniczna z Marzenką, która opowiada o problemach w domu - eh, to już kilka dni i wracam.
W nocy deszcz i obcy pies odganiany przez "naszego". I śmieci rozwłóczone i cukierki przez psy wyjedzone.

Dzień 9: 67km

Śniadanie, zgrubne czyszczenie roweru (przydają się mokre chusteczki i finish line - po 3 "kąpielach" i starannym wycieraniu mazi napęd wraca do życia) i jedziemy dalej.

Po ok. 15km pojawiają się pierwsze plamy asfaltu (w wioskach), a w końcu poezja: przepiękny asfalt z długimi, szybkimi zjazdami.

I tym większy zawód gdy asfalt znika. Ale po podjeździe znów wraca. W każdym razie, w porównaniu z dotychczasowym tempem, prędkość mamy ogromną, tak więc 30km do Lantekhi mija błiskawicznie.

W miasteczku jakby nie Gruzja tylko Rosja - mówią po rosyjsku na ulicy i ludzie jakby inni. jemy chqczapuri w barku przydrożnym, gdzie czemuś nie dało się herbaty załatwić, więc przyprawy palą.

A potem dalej zjazd - aż do Tsageri, gdzie kulturalnie zwiedzamy lokalne muzeum, potem polecany przez miejscowych klasztor (okazał się bardzo niepozorny), a potem pniemy się 500m w górę po gęstych serpentynach, ścigając się ze zmrokiem.




Na przełęczy jesteśmy o zmroku, jest ładnie, ale nie mamy wody, więc na nocleg zjeżdżamy do rzeki.

Na dole już całkiem ciemno, jeszcze tylko nabieranie wody i nocleg nad rzeką. W sumie w środku wioski.

Noc dla mnie nieco kryzysowa - coś jakby mnie bierze przeziębienie, więc w końcu wstaję o 6 i poranny chłód pokonuję gorącą herbatą.


cd: część 4 - Racha.










Longinada: Gruzja 2014: część 2 - znad Morza Czarnego do Mestii

Sobota, 4 października 2014 · Komentarze(0)
Kategoria Longinada, Gruzja
Część 2/4: Kulevi - Mestia.
(część 1/4: Kutaisi - Kulevi)

Dzień 4: 77km
Rano ładne słońce i umiarkowany wiatr w twarz- jedziemy po płaskim asfalcie, z dalekim Kaukazem na horyzoncie.

Delikatnie nudnawą drogę urozmaica "rezydencja patryjarchy" na wzgórzu:

ale przede wszystkim cieszymy się jak dzieci z rosnących przy drodze "egzotycznych" owoców:


Zaczynają się wzgórza, ale ciągle droga jest na tyle mało charakterystyczna, że jakoś nie mamy okazji zatrzymać się na drugie śniadanie. Tak że gdy w końcu dojeżdżamy do Zugdidi ok. 13.00, to większość jest na tyle padnięta, że decydujemy: najpierw obiad, potem zwiedzanie. Obiad w knajpce, gdzie siedzimy koło wiązki żywych kurczaków - leżą sobie ciche, powiązane łapkami i czekają a my obok jemy.

Zwiedzanie to miejscowy pałacyk:

i bazar. Na bazarze tłum, gadatliwi podchmieleni i pierwszy, przelotny deszcz.

Przy wyjeździe z miasta, o zmroku - drugi deszcz, który w części przeczekujemy, a potem po prostu jedziemy w deszczu. A potem przez noc, główną drogą (z umiarkowanym ruchem), aż do domu, gdzie dziwną mieszanką języków prosimy gospodarzy o wodę do worków, a potem odbijamy w polną drogę nad strumykiem, gdzie rozbijamy namioty.

Dzień 5: 78km

Budzę się przed świtem i kąpię się w strumyku. Wreszcie! Strumyk słabo nadaje się do kąpieli bo brzegi błotniste i strome, ale jak się bardzo chce, to można.

Śniadanie mamy z widokami iście królewskimi - Kaukaz jest już całkiem blisko:

tak, że po śniadaniu kierunek jest oczywisty - w góry:

Ostatnie 15 km równego, gdzie oglądamy w szczególności jak tu wyglądają cmentarze - takie jakby miasteczka przy drodze:



Za Ivari zaczyna się kraina wielkich rzek:

i podjazdów, do których wszyscy już trochę się stęsknili:


Piłujemy sobie te podjazdy aż do zapory. "Najwyższej na świecie":

Wyjeżdżamy do budynku nad zaporą i trzeba przyznać że robi wrażenie. Ciekawostką jest, że z dołu zapory wypływa tylko niewielka część rzeki - większość leci 2.5km tunelem pod górami, do elektrowni wodnej.

Koło zapory jest bar, gdzie jemy wczesny obiad. Oczywiście pierożki chinkali, co dają dużo sił do pedałowania. A do pełni szczęścia jeszcze z tyłu baru jest umywalka, gdzie można umyć głowę i ogolić się. Ach!

Szybki zjazd do drogi i znowu piłowanie pod górę:

Dojeżdżamy do jeziora (stworzonego tamą) i jedziemy drogą kręcącą się po stromych zboczach doliny

Droga jest równa, ale warto uważać na spadające kamienie:


i pasące się przy drodze zwierzęta:

Tyle że zarówno świnki jak i spadające na drogę kamienie, to tak naprawdę nasi sprzymierzeńcy. To właśnie dzięki nim kierowcy tutaj jeżdżą tak ostrożnie - po prostu nie wiedzą co będzie za zakrętem, więc uważają. Przy okazji także na nas :-)

W knajpce przydrożnej drugi obiad (chachapuri).

Przyjemne miejsce na odpoczynek. Kot drący się o jedzenie, słoneczko przyjemnie grzejące w twarz przy stoliku, w sklepiku ciasta, kulturalne wc i nieco dziwne otoczenie:

A potem dalej wąską doliną:

Jedziemy do zmroku - Longin znajduje super miejscówkę przy potoku spadającym do rzeki, tuż przed wioską Shdikhiri.
Jeszcze kolacja i kąpiel w potoku, tym razem kąpiel taka sobie, bo dojście do górskiego potoku skomplikowane na tyle, że kaleczę się nieco. I oczywiście w krzakach znowu łapię tysiące drobnych rzepów.

Dzień 6: 46km
I znowu cały dzień podjazdów, tym razem z perspektywą wygodnego noclegu w hotelu w Mestii. Dzień rozpoczyna się pochmurnie i zimno (12 stopni), ale z czasem się rozpogadza.

Jest pięknie: kolejne wioski, kolejne zakola wąskiej doliny i kolejne wielkie, ośnieżone szczyty.


W międzyczasie droga z asfaltowej robi się betonowa, ale to nie jest zła zmiana. W tym klimacie beton wydaje się praktyczniejszy - wygląda na mocny, ale wierzchnią warstwę łata się z użyciem prostych narzędzi.

I w końcu Mestia:

czyli całkiem spore, nastawione na turystów miasto. Z miłymi knajpkami, sklepami z pamiątkami i bardzo wygodnym a niedrogim pensjonatem. Jest wino do obiadu, wieczorem piwo i opowieści o poprzednich wyjazdach, a w pensjonacie gorący prysznic i internet.

I dzięki internetowi wiemy, że chyba to był ostatni dzień pochmurnej pogody - że chyba będziemy mieli fuksa i od rana będzie pięknie. Że góry przejedziemy z pięknymi widokami. Sprawdziło się!


Część 3/4: Swanetia

Longinada: Gruzja 2014: część 1 - nad Morze Czarne

Środa, 1 października 2014 · Komentarze(2)
Kategoria Longinada, Gruzja
To była moja pierwsza "prawdziwa wyprawa" rowerowa: nie w Polsce, bez wsparcia busa, w nieznane, wymagająca dla roweru i kondycji. Za to w dobrym, doświadczonym towarzystwie (ze mną 10 osób). I udało się znakomicie!

Pierwszym wyzwaniem było pakowanie: wiedziałem że muszę mieć ubiór i na klimat gorący i na śnieg na przełęczach (prognozy mówiły o śnieżycach). Do tego trzeba było w wadze bagażu uwzględnić zapasową oponę oraz dwie (a nie jedną, jak zwykle) zapasowe dętki. I jakiś "awaryjny" prowiant, bo będą dni przez góry. A z drugiej strony wiedziałem, że trasa będzie trudna - każdy dodatkowy kilogram bagażu to dodatkowe obciążenie i dla mnie i roweru.

Przyznaję: pakowałem się prawie tydzień... Zaanektowałem stół w jadalni i stopniowo redukowałem ciężar. Udało mi się spakować bez wody, roweru i kanapek w 18.3kg, z czego 2.7kg stanowiły same sakwy (model Crosso Expert - mocne i wodoszczelne). Czyli 15.5kg i wystarczyło na każdy przypadek. Niepotrzebne okazały się dętki i opona, ale patrząc na przypadki innych uczestników wyprawy - nie zostawiłbym ich w domu. Niepotrzebnie brałem też butlę na benzynę do kuchenki wielopaliwowej, gdyż ostatecznie paliliśmy gazem (udało się kupić na lotnisku). Oraz przewiozłem w sakwie rzeczy na duży mróz, gdyż w końcu śnieżyce w górach nas ominęły.

Był to też mój pierwszy przelot samolotem z rowerem. Nadawanym jako "sport equipement": w domu ładnie poskładałem go tak, by nic delikatnego nie wystawało i opakowałem stretchem, a na lotnisku to wrzuciłem w specjalną (mocną i gęsto oczkowaną) plandekę:

Zadziałało! Poza lekko pogiętym przednim kołem nic się nie uszkodziło. Czyli plandeka sprawdziła się jako zabezpieczenia, a do tego na wyjeździe była całkiem użyteczna.

Dzień 1 (1.10.2014): 7 km.
Przejazd autem do Warszawy, potem samolot do Kutaisi, odbiór bagażu, składanie rowerów i jesteśmy gotowi. Na lotnisku o dziwo daje się kupić gaz (w 500g kartuszach). Do tego Aga z Kaśką, które zaryzykowały przewóz rowerów w kartonach, znajdują miejsce na przechowanie pudeł. Dorzucamy więc do ich kartonów naszą "ruską torbę", która posłużyła do zrobienia z 4 sakw (ja z Piotrem) 1szt bagażu - będzie 370g mniej do wożenia po gruzińskich wertepach.

Noc ciemna, jedziemy główną drogą w stronę najbliższego miasta (Samtredia), gdzie na dalekich przedmieściach mamy wypatrzoną na mapie obiecującą miejscówkę. Łączka jest mała, błotnista, tuż za domami, ale nam wystarcza: rozbijamy namioty i w końcu spanie po dłuugim dniu.


Dzień 2: 74 km.
Pobudka pokazuje cały urok błotnistej łączki, ale jest optymistycznie: na okolicznych drzewach jakieś tropikalne owoce, na horyzoncie góry, czego chcieć więcej!

Dzień zaczynamy od Samtredii - naszego pierwszego gruzińskiego miasta. Sklep z wodą Nabeghlavi (pycha) i cerkiew z mężczyznami ćwiczącymi śpiew koło cerkwi. Chłoniemy, ale też bez żalu wyjeżdżamy, ciekawi co będzie dalej.

Teraz w góry. Najpierw ruchliwą drogą obrośniętą dziesiątkami sklepów z olejem silnikowym i w końcu zjazd w boczną drogę: podjazd z widokiem na dolinę wielkiej rzeki.

Przejeżdżamy kolejne przełęcze, ruch jest już bardzo umiarkowany, za to każde auto pozdrawia nas trąbieniem, a niektóre ciężarówki zostawiają za sobą takie chmury czarnego dymu, że strach. Na większej przełęczy, koło ładnie ujętego źródła z pyszną wodą, siedzą "babcie" łupiące orzechy i sprzedające "gruzińskie snickersy".

W Chokhatari obiad w knajpce: pikantna zupa gulaszowa i, jak się potem okazało, wszechobecne tutaj chaczapuri, czyli gorący placek z serem. I dalej przez łagodne góry (podjazdy praktycznie ciągle, za to ładny asfalt i mały ruch - może się spodobać) do Ozgureti - niezbyt duże, ale brzydkie miasto na naszej drodze nad morze.

Tutaj decyzja by zamiast pchać prosto w stronę morza, trochę odbić w nieznane: na mapie jest niejaka "twierdza Achi". Twierdzy do nocy nie znaleźliśmy, ale jazda tam była przepyszna: zwężająca się dolina górska, z malowniczymi wioskami i starymi cerkwiami.


W zapadającym zmroku szukamy twierdzy już na piechotę, w końcu napotkana policja upewnia nas, że niczego takiego nie ma. Za to znajdujemy super miejsce na biwak.


Dzień 3: 89 km

Spotkana wieczorem policja nie tylko odprowadziła nas na biwak, ale jeszcze stanęli przy zjeździe z drogi i całą noc "pilnowali", okresowo włączając silnik dla nagrzania auta. Rano jak tylko wychyliłem się z namiotu, to pomachali i odjechali. Ciekawy gest.

Miejsce jest ładne, więc zbieramy się leniwie: kąpiel w potoku, pierwsze łatania dętek, śniadanko.


Po śniadaniu śmigamy ostro w dół, a potem kamienistą drogą przebijamy się do główniejszej nad morze. I kolejne przełęcze, przy drodze coraz więcej palm,

Aż w końcu z wysoka widok dalekiego morza:


Zjeżdżamy do Kobuleti, gdzie najpierw trafiamy na targ, gdzie jemy na spółę arbuza i gorące placki chaczapuri. Potem kwas winny z cysterny:

i w końcu morze!



Jedziemy szukać ładniejszej plaży, ale okazało się że właśnie dalej plaża jest gorsza - wręcz drogę na morze zagradza "wał" z pustych buletek PET i różnych np. gałęzi wyrzuconych przez morze. Ale sama plaża OK. W każdym razie kąpiel w gorącym Morzu Czarnym zaliczona.

Droga blisko morza bardzo wygodna i praktycznie pusta, prowadzi do kolejnego miasta nadmorskiego: Poti. Docieramy tam wieczorem, akurat w sam raz na obiad: pyszne pierożki chinkali (takie jakby kołduny, z rosołkiem w środku, z ciastem w postaci torebki zwieńczonej dziubkiem). Wyjeżdżamy z miasta o zmroku i kierujemy się kamienistą drogą przez łąki w stronę Kulevi. Robi się już całkiem ciemno, gdy Kaśka łapie dwie gumy pod rząd - podejrzewamy że to zasługa takich kolczatych kuleczek, których tu pełno coś rozsiewa. Jak zdejmuję to cholerstwo ze skarpetek, to przekonuję się dobitnie, że to BARDZO kłujące i gdyby nie antyprzebiciowe Marathon Plusy, to pewnie też bym łatał.

Idea wieczornej jazdy była taka, żeby zanocować praktycznie na plaży - na kawałku wybrzeża wyglądającym na mapie na całkiem pusty. Jednak okazało się że w Kulevi jest wielki port. Przemili ochroniarze pokazują nam drogę do wioski i stanowczo zabraniają rozbijać się w pobliżu portu. W sklepiku przy głównej bramie, pani zapytana o wodę, mówi nam o baniaku z kranem przy szkole. Nie bardzo wiemy o co chodzi, ale jedziemy i to był zdecydowanie dobry pomysł: koło szkoły jest nie tylko baniak z wodą, ale i wygódka i wygodna łączka na rozbicie namiotu. Rano wyglądało to tak:

Luksusy, znaczy się.


Część 2/4: do Mestii.