Rumunia: Transfogaraska i Transalpina

Poniedziałek, 7 sierpnia 2017 · Komentarze(1)
Kategoria Rumunia
Dwa lata temu byłem w Rumunii i strasznie mi się tam podobało. Chciałbym to powtórzyć, albo raczej - spróbować innych górskich tras w tym pięknym kraju. I dlatego gdy w środku zimy na fejsie zobaczyłem ogłoszenie, że zbiera się ekipa na przejazd Drogą Transfogaraską, niewiele myśląc wszedłem w to.

Główny organizator, Rafał, był z Tarnowskich Gór i wpadł na pomysł wyjazdu jako popularyzację Stowarzyszenia Trasy Rowerowe, którego jest prezesem. W szczycie było bodajże 14 chętnych, ale ostatecznie pojechaliśmy w dziewięciu: 4 z Tarnowskich Gór, 3 z innych śląskich miast, 1 spod Lublina i ja z Krakowa. Ośmiu na rowerach i jeden doświadczony turysta i rowerzysta, który tym razem był bez roweru, by przejechać góry jako kierowca. I jeszcze pies: pasterska, przemiła i bardzo cierpliwa suczka, którą Rafał woził w przyczepce.

W grudniu spotkaliśmy się w knajpie na pogaduchy, w wakacje były jeszcze dwa wyjazdy "treningowe" (byłem na drugim - pod Salmopol), ale tak naprawdę poznaliśmy się dopiero w wynajętym busie, którym pojechaliśmy do Rumunii. Towarzystwo super - bardzo różni, w różnym wieku i z różnym doświadczeniem rowerowym, ale wszyscy ze sporą zajawką i otwarci na przygodę.





Wyjazd do Rumunii w sobotę bardzo wcześnie rano - zastanawiam się co lepsze: zostawić auto na tydzień w Tarnowskich Górach czy też raczej znaleźć pociąg, co mnie przywiezie do Tarnowskich Gór w nocy. Ale Rafał mnie gasi - rano w sobotę koniecznie chce mieć wszystko spakowane, więc nie ma zmiłuj: muszę być na miejscu dzień wcześniej o 17. Trudno, skoro muszę brać dzień urlopu ekstra, to postaram się go dobrze wykorzystać - przyjadę do Tarnowskich Gór rowerem:


Nie najkrótszą drogą (bo tam strasznie dużo aut), ale tak, by było miło: Doliną Dłubni, potem Pustynia Błędowska i w miarę bocznymi drogami przez Śląsk.

Było przyjemnie, choć najintensywniejsze wspomnienie zapewniły mi Ząbkowice: ktoś próbował mnie zabić. Wymusił pierwszeństwo wyskakując autem z podporządkowanej na główną, którą całkiem szybko zjeżdżałem z górki. Ja nie wpadłem na niego tylko dzięki mocnym hamulcom, a ten się nawet nie zatrzymał. Może w Ząbkowicach takie sytuacje to norma?? Dawno mi się taka sytuacja nie zdarzyła...

W Tarnowskich Górach pakowanie busa, potem piwko z Michałem i Anetą, zakupy pod kanapki na drogę, a potem prysznic i kilka godzin snu w prostym, ale wygodnym hoteliku (za 50zł).

Startujemy ostatecznie 4:45 - bus wygodny, droga w większości autostradami, Rafał prowadzi bardzo pewnie (bez zmian i praktycznie bez przerw), ale 1200km to w sumie 17 godzin, a na zewnątrz skwar 40 stopni - pod koniec dnia zmęczony był nie tylko Rafał.

Dobrze że nocleg był umówiony wcześniej - dwa pokoje z łazienkami, a na podwórku ławeczki i lodówka z piwem:


Niedziela 6.08.2017

Dziś aklimatyzacja. Dzień zaczynamy od śniadania w strojach organizacyjnych:



a potem msza - część słucha przez internet, a ja z Kazikiem idę do cerkwi (do wyboru był jeszcze zbór):


gdzie przy wyjściu stoją panowie, co oprócz dania nam po bułce (nie miała żadnych zdobień - trudno powiedzieć czy była to Prosfora czy jakiś miejscowy zwyczaj?) częstują wódką. Nie sposób było odmówić :-)


A potem jedziemy w czwórkę do symbolicznego początku drogi Transfogaraskiej i dalej - do jeziora zaporowego na rzece Olt:

Gdyby było choć trochę więcej czasu, to machnęlibyśmy pętelkę po ładnych wzgórzach, ale umówiliśmy się z resztą na wspólny przejazd, tak że trzeba było zaraz wracać:

Ale i tak było fajnie rozprostować kości po siedzeniu w busie, a widoki, zwłaszcza przy powrocie w stronę Fogarszy, przepyszne:



Po powrocie na kwaterę widać, że pogoda mocno niepewna - zamiast rowerami jedziemy pod Cascada Balea busem. Decyzja słuszna - już w trakcie jazdy zaczyna padać. I leje mocno a długo:

Jest niedziela, samochodów zatrzęsienie, wszyscy stają gdzie się da, nie licząc na parking przy cabanie (schronisko) - stajemy i my i pod póltunelem wyczekujemy na choćby osłabienie ulewy. I doczekujemy się:

W lekkim deszczy idziemy najpierw do cabany na herbatę (tylko owocowa, jak wszędzie w Rumunii, za to wyprodukowana w Polsce!), a potem pod wodospad, gdzie błyskawicznie się rozpogadza:


Ścieżka robi się stroma, ale było warto - Cascada Balea jest naprawdę piękna


Aga pokazuje że jest twarda i nie boi się zimnej wody - szacun!

A wysoko nad nami widać fragmenty drogi, którą będziemy jutro jechać - ładnie tu pod wodospadem, ale już ciągnie do roweru :-)

Jeszcze tylko kolacja w Păstrăvăria Albota - polecanej przez naszego gospodarza knajpie z widokiem na góry, która okazała się nieporozumieniem: jedzenie fatalne, a obsługa kilkukrotnie wracała ze sprzecznymi komunikatami o tym, których z zamawianych dań akurat teraz nie ma.


Podczas kolacji decyzja: żeby uniknąć południowego skwaru, trzeba rano wyjechać jak najwyżej (gdzie będzie chłodniej dzięki wysokości) - startujemy o 5, czyli ponad godzinę przed świtem (6:20). A Rafał z psem w przyczepce - jeszcze wcześniej: o 4 (bo boi się, że z dodatkowym ciężarem będzie opóźniał).

Poniedziałek 7.08.2017

Nic nie wyszło z wczesnego wstawania - nad ranem leje i to naprawdę mocno. Z czasem niby deszcz trochę słabnie, ale ciągle zasługuje na określenie "lejba". Spotykamy się przy późnym śniadaniu, snujemy się, patrzymy przez internet na prognozę pogody (niejednoznaczna, przez kolejne 2 dni bardzo podobna), próbujemy coś zdecydować. Coś zdecydować trzeba, bo kolejny nocleg w tym samym miejscu jest już niemożliwy.

I wtedy padają słowa, które mnie nieco mrożą: "naszym celem od początku była Transfogarska, a Transalpina była tylko dodatkiem". I że jeśli trzeba będzie, to można w Cartisoara czekać na pogodę nawet kilka dni. Wyobraziłem sobie takie snucie się jak teraz, tylko przez kilka dni, do tego rezygnacja z Transalpiny - na atrakcyjności zaczął zyskiwać rozważany wcześniej dość luźno wariant zerwania się i samodzielnego powrotu rowerem do Polski. Rozważałem wcześniej taką opcję, gdy była mowa o powrocie do Tarnowskich Gór w niedzielę 13.08 - dokładając do tego jeszcze przejazd pociągiem do Krakowa wychodziłoby, że byłbym w domu w nocy z niedzieli na poniedziałek, a w poniedziałek rano mam siąść za kierownicą auta i jechać z rodzinką 700km nad polskie morze. Ale Rafał zapewniał, że powrót będzie raczej w sobotę, więc odpuściłem. Teraz jednak, gdy pojawił się pomysł czekania na pogodę do skutku (więc pewnie także i ewentualnego powrotu w niedzielę), idea powrotu rowerem znów stała się kusząca.

Nie mogłem zastanawiać się zbyt długo - jeśli nie pojadę Transfogaraskiej dziś, to nie zdążę na rowerze do soboty: na wszelki wypadek więc przepakowałem rzeczy do dwóch sakw (wcześniej byłem spakowany na przewóz busem namiotu i większości rzeczy), tak by móc się szybko zebrać w razie decyzji.

Dalsze dyskusje o planach były już mało racjonalne - prognozy accuweather były niejednoznaczne, pogoda w górach jest z założenia niepewna, a gdy mówię, że jazda w lekkim deszczu nie jest zła, zwłaszcza przy podjeździe, to nie spotykam się ze zrozumieniem.

Trudno - jest już po 9, jeśli nie teraz, to nigdy - mówię że ja jadę. Jeszcze tylko Krzysiek zastanawia się czy ze mną nie jechać, ale on, w odróżnieniu ode mnie, nie ma odpowiedniego wyposażenia. Żegnam się ze wszystkimi i jadę w deszcz:




Zgodnie z przewidywaniami podjazd w deszczu jest całkiem niezłą opcją: skarpetki neoprenowe dają suche (a przynajmniej ciepłe) stopy, a oddychająca kurtka zapewnia odpowiedni balans pomiędzy zimną wodą lejącą się z nieba a ciepłem podjazdu. Jest fajnie, a do tego jakby robiło się jaśniej.


Naprawdę się rozpogadza! Widać pierwsze widoki górskie,

a deszczowe chmury chyba zostają w dole:


I wreszcie, po 2 godzinach podjazdu, czyli za dolną stacją kolejki, przestaje padać!

To trzeba uczcić gorącą herbatką, co jest też okazją do pierwszego użycie nowego nabytku biwakowego: garnuszek z radiatorem i palnikiem, który mimo małej mocy (czyli oszczędny dla gazu) grzeje pół litra w niecałe 3 minuty. Wszystko działa bezbłędnie, a gorący Darjeeling Ambootia jest dokładnie tym, czego mi w tym momencie trzeba :-)


Dalej rozpoczyna się kraina rowerowych łakoci - piękny, w miarę stały podjazd (6-8%) i zmieniające się widoki:


Po drodze krótka rozmowa ze zjeżdżającą na rowerach parą sakwiarzy - spali nad Balea Lac i twierdzą, że rano był tam tylko deszcz i mgła. Czyli obecne widoki to dla mnie prawdziwy dar od losu - mogłem całą drogę mieć we mgle, a udało się wspaniale. Dobrze że zdecydowałem się rano na wyjazd mimo deszczu...

Po wyjeździe ponad wodospad droga ostatecznie żegna się z lasem i zmieniają się widoki. Na początek pojawiają się świnie:


potem owce:


a krajobraz zmienia się na całkiem wysokogórski:

gdzie droga nawija się na zbocze wstążkami kolejnych serpentyn:


Na drodze może nie ma bardzo dużego ruchu, ale za to wszędzie pełno ludzi robiących zdjęcia i po prostu podziwiających widoki:

Jest też kilku rowerzystów. Głównie na szosówkach - ci mijają mnie jak duchy, zwykle tylko rzucając "salut" (cześć), ale spotkałem też takich sakwiarzy:

z którymi dało się pogadać (po angielsku). Rumuni, mają dobre rowery, ale ten co jedzie z wielkim plecakiem, to ma naprawdę przerąbane. Ale są młodzi i silni - dadzą radę. Cieszą się piękną drogą i chętnie słuchają, że Rumunia jest piękna i pełna życzliwych ludzi.

Podjazd pomału się kończy a niebo z szarego robi się niebieskie i zaczyna grzać piękne słoneczko



Tylko w dole się kotłują jakieś chmury - początkowo wydawały się odległe:


a potem szybko poszły w górę doliny:


Tyle, że chwilowo chmury są dla mnie najmniejszym zmartwieniem - coś mi się kotłuje w żołądku. Czyżby późna zemsta Păstrăvăria Albota? Najgorsze, że żywcem nie ma gdzie odejść "na bok". Gdy już całkiem mnie poniewiera, to jestem dosłownie 300m przed końcem drogi - tutaj jest tylu podziwiających widoki, że mniejszą miałbym widownię, gdybym chciał kupę walnąć pod Sukiennicami... Cóż, jakoś wytrzymuję te ostatnie metry. A na górze chaos: stragany, knajpy, zatłoczony parking i.... najpiękniejszy w tej chwili widok: cały rząd tojtojek :-)

Do tojtoja wchodziłem w słońcu, a kilka minut później wyszedłem w całkiem inny świat - schowany w gęstym mleku mgły. Czyli ta chmura, co szła z dołu, właśnie przyszła. Po chwili trochę świat się odsłania, ale pierwsze wrażenie "ktoś zniknął świat" było perfekcyjne :-)

Ja znalazłem swoje miejsce za namiotem z pieczonymi kurczakami, gdzie na opuszczonych stolikach nad jeziorkiem rozstawiam swój kocher i kuruję się węglem popijanym gorzką, gorącą Ambootią. Uff, pomogło.

Jeszcze tylko pamiątkowa fotka w grupowej koszulce:

i jadę do tunelu pod górami.

Mgła malowniczo wlewa się do tunelu, jest mokro, ciemno, a przejeżdżające auta robią niesamowite wrażenie, ale w końcu na stropie pojawiają się lampy, a potem - światło końca tunelu. Jestem po drugiej stronie, tam gdzie już nie ma mgły!




Jest słońce, piękne nowe widoki i wytęskniony, piękny, długi a szalony zjazd.

Ze zjazdu mam filmik z kierownicy:

Oczywiście nikt tego filmu nie obejrzy w całości, bo to taki bardzo specyficzny dokument, ale warto spojrzeć na 14 minutę, gdzie jest ładny dowód na to, że na takiej drodze rower jedzie z podobną prędkością jak auto - a w tym przypadku nawet szybciej, bo niewprawny kierowca najwyraźniej przegrzał hamulce.

Niedługo później (i sporo niżej) najwyraźniej chmury w końcu przekroczyły grań gór - zaczyna się chmurzyć.

(i znowu szczęście - burza w wysokich górach, na odsłoniętej drodze, to byłaby groza!).

Na razie się tym nie przejmuję tylko tłukę kilometry: najpierw zjazd do jeziora

potem, gdy droga wije się przy brzegu jeziora, okresowo wymagając podjazdów - tempo wymaga już całkiem dużego wysiłku. Ale jest wspaniale, a pośpiech się opłacił: burza łapie mnie akurat wtedy, gdy mogę schować się w tunelu tuż za tamą. Nawet zdążyłem cyknąć fotkę nadciągającemu nad jeziorem szkwałowi:

i po krótkim ściganiu się z frontem burzy, chowam się, spokojnie podziwiając ulewę:


Ulewa intensywna ale krótka - nie muszę zbyt długo czekać i martwić się że złapie mnie zmrok. A szkoda byłoby, bo czeka mnie kolejna, smakowita porcja zjazdów, teraz już przez wioski:


Droga wyprowdza do miasta - Curtea de Arges (nad rzeką Arges), gdzie kusi mnóstwo ogłoszeń o pokojach i hotelach, ale ja jadę na camping. Chcę w końcu spać pod namiotem - nie w dusznym, nagrzanym długim upałem pokoju, tylko tak jak lubię najbardziej: w wygodnym namiocie.

Camping był wart jazdy - bardzo miłe miejsce, z międzynarodowym towarzystwem i taką fajną, swobodną atmosferą. Choć wiele tej atmosfery nie zdążyłem zaznać, bo znowu zaczęło grzmieć - rzuciłem się do rozkładania namiotu na tempo. Ledwo zdążyłem włożyć maszty w tropik. Nawet nie zdążyłem go przyszpilić, gdy lunęło tak, że jedyne co mogłem zrobić to schronić się z bagażami pod rozłożony tropik. Pioruny waliły blisko, ulewa na maxa i tym razem długo nie przechodzi - gdy zaczęła mi się woda przelewać po ziemi pod tropikiem (postawiłem na pochyłości), to zdecydowałem się spróbować rozkładać sypialnię bez wychodzenia otwierania tropiku. Udało się :-)

A ulewa trwała jeszcze długo w noc, tak że uroków gorącego prysznica zaznałem dopiero rano. Dzień był piękny, ale długi i męczący - wpadłem w sen jak niemowlę.



Wtorek, 8.08.2017


Pobudka wczesna (bez budzika!), ale nie wszyscy śpią - przy śniadaniu gawędzę sobie z panią, co opowiada jakie to fajne miejsce, z wyluzowanymi ludźmi zatrzymującymi się tu zwykle na jedną noc ("w środku dnia nie ma tu prawie nikogo") i spokojem sadu w rumuńskiej wiosce. I tłumaczy dlaczego sala "jadalni" jest pełna śpiących ludzi - to ci, co chcieli spać pod gołym niebem, na hamakach rozwieszonych między drzewami w sadzie - gdy przyszła ulewa to ewakuowali się w trybie awaryjnym :-)

Oprócz pani towarzystwa dotrzymują mi liczne koty. Wykorzystuję też fakt, że internet tu jest naprawdę szybki.


Dziś mam drogę do Novaci - niby dolinami, ale u podnóża gór. Zdaję sobie sprawę, że taka droga potrafi dać w kość, a żeby zdążyć do domu do soboty przydałoby się dziś choćby napocząć Transalpinę (czyli rozbić namiot gdzieś na tych górskich łąkach, co widziałem na początku Transalpiny na streetview). Zastanawiam się więc nad jakąś drogą bardziej nizinną - może główniejszą drogą, ale szybszą.

Te plany wzięły w łeb koło Ramnicu Valcea - tam poczułem, że zdecydowanie nie chcę więcej jechać główną (bo ruch za duży) i z premedytacją zjechałem w mocno podjazdową drogę boczną, tak że ostatecznie nawet do Novaci dziś nie dojechałem. Za to zobaczyłem mnóstwo ładnych widoczków w podgórskich wioskach.

Pierwszego malowniczego zdjęcia szybko pożałowałem:

bo woźnica zaczął do mnie wołać i pokazywać na migi, że chce pieniędzy za zdjęcie. Dał się olać, ale niesmak pozostał...

A potem liczne podjazdy


i kapliczki na przełęczach:





Co ciekawe bardzo często przy kapliczkach czekały psy. Bardzo spokojne, ciche psy.


Obiad jem w knajpce w parku uzdrowiskowym:


Było miło i smacznie: mała pizza i ciorba to było to.

Im dalej na zachód tym częściej kapliczki to nie były "domki" tylko albo były obok studni lub wręcz były cześcią zadaszenia nad studnią. W jednej z takich "kapliczek" odpoczywam, zmęczony popołudniowym skwarem:



Odchodzące w bok od mojej drogi doliny górskie, to coraz częściej różne atrakcje: jaskinie, wąwozy, monastyry. W ogóle robi się turystycznie, co podkreśla w szczególności jakiś Brytol, na fatbike ze wspomaganiem elektrycznym - chyba chciał pogadać, ale ja nie mogłem za nim nadążyć :-)

W jednej z takich dolin, 10km od Novaci, straszony jakby nadciągającą burzą, decyduję się na poszukanie noclegu w pobliżu monastyru. Pensjonatów i pokoi ("cezare") jest tu od groma - mogę grymasić. Ale w końcu znajduję miejsce które mi się podoba: najpierw pytam o pokój, ale gdy widzę łazienkę z drzwiami na zewnątrz, to oczywiście wybieram namiot.

Po kąpieli i przebraniu się w długie spodnie odwiedzam monastyr - w gasnącym świetle dnia wygląda ładnie, ale zdjęcia coraz trudniej było robić:







Środa, 9.08.2017

Dziś Transalpina, wydłużona o 10 podjazdowych kilometrów przed Novaci:




I w końcu jest - początek wymarzonej Transalpiny:

Zaczyna się z przytupem - długi podjazd z nachyleniem 11-13%. Najpierw przez wioskę, potem przez krajobrazy jak zachodnich Bieszczadach:



a potem okazuje się, że to nie było żadne straszenie - ta droga faktycznie tak ciągnie w górę. Nie łagodnymi, gęstymi serpentynami jak Transfogaraska, ale mocno i stale pod górę.



I tak do 1300m npm, gdzie bardzo miły widok - knajpka.

Dziś zupełnie pusta, ale dostaję herbatkę (owocową... czarnej nie mają) oraz pyszny makaron z szynką i serem, zapiekanym w środku pieca opalanego drewnem:

Mniam i dało siłę na dalszy podjazd.

A tego podjazdu było jeszcze dużo:

Po krajobrazach bieszczadzkich zrobiło się teraz bardziej alpejsko. Najpierw trzeba było przejechać miasteczko - kurort narciarski:


by w końcu wjechać w krajobrazy zupełnie wysokogórskie:






Podjazd był właściwie stały - gdy czasem nieco odpuszczał to potem wracał z podwójną siłą. 13% to była norma, wrażenie zrobił kawałek z 15% :-)

Ciągnąłem uparcie, nie zważając na nieprzyjemnie głośne skrzypienie podczas pedałowania. Nie zwiększało się, więc dawało nadzieję, że nie rozsypie się podczas wyjazdu, ale trzeba było wykazać się cierpliwością. Wytrzymało do końca wyjazdu.


A wysokość coraz wyższa - przekroczone 2000m i ciągle w górę. Przechodzące nad górami chmury były tak blisko, że w końcu zaczęły zaczepiać o drogę - przez krótką chwilę i tutaj byłem we mgle.


I w końcu przełęcz. 2145m npm!

Ale za przełęczą tylko krótka chwila zjazdu, po czym "siodło"

i znowu trzeba piłować podjazd.


Za drugim "szczytem" nowe widoki:


I zjazd.

Zapracowałem sobie na ten zjazd i dlatego był taki przyjemny. Długi, aż do głębokiej doliny rzeki Lotru:

W dolinie specyfika rumuńskiego wypoczynku - pełno jakby prowizorycznych obozowisk: namiotów koło aut, po kilka koło siebie. A przy skrzyżowaniu z campingiem (z zewnątrz - dość paskudnym) - stragany z kartaczami i grillem. Piję kawę i zapycham się słodkim ciepłym kartaczem. I wypatruję na Locusie, że mam szansę na nocleg przed zmrokiem za ostatnim podjazdem Transalpiny. Więc ciągnę pod górę te 300m podjazdu. Co to dla mnie :-)


I w końcu zjazd, aż do jeziora Oasa:

Zakładam powtórkę z Transfogaraskiej, gdzie jezioro oznaczało częste podjazdy (przy przekraczaniu dolin kolejnych wpadających potoków), ale tu zaskoczenie - potoki droga przekracza bardzo wysokimi estakadami, tak że zjazd jest stały. Miłe!

O zmroku dojeżdżam do cabany, przy której Locus pokazuje camping. Tyle że campingu już nie ma.... Był rok temu, teraz się rozmyślili. Ale nawet nie muszę pytać o pokój - skoro chcę, to mogę się rozbić. A skoro zapłacę te 20 lei, to mogę skorzystać z prysznica w łazience. Rozbijam namiot, ale przed kąpielą jeszcze piwko - pyszny, zimny Staropranen. Ideał.

Czwartek, 10.08.2017


Jestem spóźniony - nie zdążę do soboty do domu. Co ja sobie wyobrażałem? Że będę po górach po 150km dziennie robił? I jeszcze po drodze znajdę czas na zwiedzenie Salina Turda? Znaczy się zwiedzenie kopalni soli i powrót do domu na rowerze jest możliwe, ale brakuje jednego dnia. A właśnie braku odstępu między dwoma urlopwymi wyjazdami chciałem uniknąć (w szczególności by nie stresować Marzenki). Szukam w Internecie pomocy - może jest jakiś pociąg? Ale internet w cabanie cieniutki a zasięg na 1 kreskę - ciężko szukać. Więc jadę w dół

i dopiero gdy mam 3 kreski na komórce, to szukam znów. I znajduję - jest pociąg z Teius do Satu Mare (na granicy Węgierskiej), co akurat skróciłoby mi drogę o 1 dzień, nawet jeśli spędzę w pociągu pół dnia. Jest tylko jeden feler - pociąg jest jeden i raczej bez szans na zdążenie.

Tyle że na razie mam wspomaganie w postaci stałego zjazdu, więc niewiele myślac po prostu lecę w dół.

a potem ostrym tempem przez Sebes. Na główną drogę i przez Alba Julia. Walić zwiedzanie - miasto już znam a trzeba spróbować zdążyć na pociąg. Jeszcze niewielka szansa jest. Podjazdy, duży ruch ciężarówek, skwar, w końcu zatory drogowe wyprzedzane kamieniami i żwirem koło drogi (przydają się szerokie opony!) - to wszystko nic, byle zdążyć.

Nie zdążyłem. Pora odjazdu pociągu minęła gdy już byłem już w Teius, dławiąc się pośpiesznym podjazdem pod miasteczko. Jakie 1km od dworca. Sam nie wiem po co ciągnąłem dalej - pojawiłem się na dworcu spóźniony 3 minuty.

A pociąg spóźnił się 10 minut :-)

Co prawda wyjątkowo i wbrew rozkładowi nie jechał do Satu Mare, tylko do odległego od niego o 60km Baia Mare, ale był. Zapakowałem się do niego z rowerem i poszedłem szukać konduktora. W rozmowie z nim pomogła miła pani, co czytała Hessego. I pomogła mi dać dwu konduktorom w łapę - bo podobno przepisy rumuńskie nie przewidują możliwości przewozu roweru inaczej niż rozebranego i rozłożonego na półkach bagażowych.

Wagony miały klimę, więc okna były zaryglowane, a klima się okresowo psuła - bywały chwile, gdy było naprawdę gorąco. W pewnym momencie zostałem bohaterem wagonu, gdy jako jedyny dysponujący kombinerkami potrafiłem otworzyć kilka okien :-) I Tak przez 5 godzin, w czasie których w szczególności wszedłem na booking.com i zarezerwowałem nocleg w pensjonacie, tak że w Baia Mare już bardzo spokojnie przejechałem sobie pod wskazany adres. Całkiem ładne miasto.



Pensjonat miły, z anglojęzyczną obsługą i Polakami w ogródku przy piwie, ale pokój na poddaszu tylko nieco chłodniejszy niż wagon pociągu bez klimy. Za to z łazienką i czystym łóżkiem.

Piątek 11.08.2017



Dziś trzeba kilometrów nakręcić. Powinno się udać, bo dzień będzie nizinny - jedynym problemem może być upał. Dlatego pobudka wczesna i start o świcie. 70km Rumunii minęło szybko. Doceniam wszechobecne tutaj automaty z kawą - za 1leję (ok. 1zł) można kupić dobrą kawę, więc piją ją tu wszyscy. Przychodzą do sklepików zamiast na piwo - na poranną kawę.

Węgry witają mnie zakazem jazdy rowerem po drodze i znakiem ścieżki rowerowej przy takim czymś:

Ale nie narzekam - jak mógłbym narzekać na cień.

A potem długie odcinki dość jednostajnej drogi

przeplatanej wioskami, miasteczkami i atrakcjami takimi jak prom



I skwar. Ogromny! Termometr w liczniku pokazuje 42 stopnie. Rower daje trochę przewiewu, ale dłuższe odcinki bez cienia dają w kość. Widzę, że jedyną szansą na jazdę w tych warunkach jest zdjęcie kasku i częste (co kwadrans?) polewanie wodą głowy i koszulki - woda błyskawicznie wysycha, dając choć trochę ochłody.

I w końcu most na Ciszy:

i ścieżka rowerowa po wale przeciwpowodziowym:



A gdy dzień chyli się ku końcowi - granica słowacka, za którą pojawiają się pierwsze wzniesienia:




Dzień się kończy, mam niedosyt - zmęczenie upałem spowodowało, że nie zrobiłem zakładanych 250km, tak że jutro będę miał do zrobienia przez górzystą Słowację ok. 150km. Ciągnę więc ile się da, ale koniec dnia nie negocjuje:



Zakładam że ostatnie 2h przejadę już na lampkach - nocleg powinien być w pensjonacie, może więc przyjmą mnie mimo nocy. I wtedy widzę koło drogi camping - nie wytrzymuję i skręcam tam. Miejsce okazało się przemiłe. Do tego czemuś nocleg za grosze (5 euro).

Sobota 12.08.2017


Dziś mam dojechać do Muszyny, do pociągu. W praktyce mam 2 pociągi - jeden 17:18, co dowozi mnie do Krakowa po 21 i drugi, po 22, co przywozi po 2 w nocy. Muszę śpieszyć - karą za spóźnienie będzie powrót do domu w środku nocy, właściwie już w niedzielę.

Pobudka wczesna, na śniadanie kasza z kochera (nie mam nic innego, ale było to bardzo dobre) i jadę. Początkowo idealną równiną:

potem podjazd na przełęcz:

I tam mi odbija - stwierdzam, wbrew rozsądkowi, że chrzanię główne drogi i pojadę inaczej niż 2 lata temu. Że bocznymi drogami przejadę przez góry.

Było ślicznie, ale męcząco.





Wioski rozsiane w górach, niektóre wstrząsająco biedne - w tych domach mieszkali ludzie i wbrew nazwie na mapie nie byli to tylko Cyganie:

Czasem zdarzały się zaskakujące detale, np. taki pomnik króla:

ale od pewnego momentu już tylko wypatrywałem kiedy w końcu będzie zjazd do Preszowa.

I w końcu jest zjazd - teraz kilometry szybko biegną, niestety czas podobnie szybko leci: "karą" za przejazd górami jednak będzie powrót w nocy do domu :-(

W Preszowie wracam na główną. Teoretycznie jest stały podjazd, ale taki nieodczuwalny

Ciągnę mocno i pomału zaczynam nabierać nadziei, że jednak zdążę na tę 17:18. Zapas czasu nie będzie duży, niepokoi mnie też ostatni podjazd, tuż przed granicą, ale szansa jest. Szybko wrzucam jakąś kanapkę na stacji benzynowej, potem w jednym z miasteczek - kebab z ryżem i frytkami, do tego dorzucam kofeinę z kawy i coli - mam siłę, dociągnę.

I wtedy, około 30km przed "metą", staje się coś, czego nie dało się przewidzieć: nagle ktoś z mijającego mnie auta coś do mnie woła. Pierwsza reakcja - irytacja, że jakimś Polakom zebrało się na "doping", gdy ja mam pociąg do złapania. A potem drugie spojrzenie - ci ludzie z okularami słonecznymi na oczach to tacy jakoś znajomi. W czerwonym busie. I w końcu jarzę: to przecież "moja" ekipa!

Tak byłem skupiony na jeździe, na dotarciu do celu na czas, że jak zapytali czy mnie podwieźć, to najpierw odmówiłem :-) Dopiero musieli się zatrzymać i powiedzieć, że jadą przez Kraków, więc mogą mnie podwieźć nie trochę, ale praktycznie do domu. To się nazywa niespodzianka!


I to w sumie moja "wina" - gdy zjechali z Transalpiny (faktycznie w końcu pojechali busem, nie rowerami), to Krzysiek zadzwonił do mnie z pytaniem, gdzie tu można nocować. I ja skierowałem ich do Turdy, gdzie były noclegi (w tym camping) i słynna kopalnia soli. Kopalnia bardzo im się podobała, a że zboczyli prawie 100km na północ, to wracali przez Oradeę, Presov i w końcu Kraków. I tak spotkaliśmy się - zobaczyli na drodze sakwiarza i ktoś zażartował, że "może to Jarek".


"Moja" ekipa miała zupełnie inny wyjazd niż ja: oni mało rowerowali (pojechali Transfogarską dzień po mnie, przy podobnej do mojej pogodzie; zatrzymali się w pierwszym pensonacie na zjeździe i potem już jeździli wyłącznie busem: zwiedzili Sybin, Bran, Salina Turda, a w końcu zabalowali do upadłego w Baile Felix pod Oradeą), za to cieszyli się swoim towarzystwem. Ja miałem roweru do oporu, ale rzadko kiedy mogłem się do kogoś odezwać.

Mnie, włącznie z przejazdem do Tarnowskich Gór wyszło w sumie na rowerze: 891km oraz 9,3km podjazdów (licząc w pionie).

Zaczynałem z 15kg bagażu (w tym jedzenie i wyposażenie biwakowe oraz np. zapasowa opona) + 2.7kg same sakwy + 3kg namiot + woda = w szczycie 25kg na bagażniku.

Teścik sprzętu i siebie

Piątek, 21 lipca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie
Umówiłem się ze znajomymi w sobotę na wjechanie przełęczy Salmopol. Cała sobota i kilka godzin w aucie żeby pojechac 8km podjazdu? To trzeba czymś uzupełnić! Część towarzystwa rozwiązała to tak, że przyjechali pociągiem, a wrócili na Śląsk rowerami (w sumie 120km), ja stwierdziłem, że ciekawi mnie, jak się będę czuł na długich podjazdach po wykonaniu dzień wcześniej solidnej drogi. I z obciążeniem sprzętem niezbędnym do spędzenia nocy pod namiotem (9kg bagażu + 1kg sakw + 1.5kg zapięcia + woda).

Ile to będzie solidnie? Do tej pory mój rekord na grubych oponach to 220km i byłem zrąbany - trzeba wziąć nieco mniej. Zaplanowana bez ekscesów droga z Krakowa wzdłuż Wisły do Oświęcimia i potem do Wisły to miało być 166km - brzmiało rozsądnie. Wyszło ponad 200km:


 Poranek szary i chłodny, ale nie przeszkadzało to wcale po upale dzień wcześniej:




Potem zapowiadany na ICMie deszcz - szybka, intensywna ulewa, którą przyjemnie przeczekuję pod wiatą przystanku, pijąc herbatkę z kochera. Gdy ruszam, to przez chwilę zwodzi mnie mżawka o różnej intensywności, a w końcu, koło lasu w Kamieniu, dopada mnie stała, mocna lejba. Wtedy pojawił się impuls, by skręcić w las - droga chwilami piaszczysta, ale mokry las wspaniały! Warto ulegać impulsom.
To chyba ten las dał mi siłę, by cieszyć się z tej ulewy prawie do jej końca - ponad 4 godziny.

Bo obiektywnie rzecz biorąc nie było łatwo: ulewa, silny wiatr w twarz, woda z opony lejąca się do oczu (musiałem założyć przeźroczyste okulary, których nie nadążałem wycierać - świat widziałem jak przez mętną szybę), gliniaste fragmenty WTR w budowie zalepiające rower i mnie rzadkim błotem:



I tak do Oświęcimia (gdzie zjeżdżam do pierwszego miejsca gdzie dają jeść).

Z drugiej strony nie mogę narzekać, gdyż byłem naprawdę dobrze przygotowany na deszcz: rzeczy bezpiecznie zapakowane, na grzbiecie perfekcyjnie oddychająca kurtka przeciwdeszczowa, na nogach skarpetki neoprenowe - było mi wygodnie i ciepło, a przy tym nie pociłem się pod rzeczami. W końcu znalazłem ideał :-)

Gdy wyjeżdżam z zajazdu (całkiem dobre jedzonko!), to pada jeszcze dosłownie przez kwadrans i w końcu deszcz miesza się ze słońcem:

Wow! Jak ja lubię błękit nieba!

A potem było już coraz ładniej - spokojnymi drogami przez pagórki jechałem sobie na południowy zachód (zjechałem z WTR - uznałem że po deszczu nie mam co się męczyć na gruntowych drogach koło stawów w Brzeszczu).

W Czechowicach-Dziedzicach skorzystałem z węża w myjni na stacji benzynowej i umyłem ubłocony rower i sakwy, po czym przejechałem uroczymi opłotkami miasta, kierowany ścieżkami rowerowymi na mapie:
Na zaporę Jeziora Goczałkowickiego:


Na zaporze decyzja by okrążyć jezioro, tak by złapać jeszcze kilka widoków.

Co prawda mało co nie utknąłem na dobre w remontowanej drodze (ciekawa, ale trudna do ominięcia maszyna, mieląca podłoże i chyba mieszająca je z betonem), ale zdecydowanie warto było pojechać drogą na północ od jeziora: słońce, przestrzenie, miłe pagórki i dalekie widoki. I pyszna drożdżówka w przydrożnym sklepiku.


Gdy dojeżdżam do Strumienia, to kusi mnie tabliczka kierująca na "fontannę solną" - oczywiście daję się skusić:



a potem jadę bocznymi drogami na południe. Ślicznie tu jest, zwłaszcza o tej porze dnia:



A potem Skoczów, przez który udaje mi się przejechać unikając głównej drogi. I w końcu zmrok w Ustroniu. 

W turystycznym centrum Ustronia znajduję pizzernię - to dobry czas na kolację i przygotowanie się na ostatnie 15km, już po ciemku. Do campingu w Wiśle.


Noc pod namiotem doskonała - tuż obok szumi wodospadzik na Wiśle, nowy namiot (1.2kg!) sprawdził się wybornie, camping bardzo miły i wygodny. A rano piękna pogoda:





Na mapie wyszukuję odległy o 500m sklep - śniadanie mam pyszne, ze świeżymi bułeczkami:


Po czym leniwie się zbieram, tak że przed 9:00 jestem gotowy do drogi. A spotkanie z grupą jest 2km dalej o 11:00 - coś trzeba robić.


Tuż za Wisłą kamienista droga prowadzi do ulicy Spacerowej - wykonuję więc miły spacer na rowerze. 18%! Co na to moje nogi po wczorajszym dniu? Zadziwiająco niewiele.

Dzięki stromemu podjazdowi szybko pojawiają się widoki:


po czym zjeżdżam (co za strata! :-)) do głównej drogi, którą wyjeżdżam na Kubalonkę.

Główna droga oznacza, że chwilami robi się tłoczno od aut, a powietrze chwilami robi się niebieskie od spalin, ale idzie wytrzymać - przez większość czasu jest OK. Z Kubalonki mam prosty zjazd do miejsca zbiórki, a czasu jeszcze trochę zostało - jadę dalej w stronę schroniska pod Baranią Górą.





Nie stać mnie czasowo na herbatkę w schronisku - jeśli nie chcę się spóźnić na spotkanie z grupą, to muszę zrobić w tył zwrot. I robię go, o bodajże 300m od schroniska. A co? Nikt mi nie zarzuci, że na siłę coś "zaliczam" :-)

Zdjazd do Wisły bardzo smakowity - na parkingu pod skocznią jestem na czas - oczywiście niepotrzebnie, czekamy na wszystkich w sumie jeszcze godzinę. Potem uroczyste fotki do fejsa, podjazd na Salmopol i tam obiad z rozmową o wspólnym wyjeździe do Rumunii za tydzień.





Jest samo południe, słońce grzeje mocno - ten podjazd już czuję. Czyli test pozwolił mi wyznaczyć jakieś granice wydolności - to dobrze :-)

Gorzej wypada test dla roweru - coraz głośniej hałasuje łańcuch na niskich biegach. Początkowo mogę unikać problemu omijając niektóre biegi (tak wyjeżdżałem Salmopol, co nie ułatwiało podjazdu), ale na podjeździe pod Górę Żar już muszę akceptować stały harkot. Nic nie próbuję regulować - wytrzymam jakoś do końca dnia (w Krakowie okazało się że słusznie - to pojawiły się luzy na suporcie, a w ogóle napęd doszedł do końca swych dni: 9.3 tys km, w tym dużo trudnych podjazdów, to nie jest zły wynik - dobrze że zrobiłem taki teścik, tak że zdążę przed Rumunią zmienić napęd i suport).

A właśnie, Góra Żar - to już nie było rozsądne. Na Salmopolu trochę się zasiedzieliśmy, a pociąg jest w zasadzie jeden - jak się na niego spóźnię, to przyjdzie jechać z Kęt do Krakowa rowerem. Co byłoby już nieco ciężkie, bo czuję zakumulowane zmęczenie. Ale gdy jadąc nad jeziorem zobaczyłem glajdy startujące z Żaru, to poczułem że po prostu MUSZĘ tam wjechać:

Wyliczyłem starannie limit czasu podjazdu, tak by z 30minutową rezerwą zdążyć do Kęt i jadę pod górę.

Podjazd 8-12% i patelnia: ostre słońce bez grama cienia. I hurkot łańcucha. I zmęczenie. Ale nie odpuszczę!

Wyliczony "bezpieczny" czas się kończy - liczę jeszcze raz: stać mnie na dodatkowy kwadrans. Ciągnę bez odpoczynków, chcę zdążyć, chcę tam wjechać. Kwadrans się kończy, ale została już ostatnia prosta - wchodzę na rezerwę jeszcze kilka minut i w końcu jest szczyt. Olewam atrakcje na szczycie - trochę dlatego, że wiem co tam zastanę (tam wyjeżdżają wagoniki kolejki - na pewno jest tam tłum), a także dlatego, że i tak nie mam z godziny czasu potrzebnej na napatrzenie się na glajdziarzy. W tył zwrot i wspaniały, chłodzący po podjeździe, długi zjazd.

Zostało jeszcze 20 km pod wiatr i niebezpiecznie mało czasu. Ciągnę jak mogę i dostaję nagrodę za starania: w Porąbce wyprzedza mnie kolarz. Duży chłop i nieźle ciągnie pod wiatr - w jego cieniu aerodynamicznym jedzie się wspaniale. Krótki wysiłek by go nie zgubić i potem już tylko relaks, a przy tym imponująco wysoka prędkość. I tak do centrum Kęt - głośno dziękuję mu za "podwózkę" i w chwilę później jestem na dworcu. Ze sporym zapasem czasu.

Na dworcu w Płaszowie wiem, że udało mi się osiągnąć granicę moich możliwości - żeby dojechać do domu, muszę tę granicę przekroczyć. Ciekawe uczucie, ale daję radę i pod koniec, na wałach wiślanych było całkiem miło.

W ogóle fajnie tak się solidnie zmęczyć w ładnych okolicach. No i test był solidny - i lekkiego sprzętu biwakowego i roweru i kondycji - po solidnych 200km w piątek, w sobotę zrobiłem podjazdów 1800m, czyli 1300m licząc tylko w dużych podjazdach - to porównywalne z 1600m podjazdu w Fogarszach, w Rumunii. Jestem gotowy :-)


 I jeszcze ciekawostka: tak wyglądała Wisła w niedzielę - oberwanie chmury zalało drogi (nawet do 1m), poddtopiło, połamało i w ogóle znacząco odmieniło krajobraz, tak miły w sobotę.

Longinada: południowa Francja

Sobota, 24 czerwca 2017 · Komentarze(0)
Ten wyjazd był zdominowany przez problem choroby. Czwartego dnia wyjazdu trafiło i mnie i syna, przy czym ja musiałem wyzdrowieć. Musiałem i to szybko, bo 39 stopni 15-latka, to nie jest coś, co można lekceważyć. Potrzebna była pomoc lekarza z francuskiego szpitala, a skończyło się na antybiotykach w Polsce.

Mimo to sporo po drodze zobaczyliśmy, a nawet coś tam na rowerze przejechaliśmy (ja: 477km, syn: 170km) - zdecydowanie nie był to czas zmarnowany, choć na pewno trochę szkoda tego co nie udało się pojechać - bo okolice piękne!

Ale po kolei: wyjazd był w 21 osób, z czego tylko 6 było "pojedyncze" - reszta to rodziny, także z bardzo małymi dziećmi (fotelik/przyczepka). Towarzyszył nam bus, który dowiózł z Polski rowery i bagaże, a potem transportował większość bagaży i sprzęt biwakowy oraz kuchenny. Noclegi pod namiotem, co drugi "na dziko".

Jechaliśmy od Tuluzy nad Morze Śródziemne i potem przez Seweny do Lyonu:


Dzień 0: 24.06 - Genewa
Warszawiacy mają samolot do Tuluzy jutro nad ranem z Modlina - gdybyśmy chcieli nim polecieć, to musielibyśmy wyjechać pociągiem dziś wieczorem i noc spędzić w praktyce na lotnisku. To już lepiej polecieć z Krakowa, o sensownej porze - tyle że do Genewy. Przez Genewę przejeżdża bus z rowerami, więc po dniu zwiedzania zgarnie nas wieczorem, tak że noc prześpimy w busie, a niedzielę rano zaczniemy w podobnej do Warszawiaków kondycji.

Słoneczna sobota w Genewie może się podobać - w szczególności jezioro:

z wypływającym z niego zielonym Rodanem:

ale szybko robi się naprawdę upalnie. Staramy się zwiedzić ile się da, do tego miasto jest pełne imprez okołomuzycznych - wszędzie coś grają, np:

a do tego, ku uciesze Mateusza, nad jeziorem wystawione są pianina:


Łazimy po mieście, zwiedzamy, np:

ale wynalezione w sieci "atrakcje" raczej rozczarowują. W szczególności pomyłką było Muzeum Historii Naturalnej - miało być odpoczynkiem od upału, a okazało się dusznym, gorącym wnętrzem pełnym wypchanych, martwych zwierząt:


Już lepsze jest popołudnie, które spędzamy raczej w parkach

zmierzając do upatrzonego kościoła na peryferiach, gdzie o 18:00 jest "wigilia" mszy niedzielnej i do tego po angielsku.

W kościele gorąco jak w saunie, doświadczeni parafianie przychodzą z wachlarzami a nawet wiatraczkami na baterię, ale atmosfera jest doskonała: wielonarodowe grono połączone pragnieniem Boga - czyż może być piękniej?

Wieczorem upał w końcu trochę odpuszcza, a miasto zyskuje na uroku - jeszcze trochę łazimy bez celu





by w końcu dostać info od Janusza (kierowca busa), że będzie na nas czekał na stacji benzynowej na południu miasta.

Docieramy tam już mocno zdeptani tuż przed 22:00 - stację właśnie zamykają, tak że nawet z toalety nie pozwalają skorzystać. Janusz czekając na nas śpi po długiej drodze. Jak się obudzi, to my postaramy się przespać - jesteśmy tak zmordowani, że nie ma z tym żadnego problemu :-) Kołysze nas szum opon, grzmoty burzy i ulewa.

Janusz, doświadczony kierowca - radzi sobie z nocną jazdą doskonale. Tylko koło Lyonu trzeba mu było pomóc mapą, bo nawigacja mu oszalała, kierując na Paryż i jakieś nieistniejące drogi.


Dzień 1: 25.06 - Tuluza -> Castelnaundry
Jesteśmy na lotnisku przed czasem, Janusz znajduje spokojne miejsce (koło kilku tirów ze śpiącymi kierowcami), ale doświadczenie mu mówi, by nie rozpakowywać się wcześniej (jakby samolot się spóźniał i ktoś się przyczepił wypakowanych rowerów, to mielibyśmy sami problem z zapakowaniem się z powrotem?), tak że skręcanie naszych, zapakowanych w plandeki transportowe rowerów, musimy zrobić ze wszystkimi, a właściwie po wszystkich (nasze rowery są na dnie).

Grupa przylatuje, radosne powitanie, skręcanie rowerów i jedziemy!


Zaczynamy od ścieżki nad rzeką, by potem wjechać w centrum Tuluzy - znowu zwiedzanie miasta...



Na szczęście szybko dogadujemy się, że najbardziej teraz ciągnie nas do kawy i lodów:

Lody przepyszne, kawiarenka urocza, takie zwiedzanie miasta można polubić :-)

Potem jeszcze trochę centrum, jakaś katedra, ogrody

zacienione aleje, zdominowane przez ścieżki rowerowe:

i docieramy nad kanał:

Tu znajdujemy wytchnienie od upału oraz spokojną i równą, choć początkowo trochę zatłoczoną, drogę za miasto:






Cień drzew pomaga bardzo, ale z upływem dnia robi się jeszcze bardziej duszno, przedburzowo. Niebo szarzeje - widać że będzie z tego deszcz. Żegnamy się z kanałem (ścieżka nad kanałem robi się mocno terenowa - przyczepka nie przejedzie) i ostatnie kilometry jedziemy według mapy wprost na camping. Pod koniec jest nieco nerwowo, bo wszyscy zmęczeni, niebo straszy burzą, a wyznaczona mapą droga okazuje się zagrodzona (przyczepka nie przejedzie) - nachodzą wątpliwości czy ten camping w ogóle istnieje?. Ale wszystko kończy się dobrze - camping jest gdzie miał być a my rozstawiamy namioty przed deszczem. Zresztą takim raczej symbolicznym.

Na campingu obok nas obozuje grupa francuskich dzieciaków - rowerzystów. Takich 10-latków, co w grupie nie potrafią mówić, a jedynie krzyczeć. Wiadomo że wiek ma swoje prawa, ale w ich towarzystwie zginąłby nawet dźwięk startującego helikoptera. Doświadczyliśmy pełnej siły ich głosików podczas wieczornej kąpieli :-) Jeszcze tylko makaron na kolację i lulu - oh, jak miło w końcu zasnąć po 2-dobowym, długim dniu.

Dzień 2: 26.06 - wzgórze 4 zamków oraz Carcassone

Budzimy się późno, śniadanko ze świeżymi bagietkami i w drogę. Początkowo nad kanałem:

a potem drogami, podjazd w stronę gór. Dzień gorący i duszny a chmury wyszarzają niebo:

Pierwsza dziś atrakcja to opactwo w Saint-Papoul, ale akurat mają przerwę, więc oglądamy tylko z zewnątrz:


A właściwie to nie oglądamy, tylko leniuchujemy, w końcu mamy wakcje:

tak że do Saissac docieramy ok. 14:00 i zjeżdżamy stromymi (17%) uliczkami do zamku:



Zamek jest ładny, ale pora jest obiadowa, a Mateusz już wyraźnie pada  - nie czekam na grupowy obiad (bus czeka w miasteczku, na górze), tylko rozstawiamy kocherek przy ławce koło parku. Kasza 6minut jest super!

Koło naszej ławeczki rośnie drzewko figowe! Na razie figi niedojrzałe:


Po wyjeździe z Saissac droga prowadzi pagórkami (co chwila podjazdy ~6%)

do jakiejś starej odkrywki, obecnie zagospodarowywanej wielkim polem baterii słonecznych:


Jak ogłasza tablica informacyjna: 5MW, 9.5ha, w tym 3.5ha powierzchnia paneli.

Ale ciekawszy jest widok wyłaniających się znad winorośli wież 4 zamków Katarów:

Piękny zjazd do doliny, do wioski:


i docieramy do budynku, w którym (za biletami) zaczyna się podejście pod wzgórze zamkowe.

Upał jest duszny i męczący a podejście strome, ale z góry widoki miłe. A w tle wszechobecny huk (poważnie!) cykad.




Dobrze że Piotrek przypomniał, żeby zabrać na górę bidon z wodą - bez tego byłoby krucho!

A potem długi, smakowity zjazd wzdłuż potoku:

Potem kilka km wzdłuż kanału (ten jest mniej urokliwy - trochę woniał) do centrum miasta - Carcassone:

Tak właściwie Carcassone to dwa miasta - przez "nowe" przejeżdżamy i zmierzamy do tego słynnego, na wzgórzu za rzeką:


Tak, wiem, obecny kształt Carcassone to w dużej mierze wynik działań XIX-wiecznych, ale miasto po prostu jest urokliwe. Łazimy po nim do wieczora:














Nocleg dziś na dziko, nad rzeką. W zasadzie w parku miejskim, ale 2km od mostu między miastami, w pobliżu stoją kampery. Nikt nam w nocy nie przeszkadza.

Przed nocą nabrałem wody do worka (Ortlieb 10l) - dobrze po upalnym dniu jest się przed spaniem wykąpać, choć tak. Teraz sobie myślę, że może ta wieczorna kąpiel pod workiem zawieszonym na drzewie, plus słaba kolacja (sucha bagietka z pasztetem), to mogło być tym, co przeważyło - że 3 ciężkie dni i jeszcze ta kąpiel, to mogło być dla Mateusza za dużo? Trudno powiedzieć.

Dzień 3: 27.06 Minerva

Dzisiaj jedziemy nad morze! Najpierw podjazd pod "naturalny most" w Minervie, potem zjazd do morza. Trzeba Mateuszowi trochę odsapki - niech ten podjazd w pierwszej połowie dnia pojedzie busem.

Droga prowadzi suchymi, rozpalonymi słońcem wzgórzami, wśród winnic (winogrona jeszcze bardzo niedojrzałe). Wiatr silny, głównie w twarz.








Na jedynym z postojów niespodzianka - łapie mnie sraczka. Nagła, kłopotliwa (w tym krajobrazie trudno o samotność), ale na razie wydaje się, że bez konsekwencji - bez przeszkód jedziemy dalej. W miasteczku Minerva, dosłownie 3km od celu - gwałtowny nawrót problemów żołądkowych. Jest naprawdę źle - oprócz sraczki bierze mnie na wymioty i jest mi autentycznie słabo. Opędzam się od grupy - niech jadą, ja jakoś doczłapię ten podjazd:

W końcu wyjeżdżam na przełęcz skąd widzę busa - już cieszę się na "ratunek" - tam nakarmią mnie ryżem, herbatką miętową, będzie dobrze!

Tylko łapie niepokój po spojrzeniu w wyzoomowane zdjęcie busa - dlaczego Mateusz siedzi na słońcu??


Zdecydowanie nie mam teraz serca do widoczków - fotki na zjeździe robię odruchowo:


i dojeżdżam do busa.

I tam faktycznie dziewczyny poją mnie ziółkami i stawiam ryż do gotowania, ale moje dolegliwości szybko przestają być istotne - Mateusz ma gorączkę! Ciągnie go na wymioty i kręci w żołądku - czyżby miał to samo co ja, tylko bardziej? Pożyczony termometr pokazuje 38.5 stopnia. Rozkładam mu karimatę w cieniu, daję jeść i ibuprofen na zbicie gorączki - grupa odjeżdża, a my wykorzystujemy chwilę spokoju odpoczywając pod drzewkiem. Może ta gorączka to głównie przegrzanie słońcem? Ryż pomaga na problemy żołądkowe (moje i Mateusza) a tabletka zbija gorączkę - może to tylko chwilowy problem?

Jazda busem ma tę zaletę, że omija nas deszcz. A właściwie burza po upalnym dniu.

Ale wieczorem Mateusz wygląda już całkiem nieciekawie - ma szczęście noc ma być na kulturalnym campingu, ale widzę, że raczej spędzimy ją w campingowej toalecie. Stąd impulsywna decyzja - bez względu na cenę spróbować zanocować w lepszych warunkach. Może dałoby się wynająć na jedną noc jeden z tych domków campingowych? Szef campingu stanowczo odmawia, wręcz twierdzi, że ma zakaz wynajmowania tych domków na 1 noc, ale daje się ubłagać. Strasznie jestem mu za to wdzięczny, bo ta odrobina luksusu (za 70 euro) pozwoliła zapanować nad najgorszym kryzysem.


Dzień 4: 28.06: przejażdżka busem nad morzem
Noc nerwowa - alarm w komórce co 2h, mierzenie gorączki czy nie rośnie za bardzo. I mnóstwo SMSów z szalejącą w domu z niepokoju Marzenką. Ja na wszelki wypadek nie biorę żadnych tabletek - przede wszystkim dlatego, żeby mnie nie ścięło (jak to ibuprom potrafi) - nie stać mnie na przespaną głęboko noc.

Rano daję sie Mateuszowi wyspać spokojnie, tak że nawet nie spojrzał na plażę, przy której jest nasz camping:

Ja też nie mam zbyt wiele czasu - ogarniam bałagan w domku, robię bezpieczne śniadanie (lubimy ryż), szukam apteczki. Tak! Zgubiłem apteczkę! Cholera nadała... Na wszelki wypadek przeszukuję starannie wszystkie pakunki (tak mi się wtedy wydawało, w domu, przy wypakowywaniu, znalazłem...) - nie ma :-(

Na szczęście wokół mam mnóstwo pomocnych ludzi, tak że mam zarówno ibuprofen, jak i paracetamol (na razie na wypadek gdyby gorączka szybko rosła) i nifuroksazyd. Mateusz jest w gorszym niż ja stanie - to on dostanie nifuroksazyd na żołądek (trzeba brać przez 3 doby, 3 razy dziennie).

Dzień w busie jest leniwy - dziś grupa jedzie sobie spokojnie wybrzeżem, a my spędzamy czas na plaży. Mateusz wydaje się na tyle lepszy, że nawet stopy w morzu moczy:

Ale generalnie chodzimy sobie w okolicy. Po wczorajszych nerwach nie wydaje się to złym sposobem na spędzanie czasu. Pal licho rower - niech tylko Mateusz nie gorączkuje.





Wieczorem dojeżdżamy na camping "Les Saladelles" - wygląda nieźle, ale niestety jest już zamknięty. Recepcja do 19:00 i żadnych możliwości obejścia systemu. Trudno - trzeba szukać awaryjnej miejscówki. Tę noc spedzimy na trawniczku koło boiska za płotem campingu. Niby miejsce piękne (wąski pasek lądu, namiot z 50 metrów od morza), ale nawet tego morza nie zauważam - skupiam się na zapewnieniu Mateuszowi spokojnej nocy w namiocie - czeka w busie aż wszystko rozłożę, wtedy idzie do śpiwora i z miejsca zasypia. Ja też bym tak chciał...

Dzień 5: 29.06 - Camargue
Kolejny dzień w busie. Zaczynamy od oceanarium - Mateusz w nastroju takim, że najchętniej by przesiedział cały dzień w busie, ale trzeba coś robić - praktycznie zmuszam go do tej rozrywki. Warto było!



Choćby dla widoku "latającego" nad głową (przejście tunelem przez środek akwarium) żółwia:

A potem przejeżdżamy do miasteczka, gdzie po obiedzie na parkingu grupa rusza przez słone rozlewiska delty Rodanu. Dwa dni lenistwa wydają się przynosić rezultat: Mateusz jest wyraźnie lepszy. A w końcu termometr pokazuje 37.0 (po paracetamolu - ibuprom zostawiam na noc). Zaczynam myśleć, czy nie dałbym rady wyszarpnąć chwili na rower. Choćby na chwilkę - najpierw wyrywam się na malutkie kółko przy plaży:


ale wracam - trzeba dopilnować pory podania nifuroksazydu.

Potem jeszcze raz upewniam się że jest OK i ruszam - lecę z wiatrem przez Camargue:

na początek droga trudna dla węższych opon, ale dla moich - wymarzona:

nad morzem, a potem przez słone pustkowia:



Za chwilę robi się naprawdę pusto - znikają ludzie (ostatni spacerowicze z miasteczka), zostaję wśród wiatru, wody i flamingów:


Droga robi się coraz bardziej terenowa:

ale nie to jest problemem, tylko zdradliwe, słone błoto - miejsca gdzie po nim jadę wyglądają niewinnie, jakby twarda skorupa, tymczasem błoto dokładnie oblepia opony (aż do zablokowania koła pod błotnikiem) i przednią przerzutkę - muszę stawać na obieranie roweru z tej skorupy, bo np. nie mogę zmienić biegu.

Przez chwilę wydaje się, że droga się poprawi - na takim szerokim czymś nawet dwie terenówki spotkałem:

i tak by w zasadzie było, gdybym poddał się pokusie i pojechał z wiatrem do miasteczka (tak pojechał Piotrek z grupą - jego telefon nie widział dróg przez groble dalej w morze). Ale zreflektowałem się i wróciłem na drogę po groblach, wyznaczoną googlem przez Longina.

Warto było! Zupełnie samotne kilometry, drogi bardzo różne, silny wiatr, rower niesie bezproblemowo - czego więcej do szczęścia potrzeba?











Aż w końcu zobaczyłem budyneczek na docelowej plaży:

Ostatni kilometr drogi był chyba celowo trudny - wąska, piaszczysta ścieżka:

a pod koniec wręcz zarzucona głazami - pewnie nie chcą by ludzie przyjeżdżający na plażę chodzili w tą enklawę przyrody.

Dojeżdżam do plaży - o dziwo jeszcze nie ma nikogo z naszych. Właściwie jest zupełnie pusto, jeśli nie liczyć kamperów kilkaset metrów dalej


Kąpię się w morzu (pierwszy raz w tym wyjeździe)




a niedługo później pojawia się grupa - w samą porę na przedstawienie zachodu Słońca:





Wieje okrutnie, tak że ciężko się dogadać, ale telefon do Mateusza pozwala się dowiedzieć smutnej prawdy - co prawda te 2.5 godzinki było wspaniałym doświadczeniem, ale nie powinienem tego robić. Jestem wyrodnym ojcem - Mateuszowi w międzyczasie temperatura skoczyła do 39 stopni...

Gdy podjeżdża bus, to zaczynam od rozstawienia namiotu na tempo. Rozbijamy się za wydmą osłaniającą od wiatru, do tego wiążąc namiot do rowerów. Podobno "wiatr wcale nie był taki silny", ale i tak musiałem się zwijać, żeby mi to wszystko nie odleciało. Mateusz idzie wprost do śpiwora, dostaje lek na zbicie gorączki, ja skruszony ustawiam alarm na okresowe budzenie w nocy dla kontroli sytuacji. Marzenka w domu już kota z niepokoju dostaje. Huk wiatru i morza łagodnie kołysze do snu, a ja na komórce szukam w Internecie opcji na awaryjny powrót do domu.

Nie ma lekko z tym powrotem: samolot dla 2 osób kupowany "na dziś", to według google ok. 11 tys zł i prawie doba na lotniskach po całej Europie. Jest też autobus z Nimes do Polski - tańszy (121 euro od osoby) niż samolot, ale jedzie prawie 2 doby. Noc z gorączką w nieznanym busie to nie byłoby miłe doświadczenie - zdecydowanie lepiej byłoby dać Mateuszowi spędzać noce w wygodnym namiocie. Ale widać, że ciągnięcie Mateusza na ibupromie i paracetamolu nie wystarcza - potrzebujemy lekarza! Na mapie znajduję szpital z oddziałem ratunkowym w Arles - odwiedzimy go jutro.


Dzień 6: 30.06: Arles i Avignion

Poranek na plaży, to można polubić:


grupa wsiadła na rowery a my busem do Arles. Tam zaczynamy od szpitala - najpierw bardzo sprawna rejestracja (karta EKUZ w końcu okazała się potrzebna), potem wstępny wywiad z lekarzem (nieoceniona pomoc Justyny, płynnie mówiącej po francusku) i w końcu właściwe badanie - młody, mówiący po angielsku lekarz. Wybadał anginę, testem RADT stwierdził że to wirusowe (nie dał antybiotyku, nawet "na wszelki wypadek"), kazał odstawić dotychczasowe leki i w zamian zapisał steryd w dużej dawce oraz maksymalne dawki paracetamolu dla panowania nad gorączką. I generalnie pocieszył że nie jest źle, tak że choć zwiedzanie Arles rozpoczęliśmy od apteki, to jednak od razu bardziej optymistyczni.

Arles ładne miasto:





o dziwo słabo eksponujące fakt, że to miasto Van Gogha. Pizza w lokalu halaal doskonała!

Potem jeszcze szybki rzut oka na zamek w Tarascon - tam spotykamy naszych jadących z dziećmi:

i jedziemy na camping.

Dzień 7: 1.07: Pont du Gant i Avignion
Mateusz na sterydzie wychodzi na prostą - teraz ja mogę chorować :-) Noce są coraz bardziej pełne mojego kaszlu, ale ranek jest radosny - nosi mnie. Wspołczujący Longin proponuje, bym wykorzystał chwilę ranem i zobaczył na rowerze pobliski akwedukt rzymski: Pont du Gant.

Ma rację - ta chwilka pomogła mi bardzo!



A potem busem do Avignion:









Po Avignion spotkanie z grupą na obiedzie z kochera, w fajnym miasteczku z festynem:





Po czym znowu dostaję szansę na chwilę roweru - wąwóz Ardeche:










Wspaniale się tam jechało, ale pod koniec dnia niespodzianka - moje zdrowie gwałtownie się sypnęło: pojawiły się problemy z oczami. Wcześniej były tylko delikatne ostrzeżenia (Mateuszowe krople do oczu brałem także ja), teraz oczy zaczęły mi ropieć w takim tempie, tak że dosłownie zaklejało mi powieki w kwadrans od przemywania. Przy spotkaniu z busem Ania zakropiła mi oczy, co na chwilę pomogło, ale i tak miałem ciekawe doświadczenie, gdy zjeżdżając w zapadającym zmroku jednocześnie traciłem wzrok, tak że moje widzenie bardzo przypominało poniższe zdjęcie:


Dzień 8: 2.07 - stracony podjazd 1400m
Noc na campingu, Mateusz szczęśliwie już lepszy, tak że teraz to on się mną, prawie ślepcem, opiekuje. Ibuprom wzięty na noc daje w końcu ulgę - rano, po przemyciu, oczy już się nie zaklejają.

Zostały 2 dni do lotniska, więc trzeba już z czasem się liczyć - Longin decyduje, że dziś podwózkę na podjeździe dostaną wszyscy - im więcej wyjadą, tym mniejszą. Podjazd jest w zgodnej opinii jadących wyjątkowo męczący - oprócz niezłego przewyższenia dochodzi mocny wiatr w twarz. Eh, chciałoby się spróbować, ale dziś obaj jesteśmy pasażerami busa. Jedziemy na przełęcz przy Źródłach Loary jako pierwsza grupa i zostajemy tam ze wszystkimi bagażami:

Pogoda początkowo chłodna i wietrzna (ubieramy się w prawie wszystko co mamy), zbiera się na padanie, potem wychodzi słoneczko:


tak że dłuższym leniuchowaniu w końcu kusimy się na spacer po wulkanie oraz krótki (7km) wypad na rowerach w dół - do dolinki, gdzie Loara zbiera wodę z 3 ciurkadełek i staje się już strumyczkiem:
Dowożeni busem na przełęcz mają długi zjazd, ale tam czeka ich mgła i 11 stopni:

A my odwiedzamy po drodze śliczny czarny zamek w Bouzols (prywatny, "zwiedzanie tylko we wtorki"):

a wieczorkiem, w Le Puy, kaplicę Św. Michała:

Zapada zmierzch, Janusz nie czekając na Longina sam wyszukuje supermiejscówkę na noc: łączka koło "starego mostu".

Co prawda okolice rzeki są przyrzucone gałęziami naniesionymi przy wysokim stanie wody, ale nasze miejsce jest tuż koło drogi - rzeka musiałaby wezbrać bardzo by zagrozić namiotom. (rano przychodzi miejscowy i straszy, że niedawno rzeka wezbrała "w ciągu 3 godzin" tak, że przykryła i drogę, ale tym razem mieliśmy szczęście):


Dzień 9: 3.07 - na lotnisko

Na lotnisko jest 150km - znowu wszyscy dostaną podwózkę. Większość jedzie 60km - do końca doliny Loary, tak że bus będzie miał 3 kursy: 1x150km i 2x90km.

Pakowanie mnie przytłacza - trzeba spakować plecaki na noc i dzień w Genewie, rozkręcić i spakować rower Mateusza, a do tego Mateusz najchętniej by pospał dłużej w namiocie...

Pojechali już wszyscy co mieli jechać rowerem - wychodzi, że ostatni dzień wyjazdu także spędzę w busie :-(

Mateusz patrząc na moją zgryzotę sam mnie namawia, żebym jednak pojechał te 60km, a Longin mówi, że będzie dla mnie miejsce w busie w ostatnim kursie na lotnisko. Niewiele myśląc wrzucam na bagażnik kurtkę i polar (pogoda jakby niepewna), do bidonów wodę i jadę!



"Zjazd" doliną jest zaskakująco mocno podjazdowy, ale jak dla mnie, po dniu pauzowania, to czysta przyjemność :-)


Grupę doganiam na 20km - w miasteczku przy kawce. Co daje nadzieję, że 60km to może być dla mnie dziś trochę mało - zaczynam myśleć o przejechaniu całości. Kupuję kanapkę (ogromna, na bagietce - dała siłę na pedałowanie), wodę butelkową i jadę w lepszym niż grupa tempie.

A przynajmniej tak mi się wydawało - na 55km dogonili mnie Piotrek z Kaśką. Jest tuż po 14:00, a na tę godzinę umawiali się z busem - pognali więc, żeby "przytrzymać Janusza". W każdym razie fajnie było niespodziewanie usłyszeć głos Piotrka koło siebie :-)

Jadę do punktu zbiórki przez malowniczy przełom Loary:

ale nawet nie myślę zostawać, zresztą nie ma dla mnie miejsca w busie na nalbliższy kurs - jadę dalej.

W kość daje Saint Etienne - miasto na wzgórzach, z długimi podjazdami 11%:

Potem jest długa prosta droga przez przedmieścia:

gdzie mam dziwne wrażenie - jakbym był na polskim Śląsku. Może to kwestia ludzi (jadąc sam zawsze jest się nieco "bliżej" miejscowych), a może krajobrazu, w każdym razie wkrótce mam potwierdzenie tego wrażenia w postaci tablicy o mieście partnerskim Pyskowice, a za chwilę pojawia się charakterystyczna wieża windy górniczej (działająca).

Zbliżając się do Lyonu trafiam na dolinę rzeki Gier:

czyli malowniczą drogę, upodobaną przez kolarzy szosowych.

I w końcu Rodan:

za którym zostało mi już tylko 30km do lotniska. Przez upalne wioski-przedmieścia Lyonu, drogami bez cienia, na resztkach sił. Było fajnie :-)


Po pożegnaniu z odlatującymi do Warszawy pakujemy się do busa i jedziemy do Viry - miasteczka pod Genewą, gdzie mamy rezerwację pokoju w hotelu "F1". Tam chwila strachu, bo recepcja już dawno zamknięta, ale po chwili (Janusz na wszelki wypadek na nas czekał) odnajdujemy recepcję automatyczną - wystarczy wpisać numer rezerwacji z booking.com, zapłacić kartą i voila: dostajemy wydruk z numerem pokoju i kodem.

Pokój zaskakująco miły - mały ale czysty. Łazienki na korytarzu, ale również czyste (same się myją, po każdym użyciu) - noc tutaj była prawdziwym odpoczynkiem. A rano za grosze (3.5euro od osoby) jemy pyszne śniadanie.

W miasteczku łapiemy busa do Genewy (automat biletowy wyłącznie na monety - zużywamy dokładnie wszystko co mamy). Na granicy Szwajcarskiej bus jest przeszukiwany przez uzbrojony patrol z psem niuchającym - dwóch pasażerów (nie my) musi wyjść na dokładniejszą kontrolę. W Genewie znowu mamy sporo czasu do stracenia - zużywamy go na spokojny spacer po mieście (bardzo starannie szukamy cienia), obiad u Turka i odwiedziny w nadętym muzem kiczu, czyli zegarków firmy Patek.

W końcu samolot i wieczorkiem jesteśmy w domu. Polscy lekarze (+badania lab) wkrótce wyprowadzają nas z choroby (antybiotyk był niezbędny), a od znajomych słyszymy, że taka angina jak nas złapała, była w Krakowie dość popularna.

Jakie piękne podjazdy

Sobota, 25 marca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie, zakładowe
Pierwszy w tym roku wyjazd z kumplami w pracy: co prawda zaproponowałem trasę wymagającą, ale pomyślana była tak, by nie zamęczyć mniej wprawnego - w szczególności z możliwością zjechania do auta wcześniej, o ile kondycja nie pozwoli piłować kolejnych podjazdów. Czyli firmowym Ducatem mieliśmy jechać do Suchej Beskidzkiej i stamtąd objechać dwie pętle:

Ładna trasa, 67km, z opcją wydłużenia o Przełęcz Lipie (żeby nie jechać przez centrum Suchej) i Przełęcz Krowiarki (1000m npm jako wisienka na torcie) lub skrócenia o zjazd do Zawoi (skrótem z Przysłopia na Grzechynię i Maków).

Tyle że w końcu okazało się, że jadą tylko ludzie (ze mną 5 osób), którzy na pewno nie odpuszczą w połowie drogi, więc najpierw decyzja by zacząć nie w Suchej tylko w Kalwarii, potem by z Kalwarii wrócić do Krakowa rowerami (+50km) i dlatego pojechać do Kalwarii nie autem a pociągiem, a w końcu, po dyskusjach, by olać w ogóle transport inny niż rower i zrobić trasę nie tylko podjazdową ale i dość długą:

Startujemy z różnych stron Krakowa więc umawiamy się nad Wisłą. Zimno (+1 stopień), mgliście, wiatr w twarz:

Ale to dobrze że wiatr w twarz - zachodni wiatr przyda się wieczorem, podczas powrotu. A mgły i zimno znikają ma pierwszym podjeździe: nagle robi się +11 stopni (w południe: +14).

Ciągniemy sprawnie, ale robimy krótką przerwę - nie mogę odpuścić odwiedzenia urokliwego ogrodu klasztoru w Zebrzydowicach:





W Kalwarii na dworcu jesteśmy już w komplecie (Paweł dojeżdża z Izdebnika):

i jedziemy pod klasztor. Tam prowadzą dwie drogi: jedna z podjazdem normalnym, drugim 20% po bruku. To jest wyzwanie, a przynajmniej tak mi się wydawało - Sławek z Sebą wjechali to od niechcenia :-)

Mocne podjazdy towarzyszą nam przez następne 70km. Przez lasy i wioski jedziemy na południe:

Na pierwszym ostrym zjeździe głupio szarżuję i zbyt szybko wchodzę w zakręt posypany luźnym żwirem. Pomaga że jadę na grubych oponach, tak że wychodzę z tej sytuacji nadspodziewanie dobrze - nie zmieściłem się w drodze, ale pobocze na styk wystarczyło by utrzymać mnie na zakręcie. Dopiero błąd przy powrocie na asfalt kosztował mnie upadek, ale to było już przy znikomej prędkości, tak że skończyło się na nerwach i drobnym otarciu.

W Stryszowie znajdujemy drogę na Zembrzyce, co oczywiście znowu oznacza ostry podjazd, na górze górskie widoki, a potem piękny zjazd.


Od Zembrzyc chwilę jedziemy główną drogą i po płaskim, tak że wszyscy z chęcią akceptują pomysł, by zamiast jechać przez centrum Suchej Beskidzkiej pojechać "zboczem" po drugiej stronie potoku. Czyli początkowo delikatnym podjazdem przez wioskę, a potem mocny, długi wyryp pod Przełęcz Lipie:




Dobrze że machnęliśmy tę przełęcz, bo po zjeździe do Stryszawy jest kilka nudnych kilometrów - łagodny podjazd przez gęstą wioskę. Ciekawiej (i stromiej) robi się dopiero pod koniec podjazdu na Przysłop.

Z przełęczy już tylko 2.5km do wielkiego ośrodka wczasowo-konferencyjnego, gdzie chcemy wyjść na wieżę widokową:

Podjazd tam to było coś. Najpierw stromy podjazd przez wioskę, ale najlepsze zostało na koniec: serpentyny pod sam ośrodek z nachyleniem 21%. Była moc!

Niestety widoki dziś nie powalają, ale i tak fajnie było na świat popatrzyć z góry:

Restauracja hotelowa wygląda całkiem zachęcająco, ale dzień już nam się pomału kończy, więc wybieramy pizzę w Makowie Podhalańskim, gdzie zjeżdżamy skrótem (z pominięciem Zawoi) przez Grzechynię. Według opisów z sieci skrót miał być szutrowy, okazał się kiepskim, ale asfaltem.

W Grzechyni wyjeżdżamy wprost na twierdzę Natankowców: klątwy na bramie, a wokoło pełno drogich aut z rejestracjami z całej Polski.


Długi zjazd sprowadza nas do centrum Makowa, gdzie pizza jest szybka i smaczna. Potem się rozdzielamy: Paweł stwierdza, że umordował się i Makowską Górę objedzie, my ciągniemy uroczymi serpentynami w górę:



To był niezwykle przyjemny podjazd (zasługa pizzy?), a zjazd po prostu przepiękny! Starannie pilnowałem żeby nie przegrzać tarcz, ale chwilami nie było to łatwe - długi i bardzo stromy, kręty zjazd. Trzeba było uważać (tym razem już nie szarżowałem :-)), ale było to bardzo przyjemne. Na pewno jeszcze kiedyś odwiedzę Makowską Górę.

W Budzowie Paweł czeka na nas od kwadransa i wspólnie zabieramy się za ostatni dziś poważny podjazd: pod Zachełmną. Podjazd długi i pod koniec ciężki, ale nagroda jest fantastyczna: najpierw widokowy zjazd do linii kolejowej i potem dalej: przez Leśnicę do Brodów praktycznie stale jest w dół.

Dzień się kończy: na tym zjeździe właśnie robi się całkiem ciemno,

tak że wjeżdżając na główną w Brodach już musimy jechać z pełnym oświetleniem. Paweł jedzie do Izdebnika, my skręcamy na Leńcze.

Wiatr w plecy popycha, tempo mamy niezłe. Jak dla mnie odrobinę za duże, ale staram się ciągnąć. Odpoczywam dopiero w Krakowie, gdzie już sam, po wałach nad Wisłą, jadę spokojnie do domu.


Wietrzna Orawa

Niedziela, 5 marca 2017 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Wiosna startuje ostro, więc trzeba w końcu coś większego przejechać zanim zrobi się całkiem zielono i gorąco.  W górach grasuje halny, ale w niedzielę ma być już spokojniej. Ale na wszelki wypadek wybieram drogę, dającą możliwość pojechania z południowo-zachodnim wiatrem: od Słowacji, przez przełęcz Krowiarki, Suchą Beskidzką do Krakowa. Jak się dostać na Słowację? Trzeba w końcu wypróbować tę nową ścieżkę rowerową z Nowego Targu (gdzie dojadę pociągiem), przez Chochołów, po starej trasie kolejowej do Trsteny. W większości prowadzi przez las, więc wiatr nie powinien być problemem. Taki miałem plan, wyszło inaczej.

Pociągi do Nowego Targu miałem do wyboru dwa: jeden dojeżdża ok. 11, drugi ok. 6:30. Cóż, trzeba wziąć ten pierwszy, choć startuje z Płaszowa 3:57. Pobudka 2:20, robienie kanapek i herbaty do termosów, po czym nocny przejazd przez miasto. Jestem nieco ponad 10 minut przed odjazdem, a tu pociągu nawet nie ma (miał na Płaszowie stać pół godziny). Opóźniony. Z Gdyni.

Na szczęście opóźnienie niewielkie. Trochę podsypiam, a świt budzi widokiem na Tatry:


Wśród brzydkich przedmieść Nowego Targu szybko znajduję ścieżkę rowerową, ale jest problem: na ścieżce pojawia się lód.
Najpierw trochę:

potem na całą szerokość ścieżki.

Lód jest absolutnie, nienegocjowalnie śliski (temperatura powietrza dodatnia, więc na wierzchu jest woda) - najpierw próbuję po nim ostrożnie jechać, potem trudniejsze fragmenty prowadzę, w końcu się poddaję - trzeba wracać na główną.

Nie lubię wracać, zwłaszcza że ścieżka przez las wygląda początkowo bardziej atrakcyjnie niż lód, przez który właśnie się przedarłem - skręcam w las:

co oczywiście było błędem: ścieżka znika, prowadzenie zamienia się w przedzieranie przez chaszcze, pod śniegiem pojawiają się kałuże, a w końcu regularnie strumyki. Gdy w końcu widzę przed sobą leśną drogą, to dzieli mnie od niej z 10 metrów regularnego rozlewiska, upstrzonego kępami traw. Na szczęście kępy zmrożone, utrzymują mnie - jestem uratowany :-)

Tyle że po wyjechaniu z lasu mam przeciwko sobie huragan taki, że z całym porannym zapałem jadę kilkanaście km/h. A do tego drogi dość ruchliwe i proste jak drut. Ale nie ma co marudzić - po prostu ciągnę. Żegnam się z Tatrami:

i ciągnę w stronę Babiej Góry:

Pierwsze 30km, do Jabłonki, przejeżdżam w 3 godziny... Potem szczęśliwie wiatr już tak nie hamuje. Już nawet podjazd pod przełęcz Krowiarki mniej siły wysysa.

Za to od Krowiarek święto: z górki i z wiatrem! O to chodziło w tym wyjeździe!

W sam raz by nabrać ochoty na następny podjazd - w Zawoji skręcam w podjazd na Suchą. Serpentyny z widokiem na Babią:
wyprowadzają do wioski Przysłop, gdzie jest wieża widokowa (ją zostawiam sobie na inny wyjazd) oraz klasztor Karmelitów - oaza spokoju z widokami:



Potem zabawy ciąg dalszy: z górki do Stryszawy i potem z wiatrem do Suchej Beskidzkiej:


W Suchej rozglądam się za jakimś jedzeniem, ale nic nie wpada mi w oko - trudno, dociągnę na kanapkach, tym bardziej że z wiatrem jedzie się świetnie.

Za Budzowem odpędzam pokusę jechania tak z wiatrem aż do Sułkowic i znów skręcam w podjazd. I to był chyba najładniejszy fragment tego wyjazdu! Rozpogadza się, a widoki które rozpostarły się na górze to miód na serce. A zjazd tam - przepyszny.


Potem kraniec dróżek Kalwaryjskich:

odrzucona pokusa by jeszcze podjechać do Lanckorony i jadę przez Brody w dolinę Cedronu.

Najprostsza droga prowadzi dolinami Cedronu i Skawinki, ale te znam ostatnio dość dobrze, więc zamiast tego jadę główniejszą drogą na Skawinę - wzgórzami. A potem zmrok nad Wisłą - ciągle z wiatrem w plecy gnam do domu.



Mogielica na rowerze i butach

Niedziela, 19 lutego 2017 · Komentarze(0)
Kategoria mtb


Mogielicę na nogach planowałem z rodzinką, ale tak wyszło, że pojechałem w końcu sam. No to połączyłem to z rowerem: start w Limanowej:

potem Przełęcz Ostra (nazwa przesadzona: spokojny podjazd) i przejazd przez Zalesie

na Przełęcz Słopnicką (krótko, ale stromo!), skąd asfalt prowadzi przez przysiółek Wyrębiska pod samą Mogielicę


Pod Mogielicą zrobili ośrodek narciarstwa biegowego, więc na wąskiej, ośnieżonej drodze ruch - nawet mijam się z autokarem pełnym dzieci. Potem asfalt się kończy i zaczyna solidnie wyratrakowana droga po śniegu. Co prawda trochę się krępuję jechać po drodze dla narciarzy, ale ślady dla nart są po bokach szerokiej drogi, podczas gdy środkiem są wydeptane ślady butów - jadąc środkiem powinienem niczego nie zniszczyć.

Zresztą droga dla narciarzy wkrótce się kończy i zaczyna normalna ścieżka, początkowo w miarę szeroka, potem coraz węziej wydeptana w głębokim śniegu.


Jakiś czas jadę, choć podjazdy bywają strome, ale w końcu muszę się poddać: wystarczy drobny błąd by zakopać się w głębokim śniegu - trzeba rozpocząć część pieszą.

W zasadzie planowałem na końcu drogi asfaltowej zapiąć rower gdzieś do drzewa i wrócić do niego po wycieczce na szczyt, ale tak długo fajnie mi się przez śnieżny las jechało, że stwierdziłem że to "już niedaleko". A wprowadzając rower na szczyt będę mógł wrócić inną drogą. Były momenty gdy oznaczało to wręcz wpychanie roweru pod górę na naprawdę stromym podejściu, ale było warto.

Wypchałem rower na szczyt w chwili gdy właśnie w chmurach zrobiła się dziura, a dotychczasowa szarość na chwilę ustąpiła miejsca błękitom. Mój niebieski rower pasował do tego idealnie :-)



Wieża widokowa fantastyczna - po wyjściu nad drzewa mocny wiatr i dalekie widoki:




Co ciekawe chmury wróciły dosłownie w chwile po tym jak wróciłem na dół - wchodzący na górę po mnie już nie mieli takiego szczęścia.

Pozostało zdecydować którym szlakiem schodzić - wybrałem trochę na pałę, bo wszędzie głęboki śnieg i wąsko przedeptane ścieżki.

I stromo. O jeździe nie było mowy - sprowadzałem rower, przy czym np. na oblodzonych fragmentach to bardziej ja się opierałem na rowerze niż go prowadziłem - dobrze było wykorzystać jego przyczepność.




Prowadzę praktycznie pod same domy na dole, ale nie narzekam, bo pogoda polepsza się na dobre - miło po wyjeździe z szarego Krakowa popatrzyć znów na piękną, roziskrzoną słońcem zimę:


Powrót do asfaltu i pedałowania też jest miły - najpierw krótki podjazd na przełęcz, potem długi zjazd.


Za Słopnicami jeszcze jedna górka na drodze do Limanowej i z niej mam okazję podziwiać zachód słońca:




Jeszcze chwila pagórkami i w końcu stromy zjazd do Limanowej.

Pierwszą rzeczą jaką robię po dojechaniu do auta, to zalewam gorącą herbatą z termosu kubek "kasza z gulaszem" (z Rossmana) - dzięki temu po przebraniu się i zapakowaniu mogę nabrać sił przed drogą, porcją zadziwiająco smacznego jedzenia. Czyli właśnie sprawdziłem, że dobry termos wystarczy - niekoniecznie trzeba brać od razu kocher, żeby zjeść coś ciepłego.


Murowaniec na rowerze

Niedziela, 29 stycznia 2017 · Komentarze(1)
Kategoria mtb, tatry
W Krakowie smog i ciężkie, szare chmury - trzeba uciekać. Padło na wycieczkę, która korciła od dawna: dojechać na rowerze na Halę Gąsienicową, drogą dojazdową wzdłuż doliny Suchej Wody. Podobno w lecie to kamienista, marudna droga przez las, za to w zimie  zyskuje na uroku, bo śnieg chowa kamole.

Przejazd autem przygnębiający: w Krakowie brud wręcz wisi w powietrzu, a za Krakowem wcale nie lepiej. Jest szaro, bez żadnych widoków, wszędzie po ziemi płoży się dym z kominów. A obwodnica Nowego Targu to w ogóle groza - droga jest zanurzona w brązowej mgle. W Zakopanym według pomiarów dostępnych w Internecie ma być podobnie - ciekawe czy wystarczy, że trochę omijam Zakopane, czy też trzeba będzie dopiero rowerem wyjechać z duszącej chmury... Jeszcze tylko przejazd przez wioskę pełną narciarzy i szarość stopniowo znika! Niebieskie niebo i widać trochę Tatry. Udało się wyjechać ze smoga!

Podjeżdżam pod początek szlaku, ale jest problem - zupełnie nie ma gdzie zaparkować. W lecie może gdzieś bym się na poboczu przytulił, teraz przez zaspy zupełnie nie ma gdzie stanąć. Wracam 1.5km i na sępa parkuję pod jakimś domem gościnnym.


Szlak okazuje się bardzo wygodną drogą:

Śniegu mnóstwo, ale po tej drodze jechał ratrak z pługiem. Czyli jest idealnie równo, choć pewnie wygodniej byłoby bez pługa, bo ten zasypał koleiny (auta do schroniska tam jeżdżą), tak że w miejscu po koleinach jest nieco grząsko. Czyli trzeba jechać środkiem - tam jest twardo i jedzie się znakomicie.

Nawet nie jest bardzo stromo - podjazd nie przekracza 14% a w większości utrzymuje się poniżej 10%. Na początku jechałem pod górę z prędkością piechura, potem było dużo fragmentów pozwalających wyraźnie nadgonić - czyli nie dość że droga ładna i pusta, to jeszcze pozwalająca całkiem szybko dostać się w sam środek Tatr.

Ale mnie się nie śpieszy, a zimowy las w słońcu cieszy oczy:





A potem las się kończy i zaczynają się inne widoki:


Niespodziewanie pod schroniskiem nie ma gdzie się zapiąć - wszelkie drzewa czy słupy są w głębokim śniegu, a wszelkie zapięciowe miejsca przy murze schroniska są lodem z dachu zasypane.

Nic to - kto by tutaj kradł rowery :-)


Jestem przyjemnie rozgrzany podjazdem, więc zupełnie nie czuję tych -6 stopni, ale szybko doceniam zawartość torby na bagażniku: nakładam suchy polar pod kurtkę rowerową, a po chwili marszu na wierzch jeszcze kurtkę. Jest idealnie.


A góry są przepiękne! Leniwym spacerkiem (nigdzie dalej i tak ani nie zdążę ani nie mam zimowego sprzętu) idę sobie nad Czarny Staw.







Czarny Staw solidnie zamarźnięty, drogi w górę prowadzą przez jego środek:





Jest pięknie i tak krystalicznie "czysto". A małopolski smog został daleko w dole:

Cóż, dzień krótki - trzeba wracać.

Jeszcze tylko obiad w schronisku:


ostatnia fotka "byłem tu":

ostatnie spojrzenie na bliskie Tatry:

i zjazd.

Zjazd taki, że po zjechaniu na dół chciałem wołać jak osiołek w Shreku: ja chcę jeszcze raz! Nie to żeby był bardzo szybki - nie mógł, bo musiałem starannie trzymać się twardej bruzdy pośrodku drogi. Były miejsca, gdzie bruzda była niewiele szersza od opony, ale i w "łatwych" miejscach trzeba było uważać. Tylko raz "spadłem" z bruzdy, ale zanim całkiem się zagrzebałem w śniegu udało się wrócić. Było super.

Tak, poważnie rozważałem by jeszcze raz podjechać, ale zwyciężył wstyd przed ludźmi, którzy chwilę wcześniej grzecznie mnie przepuszczali na drodze (nikogo nie straszyłem, gdy trzeba było to zwalniałem do zera, ale ze względu na bruzdę bardzo grzecznie dziękowałem za przepuszczenie mnie środkiem). Miałem jeszcze prawie godzinę światła dziennego - pomyślałem by zrobić jeszcze kółko przez Małe Ciche, ale nawet nie dojechałem do miejsca, gdzie trzeba by przejechać szlakiem rowerowym do drogi (nie wiem czy przejezdne) - zniechęcił mnie duży ruch samochodowy: jeśli tutaj jest tego tyle, to będę dzień kończył jadąc przez Murzasichle wśród aut - nie warto psuć błogostanu. Bo to był idealny dzień.

Kto by pomyślał - rowerem na Halę Gąsienicową to nie żaden wygłup, tylko bardzo fajna propozycja na zimę.


Zimowe słońce: Ojców i źródło Jordan

Piątek, 16 grudnia 2016 · Komentarze(0)
Taki piękny dzień, że impulsywnie podjąłem decyzję: dzisiaj nie idę do pracy. Szybki SMS do szefa, że "robić mi się nie chce" i mam potwierdzenie: dziś wolne. Z rana kilka spraw do załatwienia a potem jestem już całkiem wolny - mogę na rower!


Jadę bez planu, nawet bez założenia że mam jakiś dystans dziś przejechać - po prostu jadę przed siebie, gdzie mnie bardziej "pociągnie". Czyli koło zalewu jadę drogą widokową, potem pod Dziekanowice tą ostrzejszą drogą (13% podjazd od Dłubni), potem gruntówką na Bosutów (słońce nadtopiło błoto - cały rower upaprany), podjazd pod Giebułtów z problemami (bo błoto najwyraźniej zaszkodziło przedniej przerzutce), potem zjazd przez las "Kwietniowe Doły":

a gdy dojechałem do asfaltu, to zamiast jechać Doliną Prądnika, pociągnęło mnie ostrym podjazdem w górę. Do głównej drogi.

Tak, wiem, główne drogi są bez sensu: smród, ciężarówki i w ogóle. Ale słońce wszystko zmienia - jest cieplutko (+6), widokowo, tak że ze zdziwieniem stwierdzam, że podoba mi się taka jazda. Mało brakowało a pociągnąłbym tak pod Olkusz, ale zwycięża chęć zobaczenia, jak dziś się prezentuje zjazd pod Bramę Krakowską. A był zjawiskowy:



To park narodowy więc droga niesolona, ale niestety odśnieżona. Niestety, bo cienka warstwa śnieg zamieniła się w czysty, żywy lód. Nie mam najgorszych opon, ale w takich warunkach to trzeba by kolców:

Czyli jadę w dół hiperostrożnie, pomalutku, co chwila tracąc przyczepność, by po chwili ją odzyskiwać (opony SmartSam mają grube klocki bieżnika na boku opony). Trochę lepiej robi się, gdy asfalt przechodzi w kostke:


za to na dnie Doliny Prądnika oczywiście zimno (-3) i lód na drodze wyjątkowo okazały. Ale szczęśliwie to nie problem - najpierw jadę gruntową ścieżką po drugiej stronie potoku, a od Ojcowa wystarczy przejechać już tylko chwilę, do zjazdu ze Złotej Góry, który jako droga wojewódzka, jest posolony i czarny.

W Krakowie dziś smog, ale tu oczywiście czysto, choć przy bezwietrznej pogodzie wystarczy dosłownie jeden komin by zadymić całą okolicę.

Dojeżdżam do Pieskowej Skały:

i tam w górę - z cienia Doliny z powrotem w słońce!


Boczne drogi na wyżynie bywają zdradliwe. Są solone, ale umiarkowanie: w słońcu mokre, ale wystarczy odrobina cienia, by pojawił się lód. Dzięki temu bywa ciekawie, np. w trakcie zjazdu przez wioskę, gdzie na zakręcie pojawił się tak wydatny lód, że mimo niby ostrożnej jazdy, przez chwilę driftowałem, wykorzystując do maksimum przyczepność opon.

Wyjeżdżam na główną drogę na Trzyciąż - korci by pojechać od źródeł Dłubni, malowniczym parkiem krajobrazowym, ale doświadczenie z Dziekanowic uczy, by nie liczyć w zmrożenie dróg gruntowych - tam musiałoby być nieco zimniej by jechać wygodniej. Zamiast tego jadę wprost na Ibramowice:

i turkusowe źródło/wywierzysko Jordan:



Dobrze znaną drogą wzdłuż Dłubni jadę pewnie do domu, ale na 15km przed domem ulegam kolejnemu impulsowi - sprawdzam pierogarnię w Maszkowie. Jest bardzo OK. Oprócz sprzedaży na wagę można je zamówić na gorąco - w "barku" pod dachem z boku budynku i oknami z folii. Co ma tę zaletę, że nie trzeba się rozbierać, a sama pani zachęca, by rower wprowadzić do środka:


Bardzo miły to był dzień.



Velo Dunajec i Wiślana Trasa Rowerowa

Niedziela, 23 października 2016 · Komentarze(1)
Cały tydzień szaro, ale na weekend przyszła pogoda śliczna - grzech byłoby nie skorzystać. Wiatr wschodni, więc trzeba drogę planować na wschód od Krakowa, tak żeby łatwiej było wracać. Przyszło mi do głowy pojechać przez Szczurową do Dunajca, żeby obejrzeć z bliska szumnie ogłaszany 13km odcinek "Velo Dunajec", ale jak poszukałem w sieci dokładniej, to okazało się że i wzdłuż Wisły jest trochę świeżej drogi wałami, tak więc zamiast Szczurowej wybrałem drogę wzdłuż Wisły. I żeby nie było całkiem płasko, to zacząłem dzień od Pogórza Proszowickiego:


Rano 3 stopnie, ale to nie problem - to mój pierwszy wyjazd z większą torbą na bagażnik, więc choć to nie sakwa, to mam miejsce i na termos/kanapk/kocher i na nadmiarowe ciuchy - więc rano zamiast marznąć zażywam ciepełka z ekstra polarem pod bluzą rowerową. Ale szybko jednak się rozbieram, bo podjazdy bywają tu ostre.

A sama okolica bardzo mi się podoba - może i szybciej byłoby główną przez Proszowice, ale te pagórki są przesłodkie:


W końcu ostatnia prosta do Nowego Brzeska - na mapie jest to droga polna, ale okazuje się ładnym asfaltem, a dodatkowo z pagórkiem pozwalającym spojrzeć dalej na dolinę Wisły:

Za Brzeskiem most na Wiśle i zaraz za nim zaczyna się ścieżka wałami.

Ścieżka wyasfaltowana w obie strony mostu, ale stronę Niepołomic obejrzę kiedy indziej - teraz czeka mnie droga pod wiatr, z widokiem na klasztor w Hebdowie:

Luksusy asfaltu trwają nieco krócej niż miałem nadzieję. Jeszcze chwila dobrze ubitym żwirem:

i muszę zjechać na drogi przez wioski. Ale nie narzekam - pogoda śliczna, drogi ładne - po prostu jadę nieco dalej od Wisły. Nieco mniej miło jest na główniejszej drodze, ale nią jadę tylko przez chwilę - przez Ujście Solne i wkrótce skręcam na Dąbrówkę - według filmiku na youtube ścieżka zaczyna się nieco wcześniej, w Barczkowie, ale tam ponoć jest jeszcze w budowie, podczas gdy w Dąbrówce asfalt na wale jest świeży, ale zdecydowanie skończony.

Jedzie się wygodnie, dookoła pustka. Wiatr w twarz się wzmaga i szybko przybliża się wał chmur połączony z mgłą. Gdy w końcu mnie dopada, to robi prawie cicho a świat znika w mleku mgły:


Przez chwilę asfalt ubłocony nie kołami, tylko jakimiś śladami zwierząt (dziki?). Pod wałem widzę myśliwego przedzierającego się przez chaszcze. Na ramieniu dwururka, u pasa trup bażanta. Bażanty teraz są takie ufne - wydaje się czasem, że można by takiego gołymi rękami złapać, ale pewnie myśliwego cieszy "zdobycz".

Za chwilę jestem otoczony dziesiątkami jakiś drobnych ptaszków - nisko pikują nad samym wałem i poniżej, tak że jestem otoczony ćwiergotaniem, a kolorowe piórka rozjaśniają mgłę.

Chwilę później monotonię mgły łamie ok. 10-osobowa grupa rowerzystów w kamizelkach odblaskowych. Pozdrawiamy się, ale nie ma ochoty na zatrzymywanie się i pogaduchy, tak że nie mam pojęcia dokąd zmierzają. W każdym razie to oni jadą z wiatrem, a okutani kurtkami, kapturami wyglądają na jakiś zmarźniętych - pewnie z daleka.

Dojeżdżam do Dunajca a mgła pomału rzednie. Według filmiku z sierpnia tu gdzieś powinna kończyć się ścieżka wałami, zmuszając do zjazdu w wioski, ale szczęśliwie się nie kończy się, tylko ładnie wyprowadza prawie do samego ujścia Dunajca do Wisły i potem wzdłuż Dunajca - bardzo fajne! To zdecydowanie będzie hit weekendowych wycieczek, gdy będzie ciągły asfalt wzdłuż rzek od Niepołomic do Tarnowa.

Na końcu ścieżki wałami stoją walce - pewnie za miesiąc drogi będzie więcej, na razie zjeżdżam na drogi wioskowe

gdzie w Wietrzychowicach wita mnie ładny kościół, już w pełnym słońcu (mgła zniknęła bez śladu):


Bocznymi drogami przejeżdżam pod prom w Otfinowie (chciałem obejrzeć, choć droga dalej od Wisły chyba mniej przez wioski):

Odwiedzam też z ciekawości kościół poświęcony błogosławionej Kózkównie:

po czym zamiast kierować się najkrótszą drogą na początek Velo Dunajec (w Glowie), jadę szlakiem rowerowym drogą pośrodku niczego:


Jest już całkiem ciepło (15 stopni), więc torba na bagażniku wypchana ciuchami tak, że doceniam możliwość jej powiększenia przez odsunięcie specjalnego zamka:


W Radłowie przejeżdżam koło znaku kierującego na knajpę, więc niesłusznie założyłem że nigdzie na trasie nie będzie okazji do zjedzenia, ale skoro już zabrałem kocher, to odżałuję knajpę - co prawda już głód ssie, ale może przy oficjalnie otwartym Velo Dunajec będą jakieś wiaty MOR?

W wiosce Glów koło cmentarzyka wojennego ścieżka wyprowadza na wał,

gdzie jest śliczny, oznakowany asfalt Velo Dunajec:

Velo Dunajec wygodny a widoki nadrzeczne:


Trochę niepokoi że nadal mam wiatr w twarz (znaczy się ze wschodniego zrobił się południowo wschodni), ale nie ma co się martwić na zapas - za 13km skręcam na zachód i liczę na wiatr w plecy.

Żadnych wiat "Miejsce Odpoczynku Rowerzystów" nie ma. Szkoda, ale w końcu wiele nie potrzebuję - zjeżdżam z wału i jadę błotnistą drogą przez jakieś łęgi nad ładny staw, gdzie rozkładam kocher:


Potem przejeżdżam pod autostradą i dalej nad Dunajcem po opłotkach Tarnowa aż do zjazdu z A4 w Ostrowie. Jadę serwisówką koło A4 i zgodnie z oczekiwaniami mam wreszcie miły wiatr w plecy, co pozwala optymistycznie myśleć o powrocie do domu mimo, że już popołudnie.

W komórce wyświetla mi się ślad trasy przejechanej tu z synem w sierpniu, więc jadę bez obaw o np. nagłe skończenie się serwisówki, jednak w końcu decyduję się na zboczenie z pewnej drogi - jadę dalej na zachód, przez Szczepanów:


tak by pojechać drogą przez zupełnie nieznany mi las koło Jodłówki:


Na płaskiej, pustej drodze do Mikluszowic mam doskonały widok na zachód Słońca, po którym szybko robi się szaro. W Puszczy jest już całkiem ciemno, tak że tam już jadę na lampkach. Do domu jeszcze tylko chwilka - korci by dokręcić jeszcze odrobinę, tak by wyrobić pełne 200km, ale zwycięża rozsądek - jeszcze trzeba dziś pójść do kościoła.

Pasierbiecka Góra i Kamionna przed pracą

Czwartek, 15 września 2016 · Komentarze(1)
Kategoria stówki
Piotrek mieszka w Bochni czyli miejscu, gdzie z jednej strony jest Puszcza i równiny, a z drugiej - imponujące górki. Od roku ma nowy rower i forma stale mu rośnie - jeszcze niedawno robił pętle po Puszczy, teraz śmiga takie podjazdy, że strach! Górek koło domu mu zazdroszczę, ale przecież nic straconego - raptem 30km (x2) po płaskim i ja też mogę mieć przyjemność - przy odrobinie wysiłku można zrobić fajną pętlę nawet przed pracą (przed pracą, bo cały dzień trudno nam wygospodarować).

Tym razem przejechaliśmy się w Beskid Wyspowy, na Kamionną. Piękne doświadczenie na pożegnanie lata: ranek chłodny, ale potem idealna pogoda, błękitne niebo, upał i widoki:




W pracy zapowiedziałem, że będę po południu, ale i tak trzeba się spinać: pobudka po 4:00, start o 5:00 - we wrześniu oznacza to ciemną noc, z delikatnym muśnięciem horyzontu brzaskiem:

a potem pojawia się mgła - gęste, mroczne kłębowisko, które wraz ze zbliżającym się świtem rozjaśnia się, ale świat pozostaje szary.

Spotkanie z Piotrem o 6:17 czyli na wschód słońca - oglądamy poziome promienie wschodzącego słońca,  przebijające się z trudem przez szarość:

Jest zimno (6 stopni), obaj żałujemy braku ciepłych rękawiczek, ale z to już niedługo - jeszcze tylko kilkanaście kilometrów (doliną Stradomki, pozwalającej szybko podjechać do Beskidu Wyspowego) i zaczynają się podjazdy, na których przestajemy marznąć. Zresztą mgła zostaje w dole:






Pierwszy podjazd to była tylko niewielka hopka, pozwalająca urokliwie ominąć Łapanów i główne drogi, ale przed Rybiem zaczyna się solidne łojenie, tak że gdy podjeżdżamy pod "naszą górę", to jesteśmy już przyjemnie rozgrzani.

Pojawia się pomysł, że skoro są tu dwa "klasyfikowane" (np. na altimetr.pl) podjazdy, to może by zrobić je dziś oba? Wjechać na Pasierbiecką Górę, ale potem nie męczyć terenowego przejazdu przez las na Kamionną, tylko zjechać i zrobić podjazd na Kamionną od samego dołu - z Młynnego.

Podjazd na Pasierbiecką Górę to 2.5km nieustannego piłowania na najniższym przełożeniu - nachylenie nie spada poniżej 14%, a dłuższe momenty trzyma się blisko 20% (19% na liczniku przy "halsowaniu"). Czy warto było? Widoków na górze tu nie ma, ale asfalt jest idealny - zjazd jest szybki, ekscytujący, przepyszny! Tylko trzeba się przyzwyczaić, że w tym rowerze nie mam tarczówek, czyli hamowanie nie jest tak efektywne, a po zjeździe rozgrzane hamowaniem obręcze - parzą.

Zjeżdżamy do Pasierbca, gdzie spędzamy chwilkę w Sanktuarium:





po czym tracimy wysokość w imponującym stylu - zjazd do rzeki (Łososiny) był wąską drogą, ale asfalt był perfekcyjny a nachylenie sięgało -21%.

Nad Łososiną wybieramy drogę tak, by trafić w odpowiedni segment Stravy (Piotrowi na tym zależy) i ciągniemy w górę.

Na tym podjeździe widoki są, są też miejsca z mniejszym nachyleniem, ale także kawałki iście mordercze. Tak jak poprzednio próbuję "halsowania", ale przy wąskiej drodze i nachyleniu ok. 20% jest to kiepski wybór - za którymś razem nie wyrabiam przed brzegiem drogi i staję przed koniecznością ruszenia pod górę. Udaje mi się to dopiero z pomocą ścieżki odbijającej w bok drogi, do której wcześniej musiałem z 15 metrów rower podprowadzić - Piotr śmieje się, że podjazdu nie zaliczyłem. Trudno, ma rację - kiedyś się poprawię :-)

Asfalt kończy się z kilometr przed szczytem, ale idąca dalej droga gruntowa jest wygodna, a nachylenie spada do 11%, więc luzik, nawet na naszych rowerach (trekkingowych, wąskie opony).

Blisko szczytu droga wypłaszcza, pojawiają się też kałuże i błoto, ale nie na tyle by to przeszkadzało. Na sam szczyt prowadzi jeszcze przez kilkaset metrów kamienista ścieżka, ale nie ciągnie nas, bo na szczycie las, a tu widoki:



Zjeżdżamy kamienistą drogą, po krótkiej chwili przechodzącą w asfalt:

sprowadzający nas do głównej drogi - na Przełęcz Widoma.

Potem długi, szybki zjazd - do Żegociny i dalej - aż do Łąkty i Potoku Saneckiego, wzdłuż którego jedziemy dalej do Trzciany (polecam lody jagodowe w cukierni tuż za wioską) i dalej - aż do Stradomki. Praktycznie 20km zjazdu - mija niepostrzeżenie.

Dolina Stradomki w południowym słońcu wygląda zupełnie inaczej niż rano, ale tak samo pozwala na szybkie przemieszczanie się. Piotr ciągnie na maxa, bo już się śpieszy do pracy, ja staram się nadążyć, ale trochę z sił opadam.

Rozstajemy się koło Raby, słońce praży - jeszcze tylko staram się zjechać z głównej i odzyskuję w końcu oddech w cieniu drzew, pod kapliczką za Targowiskiem:

Kanapka i sok pomarańczowy cucą na tyle, że decyduję się nie wracać po swoich śladach - po płaskim, ale pociągnąć przez Gruszki (ciąg wzgórz równoległych do A4) i Brzegi. W pracy jestem 14:35 - trochę padnięty, ale super zadowolony!




Historia wycieczki ma niespodziewany ciąg dalszy.

Ze względu na konieczność przejechania ok. 80km po płaskim zdecydowałem się tym razem nie jechać w góry na "góralu", ale na moim trekkingu. Wybór o tyle sensowny, że Piotr też jedzie na takim (tylko z amortyzatorem przednim). Zjazd po kamienistej drodze lub po asfalcie 70km/h musiały być dla "trekkinga" trudne, ale przecież to mocny, sprawdzony sprzęt, przeżył Gruzję i Rumunię - co może się stać?

Okazało się że było blisko: w czasie drogi wszystko zagrało idealnie, ale następnego dnia rano, na pierwszej prostej od domu, po przejechaniu dosłownie 400m złamała mi się sztyca! Miałem wtedy prędkość 23km/h i nie opanowałem sytuacji - poleciałem przez kierownicę. Prawie nic mi się nie stało, ale nie opuszcza mnie myśl, co by było, gdyby taki OTB zdarzył się nie przy 23, ale przy 70km/h....