GreenVelo 2016 z Mateuszem

Sobota, 6 sierpnia 2016 · Komentarze(2)
Kategoria z synem
Wakacje z 14-letnim synem. 1020km. Kraków - Białystok. W większości po szlaku Green Velo, ale bez kurczowego trzymania się trasy wyznaczonej przez twórców szlaku, zwłaszcza gdy ten prowadził drogami mocno terenowymi.

15 dni w podróży: 10 dni jazdy + dzień na powrót pociągiem + 4 dni przerw (kajak, zwiedzanie, mniejsze trasy bez bagażu). Drogi boczne, czasem wojewódzkie ("3-cyfrowe"), sporo asfaltowych dróg rowerowych, szutrówki, czasem drogi gruntowe, w miastach zwykle kostka urzędnicza. W zasadzie płasko.

Noclegi pod namiotem na polach namiotowych z łazienkami (6 nocy) lub pod dachem (np. agroturystyka). Wyżywienie wszelakie: od zupek gotowanych na palniku gazowym do potraw regionalnych w klimatycznych restauracjach. Sumaryczny koszt 15-dniowego wyjazdu dwu osób (wszystko, z jedzeniem, kajakiem, muzeami i pociągiem włącznie): 2300zł.
 


1. Sobota 6.08.2016: Kraków - Tarnów
Prognozy pogody straszą deszczem. Według diagramów ICM najrozsądniejsze wydawało się wyruszenie późnym przedpołudniem, ale  praktyka wypadła zupełnie obok prognoz: choć faktycznie nocne deszcze skończyły się rano, to siąpić znów zaczęło równo z naszym wyjazdem. I siąpiło monotonnie i zniechęcająco pod szarym niebem.

Potem pojawia się nadzieja - przestaje padać, tak że robi się całkiem optymistycznie - jazda przez pachnący deszczem las czy łąkę ma swój urok:

Generalnie droga do Tarnowa jest naprawdę ładna - prowadzi przez 3 fragmenty puszczy, rozległe łąki, spokojne wioski, potem koło autostrady A4 (np. całkiem pustą drogą serwisową) - może się podobać. Byle nie lało. A niestety na ok. 30km przed Tarnowem deszcz wraca i to na poważnie. Ulewa! Cóż, trzeba ciągnąć.

Mateusz trzyma się nieźle, ale widać że mu morale spada - pierwsza noc miała być pod namiotem, ale w tych warunkach na atrakcyjności zyskuje suchy pokój. W hotelu przy campingu wszystko zajęte (wesele), ale jest jeszcze ostatni domek campingowy. 130zł za noc ze śniadaniem - dobry wybór.



2. Niedziela 7.08.2016: Tarnów - Łańcut

Ranek (msza o 6:30) olśniewająco świeży i radosny. Po deszczu ani śladu: słońce, błękitne niebo, wszystko jest czyste i piękne.




Słoneczko grzeje, suszymy rzeczy, ale nie mamy zbyt dużo czasu, bo dziś długi dzień - prawie 120km do Łańcuta. Wyjeżdżamy z Tarnowa, zgodnie z radą kolegi z pracy, ulicą Błonie, która z miejsca nastraja nas optymistycznie:


A potem są kolejne kilometry wiosek, lasów, pól. Niby jest już w miarę płasko, ale co chwila zdarzają się długie, 2-3% podjazdy, które pomału wysysają z Mateusza energię. Poprawa następuje po użyciu mojej "tajnej broni": zabieram mu 2 butelki wody, redukując wagę jego bagażu do 9kg :-)

Pora obiadowa wypada w okolicy Dębicy - skręcamy do centrum miasta, znajdujemy pizzernię - jeszcze Mateusza pizza cieszy, a na pewno daje siłę na dalsze pedałowanie pod błękitnym niebem:

Słońce jest już nisko gdy dojeżdżamy do Rzeszowa, ale to tylko dodaje uroku mostowi na Wisłoku:


Wyznaczona w domu trasa ładnie prowadzi opłotkami Rzeszowa, choć jest też zgrzyt: spotykamy 3 orków w aucie, co najpierw zabawiają się po pijaku udawaniem (?), że rzucają ponad ekranem dźwiękochłonnym kamienie na drogę szybkiego ruchu, a potem jadą "za nami" do pobliskiego spożywczaka. Sprzedawczyni ostrzega, że to kryminaliści (najaktywniejszy właśnie wyszedł z więzienia), więc na wszelki wypadek zmywamy się asap. Błue, nie tak miało być.

Jeszcze tylko godzinka do Łańcuta - koniec drogi jedziemy już na lampkach, pod księżycem. Pod koniec już po GreenVelo, szutrówką wzdłuż torów kolejowych. A koło drogi stadka saren. Niby jest zmęczenie po całym dniu, ale urok drogi wygrywa - humory dopisują, tym bardziej, że jesteśmy pewni noclegu (na wszelki wypadek dzwoniłem żeby się upewnić).

Do MOSIR w Łańcucie dojeżdżamy po ciemku, po długim łomotaniu w szyby otwiera nam nocny pracownik, wskazuje kompletnie pustą łączkę pola namiotowego. Potem jeszcze raz, po kolacji z kocherka, łomotanie w szyby, żeby się wykąpać. Zasypiamy spokojnie, kołysani odgłosami przejeżdżających często pociągów.



3. Poniedziałek 8.08.2016: zwiedzanie Łańcuta + Łeżajsk

Dziś odpoczywamy po długim przejeździe: wysypiamy się do oporu, potem śniadanie ze świeżymi bułeczkami, potem wrzucamy sakwy do namiotu, namiot zamykamy kłódkami, rowery zapinamy do płotu i idziemy na nogach do pałacu - zwiedzać.

Skwar jest już okrutny, a że akurat dziś darmowe wejście, to kolejka na pół godziny - w pełnym słońcu to niezły test determinacji :-)

ale warto było - pałac ładny, a jego ogród tym bardziej.




Jemy pierogi i wracamy do namiotu. Skwar jest nie do wytrzymania, a trzeba się ruszać, bo wymyśliliśmy dziś nie pauzować całego dnia, tylko przejechać odrobinę - do Leżajska, gdzie rano telefonicznie zarezerwowałem nocleg. Składanie namiotu na takiej patelni to próba wytrzymałości, ale udało się - ruszamy przed 16.

Najpierw jak dzień wcześniej - wioskami wzdłuż A4. Niby GV, ale z infrastruktury rowerowej jest tylko koszmarna ścieżka kostkowa: nierówna i w kółko przeskakująca z jednej strony drogi na drugą - jedziemy drogą. Potem zwrot na północ i podjazd. Licznik na kierownicy pokazuje 36 stopni ciepła, co nie wpływa dobrze na humor, ale ciągniemy. Na szczęście w końcu pojawia się sklep z rozległym cieniem (temperatura spada do 26 stopni) i zimnymi napojami - w samą porę, bo już parę uszami puszczaliśmy.

Zresztą droga się poprawia - najpierw pojawia się jakiś cień

a potem, jadąc za GV, skręcamy w lasy - droga robi się uroczo chłodna:

Zdecydowanie warto było kilka km nadłożyć, żeby przejechać tymi wzgórzami pokrytymi lasem.

Za lasami też jest miło - upał już zelżał, a okolica jest urokliwa. Po drodze widzimy "zawieszonego" ptaka - udaje na drodze że nie żyje. Jak jeszcze trochę tak poudaje, to jakieś auto zamieni go w ptaka płaskiego:

Jeszcze tylko kilka wzgórz przed Leżajskiem



i jesteśmy na miejscu:


Na kolację pizza - pycha!



4. Wtorek 9.08.2016: Leżajsk - Zwierzyniec


Śniadanie, spacer po klasztorze i jedziemy.

Sporo ładnych szutrówek, dużo słońca, ale przy delikatnym wietrze w plecy jedzie się fajnie. Prowadzi nas GV, ale tak naprawdę dopiero w Zwierzyńcu dojedziemy do jego głównej trasy. Na razie jedziemy na północ - do Sanu.


Nad Sanem - w Ulanowie można było pojechać dalej łącznikiem GV, ale okazuje się, że przygotowując się do drogi trochę zaniedbałem planowanie trasy - na szybko, bez sprawdzania, przeklikałem trasę i w pewnym momencie wyszło, że mamy jechać leśną drogą "ATR":

która szybko robi się bardzo piaszczysta - na moich oponach bym to z trudem pojechał, ale Mateusz na 38mm był bez szans - wracamy na bardziej główne drogi i sprawnie jedziemy na Biłgoraj.

Na kilka km przed Biłgorajem ruch zaczyna się nieprzyjemnie zwiększać, ale akurat pojawia się przydrożna knajpka z pysznym obiadem, tak że mamy siłę na kolejne eksperymenty z bocznymi drogami:

W końcu Biłgoraj:

przez który przejeżdżamy ścieżkami rowerowymi i chodnikami, ale trochę za miastem ścieżki się kończą i mamy do wyboru albo 18km niepokojąco ruchliwą drogą na Zwierzyniec, albo zaufać greenvelo. Wybraliśmy GV, co szybko oznaczało jazdę niezłą, choć piaszczystą gruntówką:

jednak w pewnym momencie stanęliśmy wobec perspektywy pchania rowerów przez 3km głębokiego piachu w lesie:

Tak, wyklinaliśmy paskudnie na projektantów GV i ich audytorów (uznaliśmy wspólnie, że zasługują na bolesnego pypcia na tyłku), ale szczęśliwie dokładna mapa w komórce pozwoliła skrócić dystans do pchania o połowę - po normalnej leśnej ścieżce dało się jechać, więc odbiliśmy ścieżką w bok, a potem inną wróciliśmy do GV.

Gdy wyjeżdżamy z piaszczystej leśnej drogi na normalną gruntówkę, mijamy się z walcem drogowym. Jeśli chodziło mu o polepszenie jakości GV w tym lesie, to się przeliczył - sprawdziliśmy, że na tym piasku za walcem jedzie się dokładnie tak samo źle jak przed nim. Może po deszczu byłoby inaczej. A może to nie o GV mu chodziło?

Coraz lepszymi drogami dojeżdżamy do wioski Tereszpol, gdzie niemiła niespodzianka - ostatni fragment GV do Zwierzyńca (9km) prowadzi drogą wzdłuż torów kolejowych i jak sprawdzamy: znowu głębokiego, sypkiego piasku jest mnóstwo. Poddajemy się i wracamy na główną.

Na początek jest duży podjazd - jego pierwszą połowę jedziemy chodnikiem z boku drogi, ale gdy chodnik się kończy, trzeba jechać drogą obok ciężarówek. Na szczęście wszyscy kierowcy bardzo grzeczni, tak że bezpiecznie najpierw wyjeżdżamy na górę:

a potem długim, szybkim zjazdem wpadamy do Zwierzyńca, gdzie szybko znajdujemy camping na tyłach Biedronki.

Szybki zjazd był też uzasadniony gwałtownie gromadzącymi się burzowymi chmurami, tak że rozbijanie namiotu było na tempo, ale ostatecznie nic nie spadło. Noc też była spokojna. Camping miły, natomiast zaskoczeniem był brak ciepłej wody pod prysznicem. Zapewne uznali, że wystarczą panele słoneczne na dachu - w każdym razie początkowo z kranu leciało coś lekko ciepławego, ale wkrótce potem woda już była zupełnie zimna. Trzeba twardym być.



5. Środa 10.08.2016: wczasy w Zwierzyńcu
Dzień szarawy, poświęcamy go na leniwe spacery: kościół na wodzie, muzeum Roztoczańskiego Parku Narodowego, stawy Echo, park nad rzeczką Wieprz. Z tego wszystkiego najlepsze wrażenie robią stawy Echo - mógłbym tam siedzieć godzinami:




ale Wieprz też robi dobre wrażenie, zadziwiająco przejrzysty jak na rzekę nizinną:

Obiad w "karczmie" specjalnie chronionej:


A wieczorem przychodzi z dawna oczekiwany deszcz. I to jaki! Potężnie leje praktycznie od zmroku do ok. 2 w nocy. Wody tyle, że mimo piaszczystego podłoża i ulokowania namiotu raczej na wzniesieniu, w nocy czuję że podłoga namiotu zimna - to pod częścią namiotu "strumień" zaczął nam płynąć. Namiot porządny, nie przemaka - ulewa tylko do snu kołysze.


6. Czwartek 11.08.2016 Zwierzyniec - Chełm
Rano, po nocnej ulewie, zbieramy się nieśpiesznie i dzięki temu składamy suchy namiot. Aż do Szczebrzeszyna droga przez wioski albo perfekcyjnymi do bólu ścieżkami rowerowymi. Jakby trzeba było tak dłużej jechać, to by człowiek z nudów oszalał :-)

Potem robi się ciekawiej, ale tam gdzie miało być najfajniej, czyli koło zalewu Nielisz, projektanci greenvelo znów wykazują się beztroską: drogi gruntowe są fajne jeśli nie ma bardzo dużo piasku ani błota. O ile wilgotny po nocy piasek przejechaliśmy:

to błoto było poważnym problemem. Zaczęło się od pojedynczych błotnistych kałuż w dziurach gruntówki:

które potem zaczęły się łączyć, tak że musieliśmy przejeżdżać lub przepychać rowery przez grząskie błoto. A z sakwami nie jest to łatwe. Po niecałym kilometrze ostrej walki z błotem docieramy do poprzecznego asfaltu, gdzie mapa pokazuje, że nada się on do powrotu do punktu startu - korzystamy.

Tak że potem jedziemy już wschodnią stroną zalewu:

drogą nudną, ale asfaltową. Szkoda, bo na mapie przejazd zachodnią stroną wyglądał smakowicie. Niestety implementacja zawiodła.

Podobnie za zalewem, gdzie znów GV odbija w lasy zamiast jechać przez wioski - tu poddajemy się bardzo szybko, bo gliniasta droga, rozjeżdżona przez traktory, po deszczu zdecydowanie nie nadaje się do jazdy.

Dojeżdżamy do Krasnegostawu. GV robi wjazd do miasta wałami Wieprza, ale już zupełnie szlakowi nie ufamy i wybieramy normalną drogę.

W miasteczku na rynku zasięgamy języka u miejscowej młodzieży, co pozwala zjeść w najlepszej pizzerni w mieście - jest OK. Przy jedzeniu zastanawiamy się nad dalszymi planami: pogoda jest tak niepewna, że umawialiśmy się rano, że w razie czego przejedziemy resztę drogi do Chełma pociągiem (tam zwiedzamy, więc deszcz by tak bardzo nie przeszkadzał). Do Krasnegostawu jedziemy zgrubsza trasą pociągu, ale teraz trzeba wybierać: albo jedziemy na dworzec (pociąg za 20 minut), albo przejeżdżamy 28km drogą wojewódzką. Opcja jechania za GV w ogóle nie wchodzi w rachubę - on do Chełma kluczy mocno, a zaufania do projektantów szlaku nie mamy nic a nic. Podjeżdżamy do skrzyżowania, patrzymy na wielkość ruchu na drodze - wybieramy jazdę.

Droga mija szybko, choć przez chwilę z nieba pokapuje. Ruiny renesansowego zamku w Krupem pod chmurnym niebem wyglądają niesamowicie.




W Chełmie znowu mści się pośpiech przy planowaniu trasy: google maps podał bardzo błędną lokalizację campingu, a ja, niechluj, tego nie zweryfikowałem wcześniej. Tak więc po dojechaniu na wyznaczone wcześniej miejsce czeka nas jeszcze przejazd 6km pod adres ze strony MOSIR, gdzie wszystko jest zamknięte, więc dzwonię na recepcję, gdzie podają mi kolejny adres - po 1.5km jesteśmy wreszcie na miejscu. Zyskiem z wieczornego krążenia po mieście są widoki:



Do hoteliku dojeżdżamy równo z grupką jadącą GV od północy - oni wybrali namiot na trawniku przed hotelikiem, my mamy już zarezerwowany pokój. Gadamy chwilę, pocieszają nas, że potem GV jest dużo lepsze, choć wskazują fragment (za Grabarką) który trzeba ominąć, bo inaczej grzęźnie się w 10km piachu.

Pierwsze wrażenie z hoteliku marne (klimaty PRL, na korytarzu śmierdzi chemią), ale sam pokój fajny (w szczególności chemią nie śmierdzi), czysto, łazienka z gorącym prysznicem, obsługa miła, pożyczają do pokoju czajnik - jest bardzo OK.



7. Piątek 12.08.2016: Zwiedzanie Chełma + Okuninka
Ranek przepiękny - niebo bez jednej chmurki! Mateusz śpi spokojnie, ja wsiadam na rower objechać miasto i kupić jedzenie na śniadanie. Wjeżdżam też na górę Chełm (mocne podjazdy mają tu na nizinach!), gdzie stoi bazylika iskrząca się w porannym słońcu:


Po śniadaniu idziemy w stronę "kredowego labiryntu" - pierwsze wejście o 11:00, więc mamy chwilę - przechodzimy przez górę Chełm, wchodzimy na wieżę koło bazyliki:


trochę zwiedzamy miasto

i idziemy w podziemia

Podziemia kredowe są naprawdę fajne! Zdecydowanie warte poświęconego czasu. Robi wrażenie zwłaszcza naturalność tych korytarzy - one w większości nie wymagały żadnych szalunków, podpór, techniki. Po prostu idzie się pod sklepieniem, na którym widać ślady po dawnych narzędziach.

Rano, patrząc jaka ładna pogoda, zdecydowaliśmy że nie zostajemy w Chełmie drugiej nocy - spakowaliśmy się, a sakwy zostały pod opieką miłej pani z recepcji. Teraz więc po spokojnym obiedzie wracamy po rowery i sakwy i jedziemy.


Droga bardzo poprawna, aż nudna. Ale dobrze, bo pora robi się późna. Zwłaszcza że na jednym z postojów Mateusz robi krzywdę swojej klamkomanetce - dla hecy chce ruszyć na głębokim żwirze, więc dość siłowo zmienia biegi na najniższy. No i ewidentnie coś nadgiął - czyszczenie i smarowanie pancerzy linek nic nie daje - biegi z tyłu nie chcą wracać z niskich na wysokie: ma do dyspozycji 4 biegi górne, reszta wymaga ciągnięcia palcami za linkę przerzutki. Zastanawiam się nad rozbieraniem samej klamkomanetki, ale stwierdzam, że lepiej mieć teraz cokolwiek działające, a naprawę/wymianę zrobić jutro w mieście (Włodawie).

To w ogóle był dziwny postój - jeden z MORów przy drodze (MOR: Miejsce Odpoczynku Rowerzystów, budowane w ramach GreenVelo), w małej wiosce blisko granicy białoruskiej (Zbereże). Koło gruntowej drogi odbijającej od asfaltu. I w tą gruntówkę co chwila ktoś wjeżdża - dosłownie po kilka aut na minutę. Dziwiliśmy się dopóki nie znaleźliśmy ogłoszenia, że właśnie wczoraj otwarli tu przejście graniczne i dziś jest festyn. Stąd te tłumy.


Przez chwilę straszy droga gruntowa przez las, ale to tylko chwila, zresztą nie było wcale źle. Droga prowadzi lasem koło muzeum obozu koncentracyjnego w Sobiborze - wieczorem jest nastrój do zwiedzania takich miejsc, ale stwierdzam, że użyję pretekstu późnej godziny, żeby pominąć dziś to doświadczenie.

Zresztą naprawdę robi się późno. I chłodno. W zasadzie to już można by się zatrzymać, przed Sobiborem było kilka miejsc z agroturystyką, ale tutaj pustka. Ciągniemy więc do Okuninki nad Jeziorem Białym, gdzie są przynajmniej 2 pola namiotowe i zapewne jakaś infrastruktura turystyczna.



Docieramy pod pierwsze pole namiotowe już mocno po zmroku. Zimno, dzieciak zmęczony - myślę tylko żeby szybko rozbić namiot i wziąć go na jakieś jedzenie, w jednej z knajp widzianych chwilę wcześniej.

I to był błąd - trzeba było grymasić, a nie brać co podleci. Miejsce okazało się koszmarne. Zdominowane hukiem imprezy techno-polo z w lokalu po drugiej stronie jeziora. Ale nie chodziło tylko o ten lokal - tutaj po prostu przyjeżdżają na camping ludzie, którzy lubią takie klimaty. Czyli wokoło rodzinki z grillami oraz ostro wystylizowane dziunie ze stale zawianymi menami. Oczywiście drzwi aut pootwierane, żeby bawić się przy muzyce z głośników aut - w pewnym momencie słyszeliśmy 4 symultaniczne utwory discopolo - mimo całej mojej tolerancji dla inności, to nie robiło dobrego wrażenia. W knajpie oczywiście też jakieś polo. Campingowy sanitariat to też zjawisko: prysznic jest, ale tylko zimny, a do tego ekstra płatny od czasu kąpieli. Tak, wiem, na zachodzie to częste rozwiązanie, tylko że tam jest ciepła woda, a czas liczy automat na monety - tutaj rzecz załatwia specjalna pani. W toaletach za to daleki wschód: papieru nie ma i nawet nie to, że zabrakło - nie ma nawet wieszaków na papier. Nawet dziur w ścianie świadczących, że takie wieszaki kiedykolwiek były. Najwyraźniej miłośnicy discopolo papieru nie potrzebują. A impreza w lokalu nad wodą wieczorem dopiero startowała - potem było głośniej. Trwała przynajmniej do 3 nad ranem. Pani kąpielowa mówi że tu tak stale.

Tak, wiem, może czepiam się "drobiazgów", ale spanie na tamtym campingu przyjemne nie było. Taki koszmarek, pozwalający docenić inne, lepsze miejsca.




8. Sobota 13.08.2016: Okuninka - Malowa Góra
Rankiem camping wygląda tak niewinnie - imprezowe towarzystwo śpi, pogoda śliczna. I jezioro jak z bajki

Suszymy namiot po zimnej nocy, śniadanie z kocherka i jedziemy. Do Włodawy - szukać serwisu rowerowego dla zmiany uszkodzonej klamkomanetki. Trzeba się starać, bo w Terespolu będzie już sobota wieczór i nic otwartego na pewno nie znajdziemy aż do wtorku (w poniedziałek święto).

Sklepów rowerowych jest we Włodawie kilka, otwarte, w niektórych klamkomanetki są, ale wyłącznie 7-biegowe. Odsyłają nas jeden do drugiego, w końcu trafiamy do Rumcajsa. Tam również części nie ma, narzeka w kółko, że przywalony robotą, że dziś nie ma szans, ale w końcu za 10zł rozkręca klamkomanetkę, coś podgina, coś luzuje i w efekcie biegi zaczynają wchodzić. Alleluja!

Tacy jesteśmy ucieszeni naprawą, że zapominamy o zwiedzaniu samej Włodawy (znaczy się dosyć się tam już nakręciliśmy) i jedziemy na północ. Droga poprawna, raczej nudna.

Przez chwilę straszy deszcz, ale że właśnie jest pora obiadowa, a my jesteśmy przy perfekcyjnym MOR w Szostakach, to stajemy pod wiatą. Barszcz z uszkami to dobra karma wyjazdowa, a my mamy okazję spokojnie, spod daszku, popatrzyć na deszcz, aż przejdzie.

Terespol oznaczał większe zakupy w spożywczaku - większe, bo w poniedziałek będzie wszystko zamknięte (święto). Czyli Biedronka przy wyjeździe z miasta. Potem ścieżka rowerowa wzdłuż głównej drogi, trochę urokliwych wzgórz i dojeżdżamy wieczorem (spokojnie, bo nocleg zarezerwowany telefonicznie dwa dni wcześniej) do mostku na Krznie

i stamtąd zaraz do agroturystyki w Malowej Górze.

Miejscówka fantastyczna. Takie jakby mini schronisko turystyczne - domek wybudowany koło domu gospodarza. Czyste pokoiki, w pokoju łazienka z gorącą wodą, wspólna kuchnia i salonik z gitarą. Koło domku altana na rowery, przed domem ławka do wieczornych pogaduszek.

Dwa koty i pies.


Jeden kot to tulak dla dzieci:

drugi "łowca":

co przynosi z pola myszy. Takie jeszcze żywe - wtedy tulak na nie "poluje". Chwilę po tym, jak gospodarz o tym opowiada, mamy realny przykład jak to wygląda (niekoniecznie chciałem oglądać jak zwierzaki w trójkę zabijają myszkę, ale w końcu to sama natura).

Gospodarz dużo opowiada (wieczorem przy herbacie i samogonie-piołunówce): o bitewnej historii tej ziemi (akurat tutaj stał front w trakcie I i II wojny światowej), o tym co z ziemi wykopują i jakie tu rekonstrukcje z pasjonatami robią (np. zachwala zamknięcie się w okopowej ziemiance - podobno doskonałe na kalibrację priorytetów w życiu).

Nie ma polskiego zasięgu komórki, więc jadę rowerem na górkę, opowiedzieć Żonie, że dojechaliśmy do raju :-)

Pierwszej nocy na kwaterze jesteśmy tylko my i małżeństwo z Warszawy, drugiej nocy są w sumie 4 rodziny (z czego 3 na rowerach), w tym małżeństwo z uroczą dziewczynką, z którą Mateusz konwersuje o kotach.






9. Niedziela 14.08.2016: Kajakiem po Krznie i Bugu
Msza o 9:00 a po niej idziemy na przystań, gdzie czeka już na nas gospodarz z kajakami. Będziemy płynąć w 2 kajaki: my i para, co przyjechała tu autem specjalnie na spływ. Chwila na formalności, w tym na telefon do pograniczników rejestrujący nasz spływ Bugiem - rzeką graniczną (rejestracja + pogadanka o tym czego robić nie powinniśmy). I na wodę.

Najpierw spokojną, małą rzeczką Krzną, potem wpływamy na Bug. Pogoda szybkozmienna - w większości grzeje słońce, ale mieliśmy też chwilę deszczu. Było super!




Żałujemy, że koniec po niecałych 3 godzinach, ale tak trzeba było - w końcu to pierwszy Mateusza spływ kajakiem. Dzwonimy po gospodarza, który wkrótce przyjeżdża po nas i kajaki.


Po powrocie na kwaterę spokojny obiad. A że nabraliśmy ochoty na pierogi, to robię szybką przebieżkę rowerem do Biedronki w Terespolu - po pierogi na obiad i świeże bułeczki na jutrzejsze śniadanie. (Podobno bliżej jest spożywczak przy granicy, ale ja miałem ochotę na te 25km walki z wiatrem - było fajnie).

Po południu lenistwo, ksiązki i rozmowy z innymi rowerzystami na kwaterze. Dowiadujemy się np. że wszystkie kwatery na greenvelo ze znaczkiem "Miejsce Przyjazne Rowerzyście" (np. tu) dostały z projektu super skrzynkę narzędziową. Nikt o tych skrzynkach nie wie (np. nasz gospodarz mówi, że pierwsi o nią pytamy), a kosztowały projekt GV podobno 5000zł każda (narzędzia najlepszej jakości - w sklepie trzeba by wydać na taki komplet 2500zł). Rozmawiamy też o Okunince i podobno jest na nią sposób - schronisko młodzieżowe. I o innych miejscach na szlaku - jak to zwykle w takim towarzystwie. A wieczorkiem spacer:







10. Poniedziałek 15.08.2016 (święto): Malowa Góra - Grabarka
Znów rano kościół (tuż koło kwatery), ale że przed mszą się pakujemy, to startujemy zaraz po kościele. Pogoda piękna, ale wietrzna.

Wiatr prosto w twarz - nie ma lekko. Mateusz początkowo sarka, że trudno tak, ale gdy łapie rytm jazdy za mną, osłaniającym od wiatru, to ciągniemy elegancko. Nawet dostajemy pochwałę od dwójki rowerzystów, których wyprzedzamy po drodze (łapią nas potem gdy jemy lody), mimo że oni jadą bez bagażu :-)

Za Janowem Podlaskim przejeżdżamy przez rozłożone na drodze maty gąbkowe, podlewane regularnie przez strażaka środkiem odkażającym - strażak mówi, że to dlatego że tutaj panuje "afrykański pomór" świń i dzików.

Dojeżdżamy do promu na Bugu w Niemirowie - prowadzi tu greenvelo, znaki drogowe wskazują prom (co chwila podjeżdża jakieś auto), ale promu nie ma. Na tablicy przy brzegu nalepiona kartka by dzwonić do przewoźnika, a tam automat wygłasza komunikat że "nie kursuje do odwołania z powodu niskiego stanu wody". To nie mogli tego tekstu choćby na tej kartce z numerem telefonu napisać? Że nie wspomnę o informacji przy znaku drogowym.

Ale całkiem dobrze się złożyło - przy Bugu jest piękna wiata MOR, a akurat zbiera się na lejbę. Znaczy się jemy obiad z widokiem na deszcz.


Następny prom za 15km - w Mielniku. A jakby i tam nie było, to za kolejnych 15km - most (ale wtedy trzeba by się wracać na Grabarkę).

Okolice ładne, sporo kwater w wioskach nadbużanskich, a miejscowości Serpelice regularny kurort na zalesionych wzgórzach - z knajpami i gigantycznym parkiem linowym. W końcu zjeżdżamy z asfaltu by dojechać do potencjalnego promu, a nad głowami zbiera się burza

Najpierw jedna, za chwilę kolejna i znowu - zaczynamy się przyzwyczajać do krążącej nad nami groźby. A prom jest na miejscu:


Przejeżdżamy Mielnik i zjeżdżamy z asfaltu, za szlakiem, w stronę Grabarki. Burza nadal straszy, ale mamy nadzieję znowu załapać się na wiatę MOR - według znaku: za 3km.

Tym razem przeliczyliśmy się - pełne 2km jedziemy w ostrej ulewie, tak że MOR posłużył już tylko do obsychania przy herbatce.

Potem zupełnie górsko wyglądające wzgórza przed Grabarką

i w końcu sama Święta Góra.


Przydaje się "eksterytorialna" wiata MOR koło klasztoru, gdzie mogę spokojnie przebrać spodnie na długie - w krótkich trochę nie wypada. Akurat jest nabożeństwo żałobne i mnóstwo wiernych oraz duchownych. Nastrojowe śpiewy niosą się wokoło.

W międzyczasie robi się wieczór. Mamy dwie potencjalne miejscówki: jedna wynotowana z Internetu 500m od klasztoru, druga z reklamy przy klasztorze - za 3km. Trzeba próbować.

Zadziałała ta pierwsza. Pani w zasadzie nas nie chciała, bo jak mówi dom wysprzątany pod pielgrzymów (w czwartek wielkie święto prawosławne), ale jak powiedziałem o zmęczonym synku, to dostaliśmy czysty pokoik, z przykazaniem by nie brudzić i nie nachlapać w łazience. Nie było więc mowy o kruszeniu kolacją, ale dostaliśmy od pani po wielkim kubku herbaty z cytryną. Nie nabrudziliśmy, nie nachlapaliśmy.



11. Wtorek 16.08.2016: Grabarka - Białowieża
Pakujemy się czyściutko zaraz po pobudce i jedziemy pod klasztor, do wiaty MOR. Tam śniadanie z resztek pozostałych po zakupach w Biedronce w Terespolu. Jeszcze tylko napełnienie bidonów klasztorną wodą i jedziemy - do głównej, bo przed GV tutaj wszyscy ostrzegają. Robi się płasko, ale nie nudno:





ten tłumek na horyzoncie to pielgrzymka na Grabarkę:

kolejna, za Kleszczelami, zgania nas na chwilę ze ścieżki rowerowej:


Za Kleszczelami droga przeróżna - od eleganckiej ścieżki asfaltowej koło drogi, do leśnej gruntówki. Ale wszystko porządne i dobrze oznakowane, np:


W Hajnówce zbiera się na deszcz. Pierwszy przeczekujemy w fajnej restauracji regionalnej:

(z pyszną zapą z soczewicy i pomidorów oraz świeżymi "kartaczami").

Drugi deszcz, to w zasadzie niewarte wzmianki siąpienie, przy którym oglądamy Sobór Świętej Trójcy - niestety tylko z zewnątrz, bo zamknięte na głucho.

A trzeci deszcz zaczyna się, jak to ostatnio, tuż koło wiaty MOR, tak więc znowu mamy okazję do bezpiecznego obejrzenia - tym razem prawdziwego "oberwania chmury".

Świeżo rozmoczona ziemia i ograniczone zaufanie do projektantów GV skutkuje rezygnacją z przejechania szlakiem do Białowieży - jedziemy bezpiecznym asfaltem:


Camping w Białowieży oglądamy bardzo uważnie (po doświadczeniu z Okuniką), ale wygląda perfekcyjnie - rozbijamy namiot i jemy kolację w towarzystwie przeuroczego kotka (podobno podrzucony tu 5 miesięcy temu - ciągle szuka przyjaciela):







12. Środa 17.08.2016: wczasy w Białowieży
Wieczorem zaczepia nas para, co przyjechała tu na motorach z Pomorza - czy nie chcielibyśmy się dołączyć do zwiedzania rezerwatu z przewodnikiem? Podobno dobry przewodnik, a w małej grupie może być lepiej niż w standardowej. A 140zł podzielone na 4 osoby nie wychodzi źle. Oczywiście godzimy się, czyli dzień zaczynamy od rezerwatu.

Przewodnik faktycznie dobry - z pasją opowiada, widać że lubi to zajęcie. Nie tylko oglądamy las, ale też wąchamy a nawet smakujemy wskazane roślinki (to oczywiście jeszcze przed rezerwatem). Było naprawdę fajnie.







(przewodnik: Zbigniew Małyszko, 505-044-742).

Potem lenistwo i obiad, a po południu wsiadamy na rowery i odwiedzamy kolejno: pokazowy rezerwat żubrów (takie zoo z wielkimi wybiegami):



skansen wsi ruskiej oraz restaurację "Carską" na dawnym dworcu kolejowym - gdzie stoją lokomotywy parowe (w złym stanie) oraz jest wypożyczalnia drezyn.


Nie jedziemy drezyną, ale widzieliśmy jak robią to inni i wyglądało fantastycznie:



13. Czwartek 18.08.2016: Białowieża - Białystok
Suszenie namiotu, żegnanie się z kotem i znajomymi z campingu (fajni rowerzyści) i w drogę. Najpierw asfaltem do Pogorzelec, potem GV gruntową drogą przez Puszczę. Droga właśnie jest łatana, co polega na zrzucaniu w dziury łopatami piasku z ciężarówki. Nie pomaga to wiele, ale my też wiele nie potrzebujemy.

Ale gdy w końcu dojeżdżamy do wiosek z asfaltem, to już nie chce się z niego zjeżdżać - do Siemianówki jedziemy drogą (pustą, ładną), odległą od GV o ok. kilometr.

W Siemianówce porzucamy GV - wystarczy nam oglądanie jeziora z grobli kolejowej, a potem zamiast piaszczystych gruntówek - droga wojewódzka. Ta najpierw jest łatanym asfaltem, potem hiperwygodną drogą ze ścieżką koło niej

Dojeżdżamy nią do Michałowa, gdzie jemy obiad w fajnej restauracji regionalnej, bawimy się fontanną przed imponującym ratuszem miejskim:

i decydujemy się na trwałe porzucenie greenvelo - jedziemy wprost na Kleosin, omijając Białystok i główne drogi. Decydujemy trochę z powodu groźby deszczu, a trochę z lenistwa - w każdym razie wybrana droga jest zadziwiająco ładna: przez wioski, łąki, lasy i delikatne wzgórza prowadzi wprost do końca podróży.

A u celu jest gościnny dom Wujka i Cioci. Oraz Babcia dawno niewidziana przez Mateusza (dla niego: prababcia).



14. Piątek 19.08.2016: Białystok i Supraśl
Najpierw dworzec kolejowy: trzeba kupić bilety na jutro. Tu zaskoczenie: nie ma biletów (rowerowych) na 11. Podobnie na 9. Dopiero udaje się zarezerwować na 6:51. Trudno - będzie wczesna pobudka.

Potem kochana Babcia, od której wyjeżdżamy odwiedzić Supraśl:


z jego muzeum ikon, np:





Niby Supraśl jest niedaleko Białegostoku, ale plus przejazd przez miasto, plus np. dworzec i to, że w Białymstoku ścieżki rowerowe prowadzą wzdłuż dróg-obwodnic - ani się spostrzegliśmy, a zrobiło się 55km na rowerze.

I wieczór, tak że po obiadokolacji drugą wizytę u Babci robimy już nie rowerami, tylko odwiezieni autem przez Wujka. Przy okazji dokańczamy zwiedzanie Białegostoku:




15. Sobota 20.08.2016: pociągiem do domu
Pobudka o 5:00, śniadanie i na dworzec. Pociąg do Warszawy z dużym przedziałem rowerowym - wygodnie wieszamy wszystkie, mimo że rowerzystów sporo.

Na stacji Warszawa Wschodnia mamy godzinę czekania na pociąg do Krakowa, ale to dobrze - bez pośpiechu transportujemy rowery między peronami (po schodach). Oczywiście jest też opóźnienie - 75 minut. Poczekamy. Trochę słońce grzeje peronie, ale co to dla nas.


Za jakiś czas bełkocik przez głośniki, z którego wyławiam jedynie, że chodzi o nasz pociąg - sprawdzam na tablicy elektronicznej, a tam coś niepokojącego: obok informacji o 75min opóźnieniu pojawił się dopisek: cancelled/odwołany. Na wszelki wypadek idę do informacji zapytać co to znaczy, a tam już tłumek wkurzonych podróżnych - to nie pomyłka, faktycznie nasz pociąg jest odwołany! Nie wiedziałem że w ogóle tak można...

Dla kolei najwyraźniej nie jest to żadnym zdarzeniem nadzwyczajnym - panie w kasach przyjmują klientów zgodnie z systemem ticketowym i dlatego żadna nie wspomoże pani z informacji w zapanowaniu nad chaosem. A jest chaos okrutny - przepisywanie biletów na inny pociąg trwa długo, na tyle długo, że mija termin odjazdu kolejnych pociągów - ludzie się wściekają, pani panikuje. Tym bardziej panikuje, że najwyraźniej nie ma pełnego dostępu do systemu rezerwacji i musi się wspomagać koleżanką z kasy obok, która równolegle musi obsługiwać klientów "ticketowych".

A przy pasażerach z rowerami bezsilność totalna: najpierw każdemu oświadcza, że "biletów rowerowych nie ma", a gdy ci kolejno odbijają piłkę jakimś mocnym stwierdzeniem w stylu "to nie mój problem, ja zapłaciłem za przejazd", to coś długo kombinuje na zapleczu (a kolejka oczywiście wścieka się coraz bardziej). Nam w końcu znalazła bilet na po 12 (i tak dobrze - 5 osobowa grupa dostała na 14:30 i tylko z 4 miejscami na rower - "piąty jakoś się upchnie"), tak że w Krakowie byliśmy 16:34 - raptem 2.5godziny ponad plan. Mogło być gorzej.

Jeszcze przejazd przez miasto i wreszcie w domu. 1020km i 2 tygodnie to jednak trochę było. Było fajnie, ale dobrze jest wrócić do domu.

Duża pętla - tym razem się udało. 420km

Niedziela, 10 lipca 2016 · Komentarze(3)
Kategoria Łojenie
Miesiąc wcześniej próbowałem, ale się nie udało: upał i ciągły wiatr w twarz, tak że wybrałem rozsądek, czyli powrót pociągiem po raptem 260km. Ale ta trasa nie dawała mi spokoju, więc gdy zobaczyłem, że pogoda ma być bez ekstremów temperaturowych, to po sobocie z rodzinką niedzielę "zarezerwowałem" na rower.

Na moim trekkingu nie jeżdżę tak szybko jak szosówkarze, ale jak się zepnę, to mogę przez wiele godzin utrzymać średnią 24km/h - jeśli przy tym nie będę szalał z postojami, to może uda się utrzymać średnią brutto 20km/h? Wyjeżdżając o brzasku może mógłbym skończyć o północy?

Nie skończyłem o północy, tylko tuż przed świtem: postoje były potrzebne częstsze i dłuższe niż planowałem, a poza tym pociągnęło mnie 20km za Sandomierz - do promu w Zawichoście, tak żeby zobaczyć wielką Wisłę, świeżo po połączeniu z Sanem. Wyszło 420km i zajęło mi to ponad dobę:

Start o brzasku może trochę boli (sam się obudziłem! budzik nie zdążył choć spałem tylko 4 godziny), ale daje szansę zobaczenia świata od ładnej strony. Puste drogi (nawet te "krajowe"), cisza, chłodek (nad Szreniawą temperatura spadła do 10 stopni):


Początek niezły - mimo początkowych górek średnia 24km/h daje się utrzymać, tak że do Pacanowa dojeżdżam sprawnie i mogę "pozwolić sobie" na nagrodę - wizytę w Muzeum Bajek. Jest przesłodkie!






Z czasem robi się cieplej, po równinie hula wiatr (ze wszystkich kierunków), ale wszystko to nie przeszkadza by sprawnie ciągnąć przed siebie. Na poprzednich długich wyjazdach w kość dawały mi trzy sprawy: ból dłoni i tyłka oraz zmęczenie okularami przeciwsłonecznymi - żeby temu zapobiec wszystko "bolesne" mam zdublowane: mam dwie pary bardzo różnych rękawiczek, gdy się robi cieplej pampersa zmieniam na normalne gatki, a okulary mam zarówno fotochromy jak i stare - bursztynowe. Okresowe zmiany zdublowanych elementów sprawdzają się nieźle, a dodatkowo mam bonus - w bursztynowych okularach świat wygląda ciekawie:


A potem Sandomierz. Miałem go minąć (pojechać od razu na most), ale stwierdziłem że to nieludzkie mijać taką ładną starówkę. Wymyśliłem, że jak pojadę podjazdem przez centrum starego miasta, to zgrabnie wyjadę na drogę "lubelską", co pozwoli przejechać za San nie tak jak poprzednio, ale promem w Zawichoście.

Więc były lody na rynku, tłumy turystów, nawet jakieś zakute łby się plątały:

a w końcu całkiem zacna pierogarnia:



Droga na Zawichost spodobała mi się okrutnie: całkiem spore pagóry, dające widok na szerokie równiny za Wisłą:

Przy drogach sady (zwłaszcza teraz rzucają się w oczy wiśniowe) a miasteczka z "przemysłem" przetwórczym, np. Dwikozy "miejscu narodzin W.Myśliwskiego":


I w końcu prom:

Na imponująco szerokiej Wiśle:


Prom na drugim brzegu, czekam spokojnie, np. strzelam selfika dla udokumentowania mojego ukontentowania:

i wtedy pojawiają się miejscowi:

Zapytani jak często prom kursuje, odpowiadają dowcipnie: "codziennie". Jeden jest na rowerze bez hamulców (ładnie straszą zaciski bez linek), drugi bez roweru, ale chyba to on jest ten ważniejszy, bo tylko rzuca "wołaj no tego chuja" - rowerowy macha, prom płynie.

Droga po drugiej strony (rezerwat przyrody) to paskudne betonowe płyty, ale szczęśliwie w końcu wyprowadza na piękny asfalt, który przez pola, łąki, lasy:

prowadzi do GreenVelo - tutaj naprawdę perfekcyjnie zrobionego:

W czasie całego dnia poza GV spotkałem dosłownie 3szt rowerzystów niemiejscowych, a tutaj - zatrzęsienie. W sumie chyba z setka luda, w mniejszych i większych grupkach, o różnych stopniach zaawansowania (dzwonka tam użyłem więcej razy niż normalnie w ciągu roku). Z GV korzystają też miejscowi - widać że tutaj ta droga naprawdę się sprawdza,

A potem most na Sanie:

przejazd przez Nisko i długie, proste drogi przez Puszczę Sandomierską:


Na wyjeździe z Niska jest ostrzeżenie o remoncie mostu, ale stwierdziłem że po pierwsze na rowerze zapewne jakoś sobie poradzę, a po drugie na mapie widać ewentualne objazdy. Z mostem miałem rację - nawet go jeszcze nie zaczęli, za to droga za mostem - całkowicie skasowana. Jadę drogą techniczną, która wkrótce zmienia się normalną gruntówkę (lekko piaszczystą, jak wszystko tutaj), prowadzącą całymi kilometrami przez pola:

Zaczynam się trochę obawiać czy nie trzeba będzie wracać, szukać objazdu, ale szczęśliwie gruntówka w końcu wyprowadza do cywilizacji.

Potem jeszcze dużo dróg przez Puszczę przy zamierającym pomału zachodnim wietrze (w twarz) i czasem całkiem sporych podjazdach. Ciepełko trzyma, tak że zimna wysowianka i sok pomarańczowy w sklepiku w wiosce pośrodku lasy smakuje wspaniale. Dzień pomału się kończy:

tak że do Mielca dojeżdżam już o zmroku:

W Mielcu wszędzie są ścieżki rowerowe, co oczywiście jest fajne (zwłaszcza o zmroku), choć drobna kostka, z której robią te ścieżki nie budzi przyjaznych uczuć do tutejszych urzędników. Na wyjeździe z miasta trafiam na ostatnie minuty otwarcia kebabiarni i to jest to, czego mi trzeba było.

Ciemność gęstnieje, zachodzi księżyc - robi się piękna, gwiaździsta noc, w której jestem praktycznie sam na drodze - ja, gwiazdy, nocne odgłosy w lasach, ostatnie kanapki w mijanych miasteczkach i zmniejszająca się liczba kilometrów do domu. Koło Puszczy Niepołomickiej niebo zaczyna delikatnie szarzeć, a przy przekraczaniu Wisły widać już wyraźny przedświt:

Gdy dojeżdżam do domu (4:30) jest już całkiem jasno (świt blisko) a na drodze pojawiają się pierwsze auta (np. dowożące chleb z piekarni). A ja wchodzę do domu, kąpię się, witam z Marzenką i idę lulu. Po 3 godzinach snu - do pracy (oczywiście na rowerze :-))

Może i pomysł na niedzielę był lekko szalony, plany obsunęły się znacznie, ale i tak było warto - dla widoków, przestrzeni, gwiaździstego nieba nad pustymi drogami i ogólnego zaspokojenia apetytu na rower.

Zużycie paliwa w trasie: Wypiłem w sumie 10.5 litra płynów (przebiłem dotychczasowy rekord; znaczy się jednak było ciepło), a kalorii wchłonąłem: 5 kanapek, pierogi "mała porcja", kebab, 3 kawy, 1.5 czekolady, 2 lody, 4 małe batoniki ziarnkowe (takie z Lidla), 0.8l pepsi, 2.5l soku owocowego, izostar na 1.5l wody, 0.7l powerade, sok "malinowy" (ohyda z Biedronki! ze słodzikiem! groza!!) do 1l herbaty w termosie, 5 cukierków.

Rzeszów przez Sandomierz

Poniedziałek, 6 czerwca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie

Miałem ochotę na naprawdę dużą pętlę po płaskim. Taką na pełny dzień wysilonego ciągnięcia. Zacząć przed świtem, skończyć w nocy. Zmęczyć się, coś zobaczyć, ale nie wybierać na siłę bocznych dróg, tak żeby kiepski asfalt nie hamował za bardzo. Jeszcze w piątek prognozy na niedzielę były całkiem miłe: w środku dnia miały być burze, ale za to po nich ochłodzenie. I rosnący z czasem (aż do burz) wiatr północno-wschodni. Czyli jeśli pojadę na Sandomierz, tak żeby być w nim przed burzami, to potem będę miał nagrodę: silny wiatr w plecy. Brzmiało na tyle fajnie, że nie zraziło mnie, że w prognozach ICM burze z środku dnia robiły się coraz mniejsze...

Start przed świtem, dzień pomału się budzi, grzeczne dzieńdobry od sąsiedzkiej młodzieży wracającej właśnie z imprez do domu. 12 stopni - można i należy mocno kręcić,  Na niebie całkiem sporo chmur - wygląda to optymistycznie:



Śniadanie dopiero w Koszycach (43km) - dałem radę dociągnąć na 1 kromce zjedzonej przed 4 rano. Chłodno, na ławce rosa, po rynku krąży tylko jeden zombie z puszką piwa w ręce. Ja chwalę sobie termosik, nieźle trzymający temperaturę porannej herbatki.


A potem chmurki znikają, np. nad Nidą wyglądało to już tak:


Gdy dojeżdżam do Pacanowa (niecałe 100km od domu) to jest już kompletna patelnia, tak że mój termosik teraz napełniam zimnym sokiem ze sklepu.

Pacanów zaskakująco ładny, choć tym razem nie jest to spokojne miasteczko, gdyż właśnie rozbijają się kramy jakiegoś festynu ("Pacanów - Chorwacja 2016").

Ciągnę dalej - muszę główną jechać jeszcze 40km, a wiatr się wzmaga. Pomału pojawia się ruch samochodowy, ale ciągle do wytrzymania.



Pojawiają się też sady, mnóstwo sadów:


Dojeżdzam w końcu do Green Velo. Początek nie jest zachęcający, bo w miejscu gdzie ma przecinać główną, zupełnie nie widzę żadnych znaków, tak że decyduję się na zjechanie na niego dopiero 3km dalej.

Znaki się pojawiają, a sam szlak prowadzony jest doskonale - bocznymi drogami wśród sadów i małych wiosek:



Skwar (32 stopnie) połączony z już naprawdę silnym wiatrem w twarz dają się we znaki - z niepokojem obserwuję jak mi się walą plany na dużą pętlę, ale niewiele mogę zrobić - nie ukręcę wiele w tych warunkach.

Green Velo wyprowadza ładnie na Sandomierz:


gdzie przemiła droga przez park pozwala wyjechać na górę wzgórza, na którym jest miasto z taką masą "atrakcji", że aż wstyd, że wcześniej go nie znałem:


Po podjeździe przez park zwiedzanie miasta już na zjeździe:




Wszędzie pełno turystów, w tym duże "tramwaje" z przewodnikami, a główną atrakcją są gałkowe "lody tradycyjne". Ja z przekory nie jem ani gałki tylko jadę dalej :-)


Ścieżka rowerowa wzorowo przeprowadza przez ślimaki i most na Wiśle:



a potem prowadzi bocznymi drogami, ładnie omijając główną. Zwykle asfalt, ale są też fragmenty z ładnego szutru:

Oznakowanie Green Velo nie jest perfekcyjne, raczej można zapomnieć o jechaniu "według znaków" (bez mapy w komórce zabłądziłbym kilka razy), ale prowadzi fajnie. I są MORy czyli "Miejsca Odpoczynku Rowerzystów" - przy tym skwarze nie do przecenienia!



W Sandomierzu skręcam na południe, więc wiatr w końcu mam w większości w plecy, ale ewidentnie nie będzie burzy - chmurki, które w Sandomierzu wydawało się, że coś sprowadzą, właśnie bezpowrotnie znikają. Jest gorąco, coraz bardziej gorąco.


Żwirownia przy drodze kusi wodą, przyciąga mnie jak magnes, ale w końcu zwycięża rozsądek: nie mam tyle czasu. Trzeba ciągnąć.

Mam opóźnienie tak duże, że już wiem że albo wrócę do domu nad ranem, albo skorzystam z pociągu. W każdym razie nie mogę już sobie pozwolić na dalsze kręcenie się po lasach, łąkach i wioskach z Green Velo - gdy szlak przecina 19-kę, to decyduję się na pociągnięcie główną. Ruch jest, ale zdecydowanie szybciej się tu jedzie.

Szybciej do czasu gdy wjeżdżam do Stalowej Woli - to zaskakująco duże miasto, gdzie wszędzie są ścieżki rowerowe - z jednej strony to wygoda, ale tempo spada.


Za to jest Mc Donald - buła z sałatkami jest całkiem fajną opcją na tę pogodę, a kubek coli z lodem mile pobrzękuje potem w termosiku.

I stało się coś, czego zupełnie nie przewidziałem: gdy korygując trasę (poniosło mnie przez chwilę obwodnicą Stalowej Woli) przejechałem z 1km na południowy zachód, to dostałem naprawdę silny wiatr w twarz. Czyli wiatr się zmienił! 154km do Sandomierza jechałem pod wiatr tylko po to by teraz znów jechać pod wiatr!? To się nie uda... Obserwuję przydrożne drzewa, trawy na łąkach - wszystko mówi, że faktycznie wieje teraz z zachodu. Nierówny, porywisty, ale jak zawieje, to naprawdę mocno :-(

W Sokołowie Małopolskim, gdzie miałem skręcać na Kolbuszową i Mielec, decyzja - jadę na pociąg do Rzeszowa. Małą komplikacją jest, że do dworca mam 25km a pociąg odjeżdża za 70minut - trzeba się starać. "Odcinało mnie" kilkakrotnie, na podjazdach, które pojawiły się całkiem wydatne (np. 6%). Na szczęście w bidonie mam właśnie rozcieńczony wodą sok porzeczkowy i 2 łyki z bidonu pozwalały bez straty czasu znów rytm złapać. A czasu coraz mniej. Od granicy Rzeszowa ścieżka rowerowa - spowalnia, ale że jest ładnie zrobiona, to umiarkowanie. Jedne światła zmusiły mnie do złamania przepisów, ale w końcu jestem pod dworcem. Skręcam w złą uliczkę - to dworzec autobusowy - szybka konsultacja z przechodniem i w końcu jest. Nie ma czasu na kasę - idę wprost na peron. Zostało 12 minut do pociągu. Chwila nerwów czy uda się zabrać, ale jest ładny przedział rowerowy - razem z dużą grupą Włochów wieszam rower na wieszaku, po czym szukam kierownika pociągu, niepewny jak podejdzie do adnotacji w rozkładzie "obowiązkowa rezerwacja miejsc". Ale spoko, nawet mam ładne miejsce siedzące.

Miało być 400km, wyszło 260 (+14km z dworca do domu) a i tak się umordowałem w tym skwarze. Za to zobaczyłem kawałek Green Velo (chcę wkrótce nim przejechać się z synem - dobrze wiedzieć, że się da) i w ogóle kawałek świata. Ładny dzień był!



Stare Wierchy

Niedziela, 22 maja 2016 · Komentarze(0)
Kategoria mtb
Sobota zajęta pracami domowymi, ale w niedzielę Mateusz musi odrabiać lekcje - porzucam rodzinkę i jadę w góry. A że późno już, to jadę z rowerem na dachu auta - trzeba będzie coś szybkiego przekręcić.

Staję przed Koninkami i po krótkiej rozgrzewce asfaltem jestem wreszcie w lesie. Najpierw sporo ludzi, ale potem cisza i spokój. Najpierw delikatnie pod górę (7%), potem chwila zjazdu i znowu pod górę na Tobołów 10-13%. Na górze słońce i widoki

potem spokojna droga w stronę głównej grani

i w końcu wyjazd na czerwony szlak.

Szeroko wydeptana i wyjeżdżona droga jest na stromszych odcinkach nieco wymagająca dla mnie - niewprawnego górskiego rowerzysty, ale jedzie się fajnie.

i aż do schroniska na Starych Wierchach bez większych trudności.

W schronisku trafiłem na jakąś fluktuację ruchu, dzięki której zamówiłem pierogi bez problemów, ale gdy odchodziłem od stołu, to kolejka przy okienku wyglądała na godzinę stania - Stare Wierchy to jednak ludne miejsce.

Zaraz za schroniskiem mylę drogę i jadę za szlakiem tak, że w ostatniej chwili reflektuję się, że jest zdecydowanie za stromo na zjazd:

ale to tylko jedno ekstremum - generalnie jest fajnie.




Schronisko na Maciejowej mijam bokiem

i jadę widokowymi łąkami szybko w dół - do Rabki.

W Rabce jestem dosłownie chwilę - uciekam przed tłumami w szlak rowerowy na wschód, gdzie po mozolnym wyjeździe z doliny znowu mam widokową drogę polami:

a w końcu pojawia się asfalt, który zachęca by trochę dać odpocząć hamulcom - na liczniku było 74km/h:

W Olszówce powtórka - znowu bardzo ostry wyjazd w górę, po kamieniach i potem miły zjazd, choć już bez asfaltu.

Kończę dzień na miłych żwirowych ścieżkach jakiegoś "parku dworskiego":




Dookoła Krakowa

Niedziela, 15 maja 2016 · Komentarze(2)
Kategoria Łojenie, stówki
W sobotę lało na potęgę, ale prognoza na niedzielę jest pomyślna, choć ma wiać z zachodu. Niedzielną mszę odprawiam w sobotę wieczorem, tak więc całą niedzielę mam dla siebie. Pomysł mam taki, żeby objechać w okolicach Krakowa jak najwięcej ładnego, w miarę możliwości nie dublując ostatnio odwiedzanych miejsc, a do tego pojechać na rowerze z grubymi oponami, tak żeby nie bać się kiepskiego asfaltu i terenu.

Budzik ustawiam na całkiem okrutną porę, jednak nie udaje się wyjechać o wschodzie słońca - ostatecznie startuję dopiero 5:45, ale ranek jest taki szary, że w zasadzie żadna strata. Zaczynam od rozgrzewki z wiatrem - drogą do Proszowic, gdzie zjeżdżam w dolinę Szreniawy, ale jadę nie główną na Słomniki (trochę już mi się przejadła) tylko bocznymi drogami trochę na północ. Pola, rzadkie wioski, szare niebo i silny wiatr w twarz:

I 6-7 stopni, a ja mam na sobie wszystkie ubrania jakie wziąłem - jak mocno cisnę, to nie marznę, ale bezpieczniej bym się czuł, gdybym miał jeszcze choćby kamizelkę odblaskową. Nie miałem takich problemów gdy jeździłem z sakwami, ale ostatnio jeżdżę z małą torbą na bagażnik i każda zabierana rzecz wymaga namysłu. Ma to swoje zalety, ale czasem można zmarznąć.

W Słomnikach kieruję się za Szreniawą na północ, przejeżdżając koło stawku, robiącego dobrze wrażenie nawet pod szarym niebem:

a potem wyjeżdżam z doliny na zachód. Chcę ominąć główną drogę na Skałę, co jest możliwe dzięki swobodzie jaką dają szerokie opony - kilka km jadę szlakiem przez las, co pozwala połączyć ciąg bocznych dróg i objechać Skałę od północy, tak by trafić w drogę sprowadzającą do Doliny Prądnika koło zamku w Pieskowej Skale.

Pomału niebo przestaje być szare, choć temperatura rośnie bardzo powoli.

Przejeżdżam przez Dłubnię - tutaj już bardzo wąską:

i wyjeżdżam z doliny stromym podjazdem.

Rozpogadza się całkowicie

spotykam na trasie pierwszych dziś rowerzystów, na liczniku pojawia się 50km a obok drogi - ładny las:

zatrzymuję się więc na telefon do domu i śniadanie:

Oraz na zdejmowanie ciepłych ciuchów: nogawki do krótkich spodni, kurteczka przeciwwiatrowa (100g), ocieplacze neoprenowe pod sandały. Bo temperatura urosła już do 11 stopni.

Droga przez las okazuje się całkiem miłą gruntówką:

a droga do Pieskowej Skały (zachwalana przez Tomka) okazała się niezwykle urokliwym leśnym zjazdem. Wyjeżdżam nim pod sam zamek:

który ładnie odnowiony cieszy oczy. Dziś nie będę zwiedzał wnętrz, ale z zewnątrz prezentuje się znakomicie:




W samej Dolinie Prądnika nie jestem długo - zaraz koło zamku skręcam w wąwóz Sokalec, który 13% podjazdem wyprowadza na wietrzną wyżynę. Przekraczam główną drogę w Jerzmanowicach i zjeżdżam do Doliny Szklarki:

która co prawda cieszy "górskimi" krajobrazami, ale ja wolę przejechać do sąsiedniej doliny - Będkowskiej.

Najpierw stromy wyjazd przez las:

potem jeszcze sporo piłowania wśród łąk i w końcu stromo opadająca asfaltowa ścieżka ze strzałką "Dolina Będkowska". Zjazd wspaniały, a sama dolina jeszcze bardziej. Przy skupisku skałek trafiam na jakiś spęd wspinaczy - obwieszeni żelastwem, profesjonalnie poubierani, a jest ich chyba z setka.



Ale przy wodospadku cisza i spokój:



Po wyjeździe z doliny znowu wiatr (już nie całkiem w twarz, ale gdy jadę na południowy zachód, to ciągle zachodni wiatr czuję) i zaczyna pokapywać deszcz. I mocno deszczowe chmury na horyzoncie. Ale jakoś wszystkie groźniejsze przechodzą bokiem, tak, że skończyło się na lekkim deszczyku.

Za Rudawą kieruję się południe - przez "Dolinę Borowca":

a potem Frywałd, Rybną do Czernichowa. Tutaj pojawia się sporo rowerzystów, w tym jeden zabawny, co wyprzedzony na podjeździe bierze się na ambicję, porzuca swoją kobietę, dogania mnie i teraz on mnie wyprzedza. Ale nie bawimy się dłużej - on skręca za szlakiem, ja jadę za Wisłę:



Na liczniku 100km, pora jakby obiadowa (także ze względu na wczesną pobudkę), ale nie widzę żadnego miejsca z jedzeniem (kilka mijanych jest zamknięte z powodu rezerwacji całego lokalu na przyjęcia). Do tego dziś Święto, więc sklepy pozamykane. Dochodzi do tego, że cieszę się na stację benzynową, ale ta okazuje się jakąś smętną budą, gdzie mogę kupić co najwyżej chipsy.

Dopiero w Paszkówce jest sklep, gdzie trafiam na wafle ryżowe - ale to dobre! Tam też kolejny lokal, dziś zarezerwowany na wesele - pałac Wężyków:


Deszczowe chmury znikają całkiem, robi się słonecznie i gorąco, tak że przydają się okulary przeciwsłoneczne. Podjazdów sporo, ale w ładnych okolicach:

gdzie dodatkowo zaskakują dziwne "krowy":


("highland cattle", szkocka rasa wyżynna).



I takimi podjazdami wśród wzgórz dojeżdżam do Zebrzydowic, gdzie zamiast jechać główną skręcam w szlak rowerowy, który ścieżko-chodnikiem (chodnik szeroki na 1 małą płytkę) prowadzi przez mostek nad potokiem Cedron:

a potem stromo przez łąkę na zbocze doliny, co pozwala wykonać ładny zjazd asfaltem pod klasztor w Zebrzydowicach.

Byłem tu niedawno i tak jak poprzednio, przywitał mnie pies leżący na środku drogi i rozkwitający wiosną ogród klasztorny:

wypełniony świerkaniem papug w klatce:


przy czym jak się okazało większość  tego świerkania to nie one, ale jakieś małe stworzenie na dole klatki:




A potem podjazd pod klasztor w Kalwarii Zebrzydowskiej:

Dziś Święto, więc dużo ludzi i msza, więc oglądam tylko z zewnątrz:


po czym Dróżkami:


przejeżdżam do drogi na Lanckoronę.

Pod Lanckoronę podjazd okrutny, ale jest słońce i widoki

a na górze, w rynku kawiarenka z wyżartym do ostatniego kawałeczka ciastem, ale i tak było miło odsapnąć chwilę.


A potem nagroda za podjazd - długi, mocny zjazd i dalsze widoki.



Po zjeździe do Sułkowic od razu nowy podjazd, drogą do Myślenic, koło Pasma Barnasiówki:



W Myślenicach ostatnie wątpliwości czy nie skusić się na drogę po południowej (bardziej górzystej) stronie Jeziora Dobczyckiego, ale widać że czasu nie ma już za dużo, a poza tym kusi możliwość pojechania główną drogą z wiatrem w plecy - jadę główną.

Najpierw bolesne podjazdy, w szczególności dający w kość w Borzętach, gdzie wobec pędzących podjazdem (8%) aut kuszę się na ładny, kostkowy chodnik, który okazuje się pułapką - jakiś geniusz wybudował coś, co można określić jako ciąg progów zwalniających, bo schodami raczej tego nie da się nazwać. I to oddzielone od drogi barierką, żeby nie dało się uciec:


Ale walić Borzęta - potem robi się przyjemniej:



a za Dobczycami kończą się mocne podjazdy, tak że można się nacieszyć szybką jazdą wspomaganą wiatrem. I jeszcze w Gdowie w stacja Orlenu - z hot-dogami. Wreszcie!

Dzień pomału się kończy, słońce nisko:


ale widać że zdążę przed ciemnością przejechać Puszczę. W Książnicach skręcam na Targowisko, potem Kłaj i gruntowa droga przez Puszczę, gdzie przychodzi zachód słońca


A potem włączam lampki i jadę asfaltem.

Żeby było przyjemniej - teraz już bez wiatru (a powinien być znów w twarz).

O dziwo mam jeszcze ewidentny "nadmiar mocy", tak że kuszę się na ostatni podjazd pod Kocmyrzów, tak by skończyć dzień miłym zjazdem. W domu jestem o 22.

Hmm, to o takiej "niedzielnej rundzie" pisał z pogardą Szymonbike? Mnie tam się podobało :-)

Kieleckie: Busko Zdrój, Szydłów, Kurozwęki, Solec Zdrój

Wtorek, 26 kwietnia 2016 · Komentarze(2)
Kategoria Łojenie
Patrząc na prognozę pogody stwierdziłem, że nie można przegapić tak pięknego "okienka" i wziąłem dzień urlopu. Co prawda nie mogłem wyjechać z samego rana (ale dopiero o 9) ale i tak miałem długi, piękny dzień.



Najpierw sprint na Proszowice i Kazimierzę Wielką - słońce, przestrzenie i umiarkowane podjazdy:


potem Wiślica ze starą kolegiatą:



gdzie decyzja, że koniecznie chcę odwiedzić Busko Zdrój, sprawdzić czy nadal w parku zdrojowym są wiewiórki :-)

Park spokojny i rozświetlony słońcem, wiewiórka była:




Z Buska kieruję się bocznymi drogami:



na Szydłów, czyli jak napisali na tablicy przy drodze: "polskim Carcassone":




Szydłów autentycznie piękny, bardzo porządnie odrestaurowany, ale niestety bez żadnego miejsca na obiad. A głód zaczyna już o sobie przypominać.

W Szydłowie mam za sobą 110km i ponad połowę czasu do zmroku - muszę się zdecydować co dalej. Korci by jechać dalej na północ, do Rakowa, nad zalew Chańcza, ale to mogłoby się skończyć tylko w jeden sposób: zjazdem do Kielc i powrót pociągiem, a tego nie chcę. Decyduję się więc na wariat z odwiedzeniem jeszcze jednego uzdrowiska: Solca Zdrój, z przejazdem przez Staszów, którą to drogą luźno sobie przypominałem (przejazd rowerowy wiele lat temu) jako bardzo ładną.

Droga na Staszów faktycznie przepiękna - np. jak sady, to po horyzont:


a przy pagórkach nazwanych "Góry Jabłonickie" przy drodze stoi znak kierujący na pałac w Kurozwękach, gdzie ponoć dają jeść.

Pałac ciekawy, a przy tym dziś jest tam spokój, choć widać, że w weekendy straszne tu tłumy muszą być.


I faktycznie w "kawiarni" w dawnej oranżerii dają jeść. Czas najwyższy - już opadam z sił.



Specjalnością zakładu są dania z bizona - przy pałacu mają małą hodowlę i mimo że zasadniczo to dla jakby zoo, to także zabijają je na mięso. Jakoś nie mogę się przemóc i poprzestaję na pizzy.

Powrót do drogi wiąże się z zaskakująco ostrym podjazdem, na którym "ścigam" się z małą rolkarką:


a potem już prosto na Staszów. Trochę się niepokoję co dalej, bo wiatr jest południowo-wschodni. Czyli cały dzień trochę go czuję, ale dopiero przy powrocie może naprawdę dać w kość. I faktycznie trochę daje - droga na Stopnicę jest marudnie męcząca. No chyba że to ta pizza ciąży :-)

Przy drodze, w Grzybowie, jakieś dziwne zabudowania - prawdopodobnie związane z kopalnią siarki:


Ciągnę jak mogę, bo dzień się pomału kończy. Za Stopnicą, na drodze do Solca Zdroju, jest sporo podjazdów, za które w końcu jest nagroda - zjazd opisany znakiem "10%". Zjazd długi i piękny. Mniam.


Sam Solec - taki sobie. Kręci się trochę jakby kuracjuszy, ale miasteczko trochę bez wyrazu, a wszystko wydaje się kręcić wokół jednego, największego ośrodka - tego z basenami mineralnymi.



W Solcu przychodzi zachód słońca.

gdy ostatnie promienie wydostają się spod chmur i zalewają wszystko pięknym miodem światła.

A ja wyjeżdżam na krajówkę. Zgodnie z przewidywaniami bardzo umiarkowanie ruchliwą, tak że nie boję się zbytnio 30km, które muszę nią przejechać do Koszyc.


Zresztą oświetlony jestem jak choinka - widać mnie z daleka, a gdy w końcu, na bocznej drodze (Koszyce-Proszowice) włączam dwie przednie lampy, to i ja widzę daleko.

Pod koniec dnia temperatura spada do 5 stopni (w ciągu dnia: 17), ale i tak ostatnie 6km (zjazd z Kocmyrzowa do domu) były przepyszne. Wyszło 234km, ale wiem, że gdybym wyjechał z domu wcześniej, to spokojnie przejechałbym więcej. Trzeba będzie kiedyś spróbować :-)

Czerna

Środa, 30 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Jak się rano wstanie, to i przed pracą można zrobić fajną trasę. Myślałem wieczorem o pojechaniu rano w Dolinki, patrzyłem po mapach, ale rozsądnie uznałem, że to nierealne - że za dużo podjazdów, że za silny zachodni wiatr, za dużo nieznanych fragmentów, że tego się nie da rano stuknąć. I rozsądnie wybrałem grzeczną pętelkę przez Puszczę Niepołomicką: las ochroni przed wiatrem, a niecała stówka po równym, na wąskich oponach, to będzie 3.5h, czyli przy wyjeździe przed 6:00 będę w pracy tylko trochę po 9:00.

Ale grzeczna pętla poszła w niebyt na 5 minut przed wyjazdem - wyjrzałem przez okno, zobaczyłem niesamowite niebo o brzasku i w 5 sekund zmieniłem decyzję: rower zmieniłem na grubasa i pojechałem na zachód:


Termometr za oknem domu niby pokazywał 5 stopni, ale za miastem szybko zrobiło się 0 - trzeba się ruszać, żeby nie zmarznąć.

W Raciborowicach, na łąkach nad Dłubnią poranna mgiełka, a niebo już zaczyna się lekko różowić:

W trakcie wyjazdu z doliny wychyla się słońce:

które towarzyszy mi już coraz śmielej w drodze na Zielonki:

ale ciepła z tego jeszcze nie ma zbyt wiele - paluszki rąk marzną mimo podwójnych rękawiczek.

W Zielonkach pojawiają się tłumy aut zmierzających do pracy, tak więc skręcam w boczną drogę - za szlakiem. Ale zagapiam się i w końcu nie wyjeżdżam pod Giebułów tylko na główną. Ale nie koryguję błędu - szkoda czasu, korka tu już nie ma, zresztą jadąc główną zarobię kilka minut.

A potem wjazd we właściwą Dolinę Prądnika. Nieco inaczej niż zwykle (bo nie boję się gruntówki na grubych oponach), tak że przejeżdżam koło malowniczego domu wbudowanego w skałę na zboczu. A potem przez mostek na słoneczną stronę Doliny.

I na mostku ostre hamowanie - tu jest pięknie!



Popijam herbatkę z termosu i jem kanapki na śniadanie (w domu, przed 6:00 to dla mnie za wcześnie).

A potem dalej Doliną - słońca dookoła coraz więcej, ale 0 stopni ciągle trzyma, bo cienia ciągle większość.



I tak do Pieskowej Skały, gdzie dosłownie w jednej chwili, po wyjeździe na słońce, temperatura zmienia się z 0 stopni na 15! Ach jak milusio! Ach jak dobrze dla marznących palców u rąk!




A potem Sułoszowa i odbicie w "ulicę Przegińską" - najpierw podjazd ładnym asfatlem, potem porządną polną drogą, z silnym wiatrem w twarz. I mnóstwem słońca!

Po przejechaniu krajówki w Przegini kieruję się na "drogę chrzanowską", co na mapie Compassa jest asfattowa, z dwoma krótkimi przełączkami:

To dobrze, że ma być asfalt, bo to już po 9 - widać że spóźnię się do roboty bardzo.

Tyle że w rzeczywistości asfalt okazuje się wyglądać tak:


albo gorzej (chwile z błotnistymi koleinami). Ale nie narzekam, bo tu jest ślicznie, a zresztą po stromym, kamienistym zjeździe, w końcu ląduję na asfalcie, którym szybko zjeżdżam w dół Doliny Eliaszówki.

Piękna ta dolina, przy drodze kapliczki, źródła, a w końcu wysoko nad głową, na zboczu doliny - Karmel w Czernej. Wyjazd tam jest stromy, ale to tylko chwilka, a tego miejsca nie można ominąć:




Nie spędzam tam wiele czasu - już jest 10:20 a przede mną 37km najprostszą drogą. Tyle że teraz jadę z wiatrem - przejeżdżam to w 1h35m (z przerwą na rozbieranie się i z tysiącem czerwonych świateł po drodze), tak że o 11:55 jestem w pracy. Szef dobry, nie narzeka, spóźnienie odrabiam następnego dnia :-)

Wczesna wiosna na Spiszu + sniezyca pod Tatrami + Pieniny

Niedziela, 13 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki, tatry
Gdy patrzysz na mapę tych okolic, to rzuca się w oczy, jak blisko koło siebie są Tatry i Pieniny - aż się prosi o jakąś fajną rowerową pętlę. Np. przez Jurgów z jednej strony i ścieżkę nad Dunajcem z drugiej.

Ale obserwując na fejsie SzosaPoPodhalu zobaczyłem, że można pojechać inaczej, skracając nieco pętlę i robiąc ją ciekawszą - przekraczając granicę ze Słowacją między Kacwinem a Żdiarem. Na żadnej z map (i Compassa i google i żadnej open) nie ma tam drogi przez granicę, a on jeździ tam szosówką. Dopytałem go i zapewnił mnie że tam jest asfalt. Jeszcze dla pewności Stravę przeszukałem i znalazłem dwa zapisy tras przekraczających tam granicę. Czyli jakaś droga tam musi być - trzeba jechać.

Namówiłem kumpli z pracy na taki wyjazd inaugurujący sezon, ustaliliśmy "bezpieczny", wiosenny termin, mamy jechać w 4-kę. Ale tuż przed wyjazdem pogoda się załamuje - po prostu leje. Konsternacja - chyba nie ma sensu jechać. A szkoda, bo napaliłem się na ten wyjazd okrutnie. W końcu patrząc na różne prognozy dochodzę do wniosku, że przesuwając wyjazd z soboty na niedzielę jest szansa na brak deszczu w Polsce po południu, a na Słowacji przez cały dzień. Ale takie cienkie kalkulacje nie przekonały kumpli - w końcu w niedzielę pojechałem sam:

Nie było łatwo wstać w niedzielny poranek gdy za oknem pełna lejba. Jeszcze bardziej motywacja spadła, gdy zmokłem podczas zakładania roweru na bagażnik dachowy, ale byłem uparty - najwyżej spędzę w aucie 4 godziny słuchając audiobooka.

Wszelkie wątpliwości co do sensowności wyjazdu powinienem stracić na Zakopiance, na przełęczy w Naprawie: nie dość że leje, to jeszcze w górach pojawiła się mgła taka, że widoczność spadała do kilkunastu metrów. Ale chyba ciężko jarzący byłem, więc po prostu pojechałem dalej :-)

W Kacwinie nadal pada, ale skoro już tu przyjechałem to wypadałoby obejrzeć chociaż tą wirtualną drogę przez granicę - ubrałem się przeciwdeszczowo i choć nastrój taki sobie, to zebrałem się:

Dojeżdżam do końca drogi na mapie, już blisko granicy i droga faktycznie jest!

I przestaje padać! Znaczy się cienkie kalkulacje pogodowe się sprawdziły - jednak będę miał dziś wycieczkę rowerową! Od razu najstrój inny:

Droga transgraniczna w zasadzie jest z marnego asfaltu, ale przy samej granicy przez chwilę robi się prawie gruntowa. Nie na tyle jednak by był problem z przejazdem nawet tuż po deszczu:

Na samej granicy wiata:

i ładny wodospad:

i tablicą prezentującą transfraniczne szlaki rowerowe - widać po niej, że zrobili też przejazd przez granicę w Łapszance - warto wiedzieć:



A za granicą droga z płyt betonowych prowadząca koło zaniedbanych zabudowań jakiegoś chyba byłego PGRu. Ale za PGRem już normalny asfalt - ładna dolinka z ładnymi wioskami spiskimi. W Osturnej skręt na drogę w stronę Żdiaru - faktycznie aftaltową.

Spokojny podjazd, ale wkrótce zaczynam się cieszyć, że jadę na grubych oponach - na drodze pojawia się mokry śnieg:

trochę też takiego mokrego śniegu zaczyna padać z nieba - ale za mało by było to problemem. W końcu nawet się doczekuję miejsca, gdzie można spokojnie przycupnąć na drugie śniadanie:

Śniegu na drodze coraz więcej, ale dla grubych opon to żaden problem:

I w końcu przełęcz, z ciekawie rozwiązanym zakazem wjazdu ciężarówek - szlaban umieszczony na tyle wysoko, że typowa osobówka przejedzie pod:


A potem długi, piękny zjazd. Nieprzeszkadzający wcześniej, delikatnie padający z nieba "śnieżek", na szybkim zjeździe okazuje się intensywnym doznaniem - zmasowanym atakiem ostrych igieł lodu. Na szczęście mam okulary, więc okresowo je przecieram i jadę dalej. Aż kończy się zjazd a ja wyjeżdżam pod chmury:



W Tatrzańskiej Kotlinie jakaś knajpa zachęca głośną góralską muzyką i menu wystawionym przed wejściem, ale jak dla mnie to za wcześnie na obiad - jadę dalej, na wschód, w stronę Pienin.

Droga lekko pagórkowata, prowadząca między kolejnymi wiosko-miasteczkami pełnymi kolorowych domków:


Jestem swobodny i beztroski, mam czas, nikt nie będzie niezadowolony jak wybiorę złą drogę, więc pozwalam na eksperyment z taką drogą:

Potem znów główniejsza droga, wzdłuż torów kolejowych i doliny, gdzie wiatr się rozpędza idealnie wprost w twarz. Ale to tylko kilka km, więc nie ma bólu. Odbijam w bok, w drogę przez góry, z idealnym asfaltem dzięki EU:

Spokojny podjazd wyprowadza na przełęcz, gdzie przed zjazdem oczywiście ubieram się we wszystko co mam, a jak już stanąłem, to przy okazji zjadam obiad z kocherka. Warto było - nie brakowało mi sił na kolejnym podjeździe.

Dlugi zjazd do Haligovce, gdzie mogę skęcić wprost do Czerwonego Klasztoru, albo szarpnąć się jeszcze na Leśniacką Przełęcz i ścieżkę nad Dunajcem. Czasu do zmroku nie ma już dużo, ale z ochotą wybieram drugi wariant - wioska zostaje w dole:


a ja wspinam się na ostatnią dziś przełęcz:

Zbliżam się do polskiej granicy, więc nie dziwię się że wracają chmury deszczowe, ale mam nadzieję że znowu sprawdzi się kalkulacja z prognozy pogody i wieczorem deszcz mnie ominie. Udało się - niedawno tu padało, ale nie na mnie:


A potem zjazd nad Dunajec:


gdzie w zapadającym zmroku popylam szutrową ścieżką nad Dunajcem:


Przed samym Czerwonym Klasztorem ścieżka robi się mocno błotnista, ale zaraz potem już asfalt. W ciemności (na latarkach) jadę nad jeziorem do Niedzicy, pod zaporą zjadam ostatnie jabłko i bardzo zadowolony z ładnego dnia, wracam do Kacwina, do auta.

Kalwaria Zebrzydowska. Delikatny start po chorobie.

Sobota, 5 marca 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
To nie jest wycieczka "do chwalenia się", ale chciałbym ją tu opisać, bo jest jedną z łagodniejszych, a przy tym ciekawą krajobrazowo wycieczek w okolicach Krakowa. Taką w sam raz np. na pierwszy wyjazd po chorobie, gdy akurat jest slaby lub wschodni wiatr.  Można ją łatwo powiększyć rezygnując z powrotu pociągiem albo dokręcając w okolicach Kalwarii i Lanckorony. Bez powiększania jest to ewidentnie wyjazd "dla każdego".

Najpierw nad Wisłą do Tyńca, potem Skawina, gdzie na obiad pyszna pizza - robiona przez Włocha, z pieca opalanego drewnem, mniam. A potem wzdłuż Skawinki - kilka km za Skawiną ruch samochodowy trochę dokucza, ale wkrótce się uspokaja. Droga jest praktycznie po płaskim - w końcu idzie wzdłuż rzeczki. Podjazd pojawia się przez krótką chwilę, gdy trzeba przejechać do doliny, dopływającego do Skawinki, potoku Cedron.

Droga praktycznie ciągle prowadzi przez wioski, ale nie jest to dokuczliwe - domy są luźno rozsiane a klimaty są bardzo sielskie, np. na łące ze 100m od drogi widzę pasące się sarny. Ot tak, w środku dnia.

Dojeżdżam do Zebrzydowic, gdzie już widać z daleka klasztor Kalwarii Zebrzydowskiej:

ale i w samych Zebrzydowicach jest jakiś klasztor niedaleko od drogi. Nigdy tu wcześniej nie byłem, a miejsce wygląda urokliwe - trzeba obejrzeć.

Na początek wita mnie pies: nie szczeka, po prostu siedzi sobie na środku drogi i patrzy jak przejeżdżam:

a potem cichy klasztor, z ładnym ogrodem pomału budzącym się po zimie.

Z klatką, gdzie hałasują dwie papużki:





A przy samej drodze mlekomat - z codziennie świeżym mlekiem z gospodarstwa klasztornego. Fajnie wymyślone:


Do Kalwarii już tylko chwilka. W samym miasteczku szarpię się na ostry podjazd drogą pielgrzymią, co idzie wprost na klasztor, ale kończy się na prowadzeniu. I w końcu jest bazylika:




Czasu do pociągu nie zostało mi dużo, rozsądek mówi żeby nie ryzykować długiego powrotu rowerem, więc tylko kręcę się chwilę po ścieżkach:

i jadę na stację.

Pociągów jest kilka codziennie, mają miejsca na rowery, bajerancki wystrój i kosztują grosze (Kalwaria-Płaszów to 5zł+7zł za rower).




Wokół Lubomira. Apetyt na podjazdy zgrubsza zaspokojony.

Niedziela, 7 lutego 2016 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Beskid Wyspowy jest teoretycznie bardzo blisko Krakowa, ale w praktyce trzeba się trochę nakręcić, żeby do niego dojechać - po drodze jest Pogórze Wielickie z 3 rzędami wzniesień, których nie da się ominąć. Można jedynie wybierać jak bardzo strome podjazdy chce się zrobić. Najlepsze są te tuż koło Wieliczki - nawet 19%:

Potem zjazd w Dolinę Raby w Borzętach, Myślenice objechane bokiem - przez Zarabie i ładnym asfaltem stromo na górę Chełm:


Na podjeździe mijają mnie szosówkarze, ale także, co bardziej "dotkliwe": głośno sapiący, ale bardzo sprawny, chudy dziadek-biegacz. Trzeba się bardziej starać :-)

Na serwisie doarama ten podjazd wygląda tak:


Po podjeździe na grzbiet odbijam na sam szczyt Chełmu, gdzie jem obiad w knajpie koło wyciągu. Poprawny. Sala pełna narciarzy traktujących resztki sztucznego śniegu niezwykle poważnie.


Z Chełmu jadę z powrotem na grzbiet i potem w stronę Lubomira i Kudłaczy. Niebo zachmurzone, ale Tatry trochę widać.



Do schroniska Kudłacze nie dojeżdżam - obiad już jadłem a czas już zaczyna trochę gonić. Próbuję pojechać drogą omijającą Kudłacze, która jest na niektórych mapach, w szczególności Compassowej. Udaje się bez problemu - droga przez las błotnista, ale co to dla mojego roweru. Tylko końcówka trochę straszy zjazdem po zamarźniętym błocie. Pod wyjeździe na asfalt dojazdu pod Kudłacze mam okazję poczuć siłę południowego wiatru - jest tak silny że muszę pedałować na całkiem sporym zjeździe.

Potem spokojna droga do Kasiny. Równo, z wiatrem, miło, tak że podjazd na przełęcz pod Lubomirem przyjmuję z przyjemnością. A potem długi zjazd: najpierw mocny z przełęczy, potem wzdłuż rzeczki, ładnie opromienionej popołudniowym słońcem:

Do Dobczyc nawet nie wjeżdzam tylko od razu jadę obwodnicą na wschód od miasteczka:


bo chcę przejechać przez Hucisko z domem Kantora, gdzie w ogródku stoi krzesło wielkości domu:

Samo Hucisko i wcześniejsze "Górki" robią bardzo przyjemne wrażenie. Co prawda jest to dodatkowy podjazd, ale i okolica (wzgórza, las) ładne i wioska zaskakuje jakimiś lokalnymi przebierańcami (koniec karnawału?).

Pomału się ściemnia. Ostatnim wzórzem do podjechania jest to na którym stoi maszt TV w Chorągwicy. W dolince jest szarawo:

na górze, koło masztu robi się już ciemno:

Z włączonym oświetleniem przejeżdżam Wieliczkę, Bieżanów i na tempo ciągnę do domu, żeby zdążyć z rodzinką do kościoła. Ładny dzień był.