Mrozno: Ojcow + Zrodlo Jordan

Środa, 30 grudnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
W ramach zabawy w Festive500 zostało mi 2 dni i 96km do przejechania. I mam dziś dzień urlopu. I wreszcie jest pogoda, jaka powinna być w grudniu: słoneczko, ale zimno. I silny, wschodni wiatr.

Po wczorajszych 160km jestem odrobinę zjeżdżony, więc wybieram miłą, odpoczynkową trasę:
Trochę wspominkową (Dolina Prądnika przejechana jak za moich dawnych czasów - od strony miasta), trochę nadrabianie zaległości z drogi "Do źródeł Dłubni" (ominęte wtedy wąwozy Sokalec i Babie Doly oraz odnalezienie Źródła Jordan, na które wtedy było już za ciemno), ale przede wszystkim było to zmierzenie się z mroźnym wiatrem na wyżynie między Sułoszową a Trzyciążem.

Ojców kompletnie pusty, zauroczył cichą kawiarenką "Pod Nietoperzem":

Sokalec był taki sobie (stroma, asfaltowa droga przez ładny las; auta tam jeżdżą), Babie Doły były ładne:

ale największą "atrakcją" była konieczność przejechania przez Prądnik brodem. To zdecydowanie nie było rozsądne (brzegi strumienia były w lodzie a strumień na tyle głęboki, że ewentualne choćby podparcie się nogą byłoby dużym umoczeniem), ale że nic się nie stało, to pewnie niepotrzebnie jojczę :-)

Sielankę Doliny Prądnika (osłonięcie od wiatru) kończy wyjazd na wyżynę z Sułoszowej. Jest zimno - nakładam kolejne rzeczy, dbając by nie przesadzić (jak się spocę za bardzo, to dopiero będzie zimno), tak że nieco marznę.

Ale jadę uparcie, zapewne robiąc moim "zamaskowaniem" dziwne wrażenie na miejscowych, np. gdy mijam dużą grupę wracającą z pogrzebu.

Odpuszczam (ubieram się we wszystko co mam) dopiero przy Źródle Jordan. Źródło od drogi wygląda niepozornie, ale z bliska jest prześliczne!

Turkusowa woda tryskająca z drgającego piasku, na dnie przeźroczystego, głębokiego stawku:

Taka perełka w środku niepozornej, podkrakowskiej wioski.

Ubranie się na ciepło pomaga, robi się też przyjemniej dzięki wjechaniu głębiej w Dolinę Dłubni - dolina jest dość szeroka, ale nie na tyle by nie osłaniać trochę od wiatru. Gdy droga doliną zaczyna się już nieco nużyć, to kuszę się na odbicie w szlak rowerowy, który do Iwanowic wyprowadza stromym podjazdem na zbocze, dzięki czemu poznaję Iwanowice od nieco innej strony:

A potem standard, jak już wielokrotnie wcześniej: Maszków, Wilczkowice, ale w Zerwanej jadę na wprost. Kiedyś próbowałem tej ścieżki i była nieprzejezdna (błoto) - teraz okazuje się całkiem miła. Wyprowadza przez widownię boiska piłkarskiego do Masłomiący, skąd przez Więcławice i Prawdę wracam do domu:


Festive500 mam "zaliczone". W tym roku to żaden wielki honor (około setki Polaków a kilka tysięcy w ogóle), ale przecież nie o to chodziło. Razem z dojazdem do pracy 31.12 wychodzi mi 522km.

Fajna zabawa - w szczególności była motywacja, by przy niezachęcającej do ekscesów pogodzie, zrobić dwa pełne dni jeden po drugim. No i była okazja pokręcenia zanim zima zaczęła się na dobre - wkrótce potem zaczęły się mrozy na całego (-16stopni), a 5.stycznia spadł duży śnieg (a ja zmieniłem opony na zimowe, z kolcami).

Wschodni wiatr

Wtorek, 29 grudnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Kliknąłem w Wigilę "join challenge" dla Festive500, zrobiłem w Święta dwie traski, starannie ciułam wszystkie kilometry z dojazdów do sklepów i pracy, ale do końca roku zostały 3 dni, a ja mam mniej niż połowę: 245km. Jak zabawa, to na całego: poniedziałek poświąteczny w pracy jest bardzo spokojny, więc bez problemu biorę urlop na wtorek i środę.

Pogoda zmieniła się bardzo: dużo zimniej (2-3 stopnie powyżej zera zamiast wcześniejszych kilkunastu) i od wtorkowego rana ma przyjść silny wschodni wiatr. Przez chwilę przychodzi mi do głowy piekielna myśl, by popędzić z wiatrem na zachód, po czym wrócić pociągiem. Ale zwalczam pokusę i wyznaczam na mapie trasę optymalną na tę pogodę:
Czyli wyjechać na tyle wcześnie by do lasu dojechać przed wiatrem, w Puszczy pokręcić się chwilę, odwiedzić Wzgórze Św. Jana i kładkę na Rabie w Mikluszowicach:

a potem z wiatrem zrobić 50km: doliną Raby z Bochni do Myślenic i potem przez Przełęcz Szklaną do Sułkowic. Od Sułkowic do Skawiny wzdłuż dolin - zbocza osłaniały od wiatru

tak że zimny wiatr w twarz za Skawiną i potem wzdłuż Wisły za Tyńcem, przyjąłem jako słuszną rekompensatę za dziesiątki kilometrów luksusów.

To był chłodny, szary dzień, ale paradoksalnie idealny na rower. Miałem satysfakcję że udało mi się zabrać z precyzyjnie wyliczonymi ubraniami: gdy było cieplej, to zmieściły się w małej (5l) sakiewce na bagażniku obok litrowego termosu, a gdy potrzebowałem (podczas jazdy pod zimny wiatr - zaczęły padać drobinki lodu a temperatura spadła do 0stopni), to było ich dokładnie tyle ile trzeba było. Po 162km dojechałem do domu, z chęcią zrobienia następnego dnia pozostałych do Festive500 96km.

Puszcza - The Best of

Sobota, 26 grudnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Święta w tym roku były bardzo niezimowe: piękne słońce, kilkanaście stopni, szron tylko wczesnym rankiem. W takich warunkach zabawa w Festive500 to jakby nie to, ale z drugiej strony prognozy mówiły, że sielanka pogodowa wkrótce się skończy, pierwsze 100km jakoś samo się zrobiło (28km w Wigilę, na rowerze żeby nie stać w korkach + szybkie 75km w bożonarodzeniowy poranek, gdy rodzinka jeszcze spała), więc "dostałem" od żony pół soboty na rowerowanie (drugie pół to dyżur w pracy do północy; a niedzielę, dla równowagi, spędziłem z synem - mieliśmy bardzo fajne wyjście na Babią Górę).

Stwierdziłem, że wstyd w taką pogodę tłuc łatwe, szosowe traski, więc wyciągnąłem górala, tak by wreszcie przejechać terenowe drogi po Puszczy Niepołomickiej. Wreszcie, bo wcześniejsze próby jeżdżenia tam trekkingiem były takie sobie - albo utykałem w błocie, albo łapałem serię kapci na kamienistej drodze. Ale od roku mam rasowego górala, więc dam radę!



Zaczynam o brzasku, na lampkach wyjeżdżam moją ulubioną drogą do oglądania wschodu słońca: na Proszowice. Początkowo zapowiedź słońca jest bardzo delikatna:

w Biurkowie robi się wyraźniejsza:

Proszowice przejeżdżam jeszcze przed świtem, by sam wschód spotkać tuż za Kowalą:


Wisłę w Brzesku przejeżdżam jadąc prosto w twarz słońca:

po czym w Ispinie skręcam na wschód, tak by przejechać leśną drogą przez wydzielony (i nieznany mi wcześniej) fragment Puszczy.

Leśna droga bez wzruszeń - wczesny poranek, las spokojny, droga za dobra na mój rower.


Dojeżdżam tak do Drwini, gdzie skręcam na ścieżkę, oznaczoną na mapie "Sigma Cycle" jako znaczna rowerowa. Była umiarkowanie błotnista (nieco za łatwa na górala, sporo za trudna na wąskie opony trekkinga) i prowadziła pełną słońca łąką u podnóża wału (na zdjęciu na lewo od niego). Ten kawałek może się spodobać!:

Wyprowadziła na mostek i grzeczną gruntówkę:

którą jadę na po granicy lasu do Mikluszowic. Tam klasyka: asfaltowa żubrostrada, z której odbijam na południe:

Ze względu na pracę od 15:00 nie miałem zbyt dużych rezerw czasu, ale udało się oprócz zaplanowanego szlaku terenowego z Kłaja, zrobić także terenowy fragment Drogą Królewską. Może "terenowy" to za dużo powiedziane - na górali było wręcz komfortowo, ale i tak cieszyłem się, że wreszcie mogę.

Przejazd do Kłaja już pod presją czasu, zwłaszcza że wzmaga się zachodni wiatr - już nie jest łatwo, a co dopiero będzie na odsłoniętych 20km za Puszczą?

Szlak z Kłaja koło Wielkiego Błota jest w słońcu po prostu prześliczny! Jak mogłem go wcześniej ignorować?

Wyjeżdżam na asfaltową część Drogi Królewskiej i jedyne co mogę to ciągnąć do przodu. Dopóki las osłania od wiatru nie jest źle, potem robi się pracowite piłowanie na niższym biegu, starając się by prędkość za bardzo nie spadła. Dopijam resztki z termosu, wyjadam słodycze - trzeba ciągnąć. W końcu muszę zaakceptować fakt, że mam pół godziny spóźnienia: żeby zadzwonić do domu muszę schronić się na przystanku autobusowym, inaczej huk wiatru uniemożliwiłby rozmowę. Rower tylko częściowo osłonięty, tak że rękawiczki nieopatrznie położone na bagażniku gonię potem daleko, niesione wiatrem.

Sklepik naprzeciwko przystanku o dziwo okazuje się otwarty - kofeina z 0.5l coca coli działa cuda. Dokręcam do domu, szybki obiad, potem znowu pośpiech: na rowerze do roboty (razem z nocnym powrotem robię dziś 120km).

Do źródeł Dłubni

Niedziela, 6 grudnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Dzień piękny, a że Rodzinka nie dała się wyciągnąć za miasto, więc czas na rower.

Dziś postaram się możliwie omijać znane trasy. Czyli np. Dolinę Prądnika tylko przejadę w poprzek, a dojechać chcę wyżyną do miejsca między wioskami Jangrot i Trzyciąż, gdzie zaczyna się Dłubnia. Wyjeżdżam tuż przed 11, więc powrót będzie po ciemku. Na mapie widzę fajne fragmenty terenowe, więc tym razem jadę na rowerze z grubymi oponami.

Zaczynam oczywiście od ścieżki między zalewami na Dłubni w Zesławicach:



która kończy się na pierwszym dziś mostku na Dłubni:


Jadę przez pola między Dziekanowicami a Bosutowem, potem fajną żwirówką przez "jar" obok Bosutowa. Za 7-ką podjeżdżam pod wzgórze Hotelu Twierdza i tam skręcam w przeuroczą nową drogę rowerową na północ:

Górną Wieś próbuję ominąć boczną ścieżką, ale chyba nowe domy skasowały wjazd na ścieżkę, więc muszę wrócić na główniejszą, gdzie dalej kieruję się zgrubsza na Smardzowice. Okrutnie podoba mi się Dolina Naramki. Niepozorna, ale w słońcu urocza, z pięknym lasem i skałami tuż koło drogi:

gdy po drugiej stronie drogi spokojna dolinka z domami:


W Sanktuarium w Smardzowicach akurat skończyła się msza, więc mija mnie miliard aut, ale już za chwilę zjeżdżam z asfaltu - wjeżdżam na "Drogę Zamkową", co najpierw lekkim spadem przez las, a potem stromizną na granicy możliwości (25% + błoto + skałki wapienne + liście głębokie na 30cm) sprowadza do Doliny Prądnika.

Dolina słodka jak zawsze, ale ja obiecałem dziś sobie omijać typowe drogi, więc natychmiast wyjeżdżam w drugie zbocze doliny:

ciemną drogą przez las:

która wyprowadza mnie znów na słoneczną wyżynę:


Jadę górą, nad Doliną Prądnika, ignoruję pokusę zjechania asfaltem pod zamek w Pieskowej Skale (przez Wąwóz Sokalec), bojąc się późniejszego wyjazdu przez wąwóz "Babie Doły" (jak się potem okazuje - niesłusznie; tam teraz jest ładna ścieżka asfaltowa). Jadę przez pola i las, gdzie zatrzymuję się na herbatę i lekki obiad:


Asfalt od Babich Dołów prowadzi między wzgórzami: pola, czasem skałki i zabawnie brzmiące nazwy na mapie ("Nad przepaściami"). A słońce coraz niżej.

Zjazd do Sułoszowej i potem z powrotem na wyżynę

drogą, co według mapy miała być gruntowa, a okazała się asfaltem. I tak do Trzyciąża. Dojeżdzam do miejsca, gdzie według mapy zaczyna się Dłubnia. Faktycznie: z jednej strony drogi jakieś bagienko, z drugiej coś już cieknie:

Kilometr dalej Dłubnia jest już na tyle poważna, że napełnia dwa stawy:


Za Trzyciążem porzucam na chwilę Dolinę - niebieski szlak prowadzi przez wzgórze Parku Krajobrazowego. Ładnie tu! Tylko niestety coraz ciemniej.

A gdy już się przyzwyczajam do luksusów drogi przez lasy i wzgórza, to w dole widać wydatną dolinkę ze skałami. I tam zjeżdżam fajną ścieżką asfaltową w zapadającym zmroku. Asfalt kończy się na błotnistej drodze koło Dłubni:

ale na grubych oponach jedzie się tam nadspodziewanie dobrze.

Dolinka jest ciekawa: są skałki, jest las, ale dolinka jest bardzo szeroka, tak że sama Dłubnia wije się bardzo podobnie jak koło Raciborowic.



Ściemnia się coraz mocniej, tak że gdy za kładką nad Dłubnią szlak, wbrew mapie, odchodzi do asfaltu w Ibramowicach, to jestem całkiem zadowolony.

Droga wyprowadza pod ładny klasztor Norbertanek:

ale objeżdżam go dość pośpiesznie, łudząc się że jeszcze zdążę za światła obejrzeć Źródło Jordan w Ściborzycach.

Jedzie się fajnie i szybko (30km delikatnego zjazdu), ale do Ściborzyc już zajeżdżam pod gwiaździstym niebem. Szukam źródła, ale w końcu zadowalam się wodospadzikiem:


A potem już tylko szybka jazda wzdłuż Doliny. W Iwanowicach przypominam sobie o zapomnianym jabłku, co pomaga zebrać siły na ostatnie kilometry. 7ką podjeżdżam aż do Młodziejowic (a nie do wcześniejszej Masłomiący, co wymagałoby podjazdu pod Więcławice) i dalej Doliną Dłubni.

W Raciborowicach stwierdziłem, że bardzo nie chcę kończyć drogi ulicą Morcinka (typowa ostatnio droga powrotna do domu z pracy), więc objeżdżam (odrobinę dalej) przez Zastów.

Kralova Hola na 29erze

Sobota, 24 października 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Rok temu byłem na tej górze z kumplami i było ciekawie: na górze zimny deszcz poziomy, a podczas zjazdu ostre podtapianie przez ulewę, jak się na dole okazało połączone z uszkodzeniem dętki i felgi trekkinga (zbyt duża prędkość na wybojach). Wtedy 30km powrotu do auta zrobił tylko Tomek, podczas gdy np. ja poczekałem na Ducato w klimatycznej kawiarni w Szumiaczu (łatanie dętki + uziemienie kumpli przez zapięcie bez kluczyka). Uwierała mnie ta niedokończona wycieczka, tak więc gdy nabyłem i dozbroiłem nowy rower do zjazdów terenowych, to powrót na Królową był już tylko kwestią czasu.

Czas przyszedł w piękną, słoneczną, choć krótką, bo październikową sobotę. Rower wrzuciłem na auto i pojechałem sam na Słowację. (tylko część drogi autem ze Słowacką autostopowiczką, opowiadającą jak to w drodze pod Morskie Oko pokazywali ją palcami "o! turystka!").

Dojazd do Królowej był urokliwy sam w sobie, np:

a pierwsze widoki na Królową okraszane dodatkowymi atrakcjami, np:


Ale w końcu dojechałem do szutrówki, którą trzeba było wypiłować 13km i 1100m w pionie:


Na górskim rowerze podjazd nie był w ogóle problematyczny a jedynie wymagający kondycyjnie. Z wysokością robiło się chłodniej, co słabo czułem z powodu podjazdu, ale śnieg trudno przegapić:

Wrażenie robił też moment wyjazdu powyżej chmur (kilka ich było na błękitnym niebie):


Śniegu wkrótce było więcej, a widoki coraz bardziej wysokogórskie:






Gdy do zachodu Słońca zostało już tylko 20 minut, szczyt był już na wyciągnięcie ręki:

Ale drogę pokrywał zmrożony śnieg (musiałbym spuszczać powietrze z opon żeby dało się po tym podjeżdżać), a mnie szkoda było zjazdu przy zachodzie słońca, więc ostatecznie zrobiłem w tył zwrot i pojechałem:
To było wspaniałe! Rower niósł mnie bezpiecznie nad wybojami, nawet ręce od hamulców nie bolały - po prostu czysta przyjemność ze zjazdu. O to chodziło!

A na dole włączam lampki i jadę te 30km do auta. Przyznaję: dało w kość. Deszczu nie miałem (jak Tomek rok temu), ale temperatura spadła nieźle, a podjazdy w nocy były nużące. I faktycznie miejscami bliskie nachyleniu Kralovej Holi, choć mnie najbardziej chyba dał w kość w miarę delikatny, ale długi podjazd wzdłuż potoku Hron.

Dobrze że ostatnie 13km do auta to był już zjazd - rano prawie go nie zauważyłem, za to wieczorem to była miła nagroda po całym dniu podjazdów.





Turbacz z Koninek

Niedziela, 11 października 2015 · Komentarze(0)
Kategoria mtb
Rower wzmocniony, trzeba w końcu spróbować rasowej jazdy po górach. Na początek klasyk czyli Turbacz z Koninek. W ostatniej chwili na taki wyjazd - już popołudniem zrobiło się wietrznie i chłodno, a następnego dnia - pierwszy śnieg w tym roku.

Zaczynam na parkingu pod kolejką, ale oczywiście jadę drogą, nie wyciągiem. Droga jest przepiękna, bardzo wygodnie pozwala zrobić wysokość, tak że specjalnie trochę nadkładam drogi - trochę by przećwiczyć jazdę górską przed trudniejszymi momentami, ale chyba bardziej, by popodziwiać jej uroki.


Pod samym szczytem Tobołowa, pod wyciągiem, robi się stromiej, tak że trzeba już się trochę postarać. Potem droga przez polanę:

i trawersem przez las:

i jestem na "głównej grani" Gorców.

Tu zaczynają się prawdziwe trudności. Znaczy się większość drogi jest bardzo w porządku, ale gdy robi się naprawdę stromo, to jeszcze brakuje mi praktyki, by wiedzieć kiedy odpuścić, tak że jedna próba zawalczenia z podjazdem kończy się efektownym turlaniem się po ścieżce (bez żadnych konsekwencji - upadek był w miejscu).

Oczywiście zbaczam na Czoło Turbacza:

gdzie już nieźle wieje a temperatura jest w okolicach zera.

Potem obiad w schronisku i miłą ścieżką trawiastą na wschód:

Planuję zjazd szlakiem do Rzek, skąd mógłbym asfaltem nawrócić do Koninek, ale szlak do Rzek okazał się zamknięty (tabliczka przy odejściu od głównego), a czasowo nie stać mnie już było na zjazd do Rabki lub Nowego Targu - przyszło po prostu wracać do Koninek.

Wiatr na polanie robił wrażenie, choć szczęśliwie rower chronił mnie przed chłodem - napotykanym piechurom było wyraźnie zimniej niż mnie.

Zjazd z Turbacza pozwolił trochę poćwiczyć technikę, w szczególności udało się zjechać stromą "rynną" ścieżki, na początku której podjeżdżając zaliczyłem upadek.

A na koniec zjazd z Tobołowa - zgodnie z oczekiwaniami - czysta przyjemność.

Fajnie się jechało tego klasyka - w przyszłym roku koniecznie trzeba spróbować więcej takich.

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 9 - do Stei

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Ostatni dzień wyjazdu. Mamy 40km łagodnego podjazdu (na 1200mnpm) a potem 30km zjazdu. Podjazd jest doliną coraz mniejszego potoku, w coraz wyższych górach. Po porannej szarówce wychodzi słońce.



Droga przez góry malownicza, trochę jak w Dolomitach,

tyle że pełno tu monastyrów:

krzyży przydrożnych:


i okazałych kościołów:

W końcu potok przy drodze robi się maleńki, pojawiają się wyciągi narciarskie, a krajobrazy już zupełnie górskie:

Ostatnie klikanaście km do przełęczy towarzyszy nam para psów. Przyjazne i zabawne. Chciały nam towarzyszyć i za przełęczą, ale oczywiście nie nadążyły.


Zjazd wertepiastą drogą - długi i przepyszny:

wyprowadza na "zachodniobieszczadzką" równinę koło Stei (co ją poznaliśmy 4 dni wcześniej):


W Stei namawiamy grupę na odwiedziny w "naszej" restauracji - już nie mogę się doczekać reakcji pani kelnerki :-)

Pani popisowa: pokrzykuje na nas, dostarcza ostentacyjnie niepełne zamówienia (bo "źle zamawiamy", np. sam kotlet), ale wszystko jest dobre, pani w końcu wpada w dobry humor (i wygłasza do nas długi, niezrozumiały, a radosny monolog), a miejsce odpowiednie na zakończenie podróży (czysta toaleta do przebrania się przed drogą, pusty plac w pobliżu do pakowania busa). Czyli zamiast pchać się dalej za miasto, czekamy na busa - jak się okazało tylko nieco ponad pół godziny, tak że po skomplikowanym pakowaniu rowerów i bagażu, ruszamy o 16:00.


Przejazd do Polski wspaniały. Z dwu powodów: Po pierwsze tempo - z powodu znacznej asymetrii ruchu w niedzielne popołudnie kierowcy po prostu ignorują czerwone światła na mijankach (ani razu nie zrobił się zator pośrodku mijanki), co pozwoliło dojechać do granicy w raptem 3 godziny. Po drugie dostałem doskonałe miejsce w busie - zlitował się nade mną Piotrek z grupy warszawskiej i odstąpił miejsce, gdzie mogłem stłuczoną nogę wyprostować, tak że w odróżnieniu od przejazdu Aiud-Buru jazda była nie torturą, a wygodną podróżą!

W Krakowie jesteśmy 2:20 - wysadzają nas na skrzyżowaniu Botewa-Półłanki, czyli zgrubsza w połowie odległości między domem moim i Piotrka. Jeszcze tylko nocny przejazd rowerem przez Kraków, kąpiel, spanie i rano do roboty.


Wyjazd w sumie 1030km:

Longinada+ Rumunia 2015: dzień 8 - wąwóz Turda

Sobota, 22 sierpnia 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Rumunia, Longinada

Poranek nad brązową rzeką (wczoraj kąpiel tylko z worka):


drobne naprawy:


i zbieramy się - dziś lokalna atrakcja: Wąwóz Turda.

Patrzę na mapie Longina gdzie pokazuje jechać, ale najwyraźniej nie dość uważnie, tak że potem prowadzę grupę źle - zamiast głębiej w góry, gdzie są najefektowniejsze widoki, to tylko do samego wylotu doliny. Tam też jest ładnie, ale "pocztówkowych" widoczków nie zaliczyliśmy :-(

Są atrakcje: najpierw przejazd w bród przez strumień:

potem podobnie już bez roweru:

w końcu efektowny wodospad wśród skał:




Wychodzimy też na górę zbocza, ale tam widoki nie porywają:

a dalej szlakiem - po prostu jest droga przez las:

Nieco rozczarowani zbieramy się więc i wracamy do asfaltu.

Na mapie wypatruję skrócik - jak się okazało prowadzący starym mostem kolejowym:

Przeprowadzamy rowery ostrożnie,

a Piotrek pokazuje, że nawet można było jechać:


Po powrocie na asfalt pozostaje już drobiazg - 90km doliną przez góry.

Droga rzadko jest bardzo wymagająca, ale w takiej dawce wysysa siły. Obiadu wyglądamy już z wytęsknieniem, tak że lokalny cud techniki mało kto zauważa:


(tak, rynna przeprowadzona nad rzeką od wodospadu, tak by podziwiający wodospad mogli się napić krystalicznie czystej wody).

W dolinie kolejne wioski, kościoły, monastyry.

I górskie widoki:


Wieczorem odrobinę pada, tak że lokomotywę przy drodze oglądamy mokrą:


W końcu o zmroku dojeżdżamy do naszego hoteliku w górach (pełne luksusy: łóżka z pościelą, salonik z kanapami, barek, ale przede wszystkim gorący prysznic - trzeba się doszorować przed powrotem do Polski).

cd: do Stei.



Longinada+ Rumunia 2015: dzień 7 - Albi Julia

Piątek, 21 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Rano nie pada, nawet namiot suchy. W świetle dnia nasza łączka wygląda na bardzo losowe miejsce, ale przecież spało się doskonale.



Jemy śniadanie z resztek: już nic nie kupowaliśmy nowego do jedzenia, więc dojadamy kamienny chleb z pastą wasabi, itd.

Do Albi Julia mamy raptem 40km - mamy nadzieję dogonić grupę rankiem, ale po pierwsze zbyt leniwie się zbieramy, a po drugie jedziemy mocno pod wiatr. To jest ta sytuacja, gdy bardzo doceniasz towarzystwo drugiego rowerzysty: zmieniamy się "na prowadzeniu" dosłownie co 1.5-2km, a moment gdy jesteś zmieniany, odczuwasz jakbyś zmienił bieg na o 3 niższy. Miłe.


Po drodze oprócz równinnych widoków warty zapamiętania jest przydrożny punkt wypieku lokalnego przysmaku:

Proste a zadziwiająco smaczne jedzenie. A może to zasługa tego łojenia pod wiatr?





Docieramy nad rzekę w Albi Julia podobno z pół godziny po wyjeździe grupy - wita nas Longin z córkami, oraz kierowca busa. Szybkie drugie śniadanie i jedziemy do twierdzy.

Zwiedzamy w tłumie turystów, w dużej części Polaków. Miejsce niewątpliwie ciekawe, ładnie odrestaurowane (może nawet aż za ładnie - nieomalże wygląda nieautentycznie). Spokojnie można by tu cały dzień spędzić.







Ale zdecydowanie najładniejszym wspomnieniem z Albo Julia jest stary kościółek drewniany, tuż przy murach:




Z przepysznymi jabłkami, które bezczelnie pożeramy:


Potem transport busem do Valea Monastini. W drodze, korzystając z pozostawionych w busie przewodników, intensywnie wkuwamy słówka rumuńskie, . W szczególności dowiadujemy się, że "Drum Bun", widziane często przy remontowanych drogach, to nie żadne ostrzeżenie o katastrofie budowlanej (wydawałoby się bardzo na miejscu), tylko takie życzenia: "Dobrej drogi". Aha.





Miejsce jest urocze. Delikatny, melodyjny śpiew z kościoła, zielone ogrody, wyniosłe skały nad głową.







Przyjeżdżamy do monastyru tuż przed grupą (wyprzedzamy ich chwilę wcześniej na wąskiej drodze). Spotkanie, rozmowy i szybka decyzja by pojechać w góry. Namiot i część bagażu (zbyt mała!) zostaje w busie więc nie boję się, choć droga wygląda groźnie: kamienista i bardzo pod górę.

Szybko okazuje się, że droga naprawdę da w kość - prowadzi aż na samą górę doliny, pod te wysokie skały. Mocna droga, w ok. 1/3 było to prowadzenie pod górę, umordowałem się okrutnie, ale super widoki i satysfakcja.




Pół kilometra (w pionie) wyżej - wioska. Najpierw reprezentowana przez samotne chałupy i krowy brzdąkające dzwonkami


potem - równiejszą drogą:


Podjazd nie kończy się od razu - wyjeżdżamy aż na sam grzbiet, powyżej wioski:


W samą porę ta równa droga (i koniec podjazdu), bo zaczyna się pomału ściemniać, tak że zjazd szutrówką był zdecydowanie na tempo, tak żeby przed zmrokiem zdążyć.


To był długi, piękny zjazd. Gdy zaczęły się kawałki w lesie, to robiło się nieco ciemno, ale w sumie dnia starczyło na styk: lampki założyliśmy już na asfalcie. A asfalt przepiękny, bez skazy - można było lecieć przez noc do głównej. Tam wróciły wyboje: na jednym z nich aż mi lampkę z kierownicy zerwało - takie przypomnienie jakby wyglądał zjazd szutrówką, gdybyśmy przed zmrokiem nie zdążyli.

Główną tylko 3km - do Aiud, gdzie już czeka (i stygnie) na nas jedzenie zamówione w knajpie przez Longina. Po kolacji Longin dla pewności odpytuje, czy ktoś nie chce reszty trasy jechać rowerem, ale jakoś dziwnie nikt nie chce łoić przełęczy po ciemku :-)

Bus przewozi 35km do Buru. Dla mnie było to przeżycie nadspodziewanie intensywne - uświadamia, że moje stłuczenia po locie nad kierownicą są jeszcze bardzo świeże, tak że jazda bez możliwości rozprostowania kolana jest nieprzyjemnie mocną torturą. Dobra wskazówka przed 600km jazdą do domu 2 dni później.

cd: Wąwóz Turda.



Longinada+ Rumunia 2015: dzień 6 - Deva

Czwartek, 20 sierpnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Rumunia, Longinada
Noc była bezchmurna i gwiaździsta a rano leje. Potem już tylko okresowo siąpi a i to z czasem się rozpogadza - ładna "rowerowa" pogoda.


SMS od Longina, że będą przynajmniej 3 godziny później (11:00 czasu lokalnego). Zostać na podwórku u przyjaznego gospodarza nie wypada, czekać tak długo w knajpie na skrzyżowaniu - nie chce się. Do Brad jest tylko 34km - zamiast czekać na busa przejedziemy się jeszcze odrobinę sami.

Drogi rozkopane, ciągle mijanki,

a krajobrazy ładne.


W Brad wykopki na całego - główna zamiast omijać miasto jedzie przez centrum. Dzwonimy do Longina niepewni gdzie na nich czekać, ale dowiadujemy się, że są jeszcze daleko (tracą mnóstwo czasu przez mijanki, przez które my przelatujemy migiem) - jedyna sensowna opcja to jechać dalej.

Centrum Brad hałaśliwe i tłoczne. Bazar płynnie mieszający się z parkingiem pod Lidlem: szybkie zakupy na śniadanie i uciekamy. Zatrzymujemy się przy stoliczku za miastem:

który jest specjalnie dla nas szybko z kurzu przetarty przez uśmiechniętą panią z pobliskiego domu:

Pani życzy nam smacznego i jest bardzo życzliwa dla podróżnych, którym wypadło jeść śniadanie koło jej domu. W ogóle miło tu. Domy zadbane, wszędzie kwiaty, ludzie uśmiechnięci.
Ostry podjazd a potem masa zjazdów - fajny układ: chwilę się męczysz, a potem wiele kilometrów w dół. Oczywiście drogi w remontach i z mijankami, ale generalnie asfalt ładny - śmigamy aż miło,

tak że droga do Deva mija w moment.

Dojeżdżamy do mostu,

za którym już widać cytadelę:

Jeszcze tylko chwila w szalonym ruchu (za mostem jest do przejechania 400m po drodze szybkiego ruchu aż do nawrotki), potem jeszcze zjazd do miasta i jesteśmy pod cytadelą Daków.

Jedyna droga do cytadeli to "winda":




Twierdza na górze jakby trochę wyższa niż widzieliśmy na zdjęciu z sieci ("odnowili" ją, znaczy się), ale bardzo w porządku. Wiatr i dalekie widoki - super.




Potem zwiedzamy miasto, zdominowane widokiem twierdzy:


Mamy czas, dużo czasu, bo jak się w końcu okazało bus stanął w Brad (i będzie tam "uwięziony" do 22:00), a grupa jedzie na rowerach. Zastanawiamy się nad basenem, ewentualnie nad odległym o 15km innym zamkiem (w Huneduara), ale ostatecznie w popołudniowym skwarze plączemy się leniwie po mieście, a w końcu dekujemy się w parku, gdzie wchłaniamy monstrualną połówkę arbuza na obiad. Po czym wolny czas spędzam na uzupełnianiu notatek z podróży (do tego bloga):

O 19:00 przenosimy się pod kolejkę do cytadeli - będziemy już twardo czekać na grupę. Skwar przechodzi w deszcz, grupa jak się potem okazuje mija Deva bez odwiedzania cytadeli, my czekamy dalej.

W końcu 20:30 wpada Longin z córkami. Przemoczeni, ale gnają, bo wiedzą że o 20:45 ostatni kurs na górę - zdążyli.

Gdy wracają do nas, to już wiemy wszystko: Longin z córkami czekają na busa (jak się okazało do ok. północy), reszta grupy pojechała dalej, ale podobno zatrzymała się na stacji benzynowej przed Simerią (12km). Tak więc po pogaduchach jedziemy dalej - spotkać się z resztą.

Jest trudno: ciemno, spory ruch, silny deszcz i jeszcze silniejszy wiatr. Ale to tylko 12km więc jedziemy. Na stacji, w przytulnej kawiarni znajdujemy Martę - miłe spotkanie, ale coś nas podkusiło pognać dalej, skoro reszta "ruszyła pół godziny temu". Tak, to była głupota: przed Orastie wymiękam - jest zimno, paskudnie, nic nie widać, tylko my bez sensu pchamy pod wiatr. Trzeba się zatrzymać (tylko gdzie? droga pośrodku pustkowia) i albo lepiej ubrać, albo coś zdecydować.

Przy drodze znaki na nocleg - w sumie czemu nie? Odjeżdżamy sporo od drogi do "Transylwania Arsenal Park", ale tam nas nie chcą (ochroniarz przy bramie: "wszystko zajęte"), więc wracamy na stację benzynową przy drodze. Stacja taka, że nawet herbaty nie dadzą (sam alkohol i słodycze), ale w pobliżu jest łączka, w tych warunkach wyglądająca całkiem atrakcyjnie. Wyposażeni w małą flaszkę rumuńskiej brandy (na rozgrzewkę - zamiast rozpalania kochera na tym wietrze) rozbijamy namiot: chwila szarpania się z wichurą i w końcu błogi spokój w cieplutkiej sypialni. Tak, to był dobry pomysł z tym noclegiem.



Jak się potem okazało reszta przejechała niewiele dalej - odpuścili na stacji benzynowej za Orastie, gdzie czekali do prawie 1:00 na busa, po czym przejechali resztę drogi do Albi Julia busem i rozkładali namioty na łące nad rzeką do późna w nocy. Chyba zaczynam rozumieć Roberta, dlaczego jeździ zawsze z namiotem, także na wyjazdach ze wsparciem busa :-)


cd: Alibi Julia.