Longinada Walia 2015 - dzień 6: St Davids

Niedziela, 5 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem

Rano pada. Bez szaleństw, ale uparcie. Spokojny poranek kręci się w rytmie kolejnych fal deszczu, ale w końcu jesteśmy spakowani i tylko czekamy żeby trochę odpuściło. Obserwujemy korzystających przystani do spływu pontonami, oglądamy wystawę nt. łódek "coracle", chronimy się pod wystawowym daszkiem przed deszczem, gdzie uzgadniamy mapy w poszukiwaniu lokalnych atrakcji, które warto by odwiedzić po drodze.

I tak do ok. południa, gdy ruszamy większą grupą bez Mateusza - on dziś odpoczywa po wczorajszych 120km.


Deszcz odpuszcza, by po chwili złapać nas z pełną siłą (chronimy się przed nim w jakiejś drewutni). A potem wychodzi słońce i szybko robi się upalnie.

Jedziemy do St Davids - "duchowej stolicy Walii", przez park narodowy Pembrokeshire. Podjazdów pełno a my kierujemy się na staroceltycki "Pentre Ifan":


Oglądamy, podziwiamy, patrzymy na jakiś dziwaków ładujących się celtycką energią i jedziemy dalej. Podjazdy w słońcu a przy zjazdach silny wiatr w twarz.

Na jednym z fajnych zjazdów (stromo do rzeczki - 20% z ostrymi zakrętami) mam naprawdę kupę radochy z nowego roweru, tak że wyprzedzam trochę grupę, ale grzecznie czekam na dole. Nie mogąc się doczekać wracam pod górę i znajduję ich na łączce opatrujących Agnieszkę. Na jednym ze stromych zakrętów, gdzie mi się tak fajnie zjeżdżało, jej się koło zablokowała i poleciała: solidnie stłukła dłoń i kolano.

Po opatrzeniu mówi że może jechać dalej (nie trzeba wzywać busa na pomoc), ale zabieramy jej sakwy (jako jedyny jechałem na pusto, więc chętnie biorę) i jest obawa że jak ręka spuchnie, to będzie to koniec jazdy. Mówi że chce jechać równym szybkim tempem (żeby zdążyć do St Davids zanim ręka spuchnie), więc dostaje to - ciągniemy we dwójkę w naprawdę ładnym stylu. Ciągłe podjazdy i silny, coraz silniejszy wiatr. Ja mam nadmiar mocy po dniach jazdy z ciężkimi sakwami (dziś zostały w busie), ale jak potłuczona Agnieszka tak da radę ciągnąć? Szacunek...

W trakcie jazdy słyszę dziwny odgłos, nawet zatrzymuję się na chwilę, ale nie potrafię go zidentyfikować, więc jadę bez przeszkód dalej. Dopiero 2 dni później okazuje się, że strzeliła mi szprycha - to pewnie wtedy.

Z okazji niedzieli wszystko pozamykane - nie ma ani sklepów (zresztą jedziemy praktycznie przez pustkowie), a puby w niedzielę przestają dawać jeść wyjątkowo wcześnie. Jedyną pociechą po drodze jest zakupiony na stacji benzynowej żółty ser - połączony z polskim "chlebem poligonowym" dał siłę na dalsze ciągnięcie pod wiatr. Mateusz wydzwania uparcie do mnie z St Davids, ale dzięki temu mam zgrubny opis gdzie jest parking - trafiamy do busa jak po sznurku. Uff, w samą porę - to już końcówka sił.

Kociołek i kasza gryczana (instant - pycha!) szybko regenerują na tyle, by zebrać się na zwiedzanie miasteczka. Bardzo kameralne, ale faktycznie klimatyczne.




Ci co przyjechali tu busem wyjechali na nocleg już dawno. Nam zostało nieco ponad godzinę do zachodu słońca - trudno, tak jest jak startuje się w południe. Mateusz razem z większością jedzie na nocleg busem - miejsc jest tyle, że 3 osoby muszą pojechać rowerem - ile się da, tak by bus nie musiał dużo wracać. Jadę ja, Staszek i Sławek.

Na początek trzeba możliwie dużo kilometrów wykręcić przed zmrokiem. Kręcimy na maxa i mimo podjazdów w pierwszą godzinę wykręcamy 22km - nie jest źle. Szybko przejeżdzamy Haverfordwest (to tu ewentualnie miał nas zgarniać bus) i ciągniemy dalej. Jedziemy główną drogą - tutaj ruch nie jest duży nawet na "zielonych" drogach, ale i tak w zapadającym zmroku przestaje być bezpiecznie. Ale to już tylko trochę - jeszcze kilka km i odbijemy na boczne drogi.

Dosłownie 3 km przed odbiciem w bok (na Narberth), zmrok robi się na tyle głęboki, że już nie da się jechać "na batmana". Ja mam lampki, Staszek sprytne błyskadełka (indukowane magnesem na szprychach), co dają całkiem niezła widoczność, ale Sławek to zdecydowanie Mroczny Rycerz. Mamy dzwonić po busa, ale przypominam sobie o lampce-popierdułce z Decathlona, co ją kupiłem dla fajnego kabelka USB. Jest tak mała, że mam ją "na wszelki wypadek" zapiętą do kierownicy (może świecić też na biało). Gdy Sławek zapina ją na sztycy, to okazuje się że popierdułka daje takie światło, że widać go naprawdę dobrze - możemy jechać. Przynajmniej dopóki popierdułka się nie rozładuje, co o dziwo nie następuje - ani dziś ani w ogóle na tym wyjeździe. Zdecydowanie nie doceniałem tej lampki.

Robi się coraz ciemniej, w końcu noc głęboka, a my jedziemy bocznymi, zwykle stromymi drogami do celu. Staszek i Sławek ciągną równo, ja trochę z sił opadam, ale nie odstaję bardzo. Gdy w końcu dojeżdżamy do punktu na mapie, gdzie miał być nasz nocleg, to okazuje się że parking jest pusty. Kiepsko z zasięgiem komórki, ale w końcu udaje mi się dodzwonić do Mateusza, który daje telefon Longinowi - mamy ponoć jeszcze tylko kilkaset metrów.

Na miejscu niespodzianka: Mateusz rozstawił namiot. Takie niespodzianki lubię! Bo przyznaję, że dzisiejszy dzień zmęczył. Pozwolił mi się nasycić rowerem: podjazdami, jazdą na tempo, wiatrem, zmienną pogodą.

Mateusz dziś przejechał na rowerze 3km (zwiedzanie St Davids).

cd: Swansea

Longinada Walia 2015 - dzień 5: 120 km

Sobota, 4 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem

Rano pada, potem mży, przestaje, wraca i tak w kółko. Mimo to sprawnie składamy namioty, jemy śniadanie i zbieramy się. Mateusz chce jechać.

W czasie jazdy mżawka nie wstrzymuje za bardzo, a wiatr choć początkowo w twarz, to podczas objazdy zatoki zaczyna wiać w plecy, tak że w ciągu pierwszej godziny, mimo podjazdów, przejeżdżamy 18km. To jakby uskrzydla Mateusza - chce w tym tempie ciągnąć dalej i nieźle mu to idzie, także gdy w końcu się przejaśnia.


Dzisiejszy dzień jest specjalny: busa nie będzie z nami aż do ok. 19:00, gdyż Longin musi odwieźć żonę i starszą córkę na lotnisko (choroba). Do Aberystwyth, gdzie bus ma być o 19:00, wjeżdżamy ok. 14:30 i mimo że jemy tam obiad (fish&chips w bardzo rasowym barze):


a potem zwiedzamy spokojnie:



to wyjeżdżamy już o 16:00 czyli do busa jest jeszcze mnóstwo czasu.

Mateusz już zmęczony, wiatr w twarz, ale ciągniemy równo.


W Abaraeron jesteśmy ok. 19:00, busa jeszcze nie ma, więc po spotkaniu z resztą grupy jedziemy dalej (choć większość tu zostaje czekać na busa).

Droga niby główna ("zielona"), ale ruchu nie ma dużego i jedzie się dobrze. Na tyle dobrze, że Mateusz nabiera ochoty na pobicie życiowego rekordu (96km w 1 dzień) - chce przejechać 100km.

Udaje się przejechać 100km i bez żadnych fanfar jedziemy dalej. W Biaenporth odbijamy z głównej i w zapadającym zmroku jedziemy bocznymi do Cilgerran.



Są podjazdy - ostre i wyczerpujące, ale Mateusz ciągnie, bo wie że naprawdę czegoś dokonał. Ale i tak ostatnie kilka kilometrów, w ciemności, były trudne.

Kierujemy się na punkt na mapie zaznaczony jako nocleg i szczęśliwie trafiamy dobrze. Nocleg okazuje się śliczną łąką nad cichą rzeką, przy której gmina postawiła bardzo kulturalne toalety połączone z wystawą nt. starodawnych łódek tam spławianych ("coracle" - nasmołowane płótno lub skóra rozpięte na drewnianym stelażu)

Jeszcze tylko szybkie rozstawienie namiotu, żeby Mateusz nie zasnął mi na stojąco, kolacja (mniam! kasza gryczana z gulaszem), kąpiel z Ortlieba nagrzanego w busie i zasłużone spanie po długim, pięknym dniu.

Mateusz przejechał dziś 120km!

cd: St Davids

Longinada Walia 2015 - dzień 4: Snowdonia, Harlech, Tywyn

Piątek, 3 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Jedziemy całą grupą z Mateuszem na przełęcz pod Snowdon (to stamtąd wczoraj ruszali na szczyt). Podjazd umiarkowanie ciężki (7-8%) i widać cel, więc jedzie się dobrze. Słońce grzeje, widoki jak na Babiej Górze, turyści z plecakami, ruch samochodowy dużo mniejszy niż w Alpach - sielanka.



A potem długi, piękny zjazd przez góry,

koło jezior z dziećmi na kajakach



a w końcu koło stacji parowej kolejki wąskotorowej, której Mateusz nie chce oglądać mimo że to dosłownie 100m od drogi (ale za to z podjazdem).

Po miłym zjeździe był też mocny podjazd w słońcu, co dał w kość:

oraz mnóstwo miłych widoczków, np:

albo:


Grupa trzyma się mnie bo mam dobrą mapę w komórce, ale oczywista droga rozleniwia i już w dolinie robię głupi błąd. Trzeba było skręcić w prawo, wzdłuż rzeki, ale żeby pojechać ładną drogą, trzeba było najpierw 500m przejechać w lewo. Tymczasem powiedziałem od razu w prawo i ludzie pomknęli w dół główną. Jak się zorientowałem, to już część była daleko a do tego usłyszałem, że inna nawigacja pokazuje tę jako dobrą drogę. Do tego w tym momencie Mateusz powiedział że ma miękką oponę - powiedziałem więc, że się odłączam (niech grupę kieruje ta druga nawigacja), a my z Mateuszem schowaliśmy się w cieniu drzewa na łące przy drodze.

Po załataniu flaka my cofamy się do skrzyżowania i jedziemy boczną drogą. Jak się potem okazało - reszta grupy również się tu wróciła, ale po przejechaniu w dół ok. 10km, gdy natrafili na informację, że most jest w remoncie (a jeszcze później dowiedzieliśmy się, że mimo remontu dało się przejechać).

W każdym razie do Harlech jedziemy we dwójkę. Pod koniec robi się całkiem płasko, tak że zamek na wzgórzu widać z daleka, zapewniając automatyczną odpowiedź na standardowe pytanie: "daleko jeszcze"? :-)

Droga prowadzi pod wzgórze zamkowe - trzeba jeszcze na nie wjechać. Droga ma oznaczenie 25% i faktycznie tyle ma w zakrętach (poza nimi 16%). Mateusz z trudem prowadzi - ja się uparłem i wjechałem. A na górze zobaczyłem że 25% to pikuś - tuż obok jest droga 40%:


Zamek jak wszystkie - nawet nie chce nam się wchodzić.

za to miasteczko bardzo urokliwe

i bardzo, ale to bardzo dobra pizza.


Potem Mateusz wsiada do busa (dziś przejechał  52km), a ja z grupą jedziemy dalej na południe - do morza i potem wybrzeżem.




Widoki morza, droga kiwa się podjazdami, jedzie się szybko i przyjemnie. W Barmouth (ładne miasteczko nadmorskie) znowu spotkanie z busem, a potem jedziemy ścieżką rowerową przez drewniany most kolejowy (bus musi objeżdżać zatokę), przy silnym bocznym wietrze.


Dalej droga dalej prowadzi wzdłuż wybrzeża,

przy czym muszą się tam zmieścić jeszcze tory kolejowe, więc droga musi czasem wyjść w górę:


Po drodze miasteczko, gdzie najwyraźniej mają hopla na punkcie włóczki: sweterki mają tam ławki, znaki drogowe, z włóczki są ozdoby na domach:

a na moście powiesili trolla:


Jedziemy pod wzmagający się wiatr aż do Tywyn. Ujście rzeki ma most kolejowy i kładkę rowerową - bus znowu musi daleko objeżdżać, a my jedziemy sobie po płaskim do miasteczka. Spotykamy się z busem koło campingu przy stacji kolejowej, ale tam tylko "bungalowy". Ale kierują nas na normalny camping po drugiej stronie miasta.

Wiatr przynosi zmianę pogody - gdy wjeżdżamy na camping zbierają się chmury, gdy zaczynamy się rozstawiać zaczyna się burza. Na tempo rozstawiamy tropik, tak że ostatnie 2 szpilki wbijam już przy padającym deszczu, ale główną ulewę możemy już przeczekać pod rozłożonym tropikiem.

Ulewa przechodzi, ale porywisty wiatr i deszcze przez całą noc szarpią namiotem. Mateusz narzeka że nie może zasnąć, ale mnie po dniu pełnym widoków, zakończonym gorącą kąpielą, wiatr nie przeszkadza.

cd: 120km



Longinada Walia 2015 - dzień 3: pod Snowdon

Czwartek, 2 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Budzimy się z Mateuszem ok. 6:00 i korzystamy z okazji by zobaczyć morze. Z tą bliskością morza z campingu to wyszło tak sobie - ścieżka faktycznie prowadzi w stronę morza, ale kończy się przy autostradzie. Potem chodnikiem koło autostrady trzeba przejść prawie 1km do kładki nad autostradą i torami kolejowymi. Potem jeszcze z 500m plaży w odpływie - najpierw kamienistej, potem piasek z płyciznami wody i dopiero na koniec morze.

Morze zimne, wcześnie rano, więc symbolicznie moczymy nogi i wracamy na camping.

Ruszamy z Mateuszem całą grupą.

Drogą bardzo różną - przez miasteczka, potem ścieżką koło głównej drogi, potem ładną ścieżką nad morzem, znowu miasto, itd.



W drodze procentuje przesada przy pakowaniu - coś mnie w domu "tknęło" i zapakowałem zapasowe pedały. Były jak znalazł gdy te w moim rowerze (sporo starsze niż reszta - przełożyłem z zimowego napędu, bo nie mogłem się przekonać do platform co przyszły z rowerem) zaczęły chrzęścić, sugerując że zaraz zakończą życie. Zmiana szybka, efekt bardzo przyjemny!

Pod drodze trafiamy na intrygującą bramę, bramę którą koniecznie trzeba przejechać:

Za tą bramą była droga przez las, a na jej końcu - zamek Penhyn.

Ładny (choć nie korciło by zwiedzać za biletami) a do tego z muzeum kolejnictwa.


O dziwo Mateusza parowozy prawie nie ruszają - po prostu znowu trochę się boi, że nie zdążymy.

Ostatni odcinek przed Caernarnon to już regularna ścieżka rowerowa nad morzem. Trochę pada, mocno wieje - ciągniemy do przodu.

Niestety przy zbiórce przy wjeździe do miasta okazuje się że jednego brakuje. Niektórzy kojarzą że mówił coś o kapciu, więc Staszek wraca ratować, ale w końcu gdy Agnieszka dzwoni do Longina, to okazuje się że zguba już tam jest. Po prostu pojechał inaczej a my czekamy bez sensu. Podjeżdżamy pod zamek w smutnej pogodzie. Bus stoi na parkingu pod zamkiem, tuż przy nabrzeżu. Znowu kociołki, jedzone już bardzo bez entuzjazmu. Deszcz raz trochę pada, raz nie, a my już nawet nie reagujemy.


Jest jeszcze dość wcześnie, prognoza pogody mówi o dziwo o rozpogodzeniu na wieczór - Longin rzuca by Snowdon zrobić już dziś wieczorem. Pomysł dobry, tylko nie starczy czasu na zwiedzanie zamku, przejazd i Snowdon. Mateusz zostaje więc zwiedzać, ja w grupie 5 osób jadę. Kamienne zamki zaczynają pomału się nudzić, więc to chyba ja wybrałem lepiej.




Jedziemy w deszczu. Całkiem mocnym, ale jedzie się fajnie. Niby główna droga, ale ruch bez przesady. Po drodze tylko jeden przystanek: koło stacji kolejki parowej na Snowdon:


Dojeżdżamy do Nant Peris i czekamy na Longina, bo jest kilka campingów do wyboru. Podczas może z 20 minut oczekiwania deszcz przestaje padać i zaczyna się rozpogadzać. Namioty rozstawiamy już w słońcu, w przepięknej dolinie.


Niby wszystkie starania były nastawione na wyjście w góry, ale słonce wszystko zmienia. Robimy sobie popołudnie lenistwa i trzeba przyznać, że jest to coś, co było już potrzebne. Czytanie, jedzenie (barszcz z uszkami - warto zapamiętać że to dobrze na kocherze wychodzi), kąpiel (prysznic na monety), oglądanie widoków, lenistwo. I do tego wcale nie czuliśmy w tym słońcu ugryzień meszek, których jak się potem okazało - było tam całkiem sporo.





Tymczasem Piotrek z resztą grupy robią piękną drogę w górach:





Wracają przed półnonocą. Oczywiście że im zazdroszczę, ale z drugiej strony odpoczynek też był miły. Nawet bardzo miły - nie można ciągle się sprężać, a Mateusz odpoczynku potrzebował. Gdyby się dziś na maxa umordował, to w następne dni byłoby ciężko.

Dziś Mateusz przejechał 39km.

cd: Snowdonia, Harlech, Tywyn

Longinada Walia 2015 - dzień 2: Conwy

Środa, 1 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Dzień budzi się piękny i słoneczny.

jesteśmy w górach, podobnych trochę charakterem do Beskidów


Zaczynamy od podjazdu na przełęcz:

Jedziemy sami - Mateusz jeszcze nie czuje się zbyt pewny swoich umiejętności, a jazda w grupie to dodatkowa presja.

Ale obawy były bezpodstawne - do przełęczy jest raptem 1km, który mija niepostrzeżenie, a potem już tylko zjazd.
Najpierw z dużej góry:

potem spokojnie, doliną wzdłuż rzeki, ale ciągle trochę w dół.


Wioski są już bardzo charakterystycznie walijskie, np. widzimy kamienne kościoły kryte łupkiem:


Spotkanie z grupą jest w St. Asaph, gdzie zjeżdżamy błyskawicznie - mimo obaw Mateusza zjechaliśmy te 26km ponad godzinę przed czasem.
Stajemy sobie w parku nad rzeką, rozstawiam kocher, robię zupkę, odwiedzamy większy sklep, czekamy leniwie na resztę oraz busa.


Resztę dnia Mateusz przejeżdża busem i to był dobry wybór - reszta drogi jest nawet dla mnie męcząca (choć może trochę to zasługa bólu głowy). Jedziemy grupą na zachód, pomału zbliżając się do morza (ze wzgórz zaczyna być go widać, w tym wielkie farmy wiatraków stojących na środku zatoki), ale generalnie ciągle w poprzek wzgórz. A do tego jedziemy w męczącym upale, pod zbierającymi się  chmurami deszczowymi.

W końcu w Colwyn zjeżdżamy nad samo morze:


Burze już chodzą blisko, z niektórych chmur widać padający deszcz, silny, szybko chłodniejący wiatr, ale nie na tyle dokuczliwy by przeszkodził w zamiarze objechania widokowej drogi wzdłuż półwyspu.

Oglądamy port jachtowy w trakcie odpływu:

W kiosku dla turystów ogłaszają że mają tabele przypływów - zapewne tutaj jest to informacja bardzo podstawowa.

W końcu pogoda łamie się do końca.

Pojawia się deszcz. Przechodzi, wraca i tak w kółko. Tracimy motywację na pełna drogę widokową, tym bardziej że w zasadzie większość jej przejechaliśmy. Przy odbiciu jakiejś ścieżki rowerowej w głąb półwyspu korzystamy z sugestii i jedziemy wprost na Conwy.

Zjeżdżając ze wzgórz widzimy zamek po drugiej stronie zatoki - pozostaje jeszcze przedostać się tam mostem. Wybór właściwej drogi w dużym ruchu nie jest prosty, ale już za drugim razem trafiamy w most.

A droga wyprowadza nas wprost na zamek. I to w jakim stylu!:



Droga (i tory kolejowe) wręcz przechodzą przez zamek:


Bus już stoi pod zamkiem długo, Mateusz z Longinem już zwiedził zamek. Nam zostało tylko 1/2 godziny do zamknięcia więc trzeba się sprężać. Oglądamy skwapliwie, trochę pada, wyjść zdążyliśmy zanim maruderów zaczęła wyganiać pani z dzwonem w ręku.






Gdy wracamy to parking z busem rozmacza się w coraz intensywniejszym deszczu. Chowamy się pod skromnymi daszkami odgrzewając kociołki na palnikach i bez większych nadziei czekamy na koniec deszczu.

Ten o dziwo przychodzi. Znaczy się trochę pada, ale tylko trochę - da się jechać. Do noclegu zostało już niedaleko, za to bardzo w górę. Więc Mateusz zostaje w busie.

I dobrze - droga zaczyna się piekielnymi stromiznami. Przez samo Conwy a potem przez wzgórza. Na przełęcz, która wygląda ślicznie, ale ewidentnie nie nadaje się na nocleg - nie ma wody, nawet nie za bardzo jest gdzie namioty rozbić. Za to widoki śliczne:




Oglądamy górskie kwiatki:

zwlekamy nieco, ale zdecydowanie wszyscy wolą camping w wiosce poniżej.

Wspaniały zjazd, chwila zamieszania w związku z wyborem drogi (bus pojechał w lewo - na zachód, Longin potem mówi że to logiczne żeby się nie cofać, podczas gdy ja kierowałem się na miejsce z 3 znakami campingów). W końcu rozbijamy się na prawie pustym campingu koło ścieżki na plażę. Z prysznicami, w właścicielem robiącym pokaz mowy walijskiej (twierdził potem, że te gardłowe obelgi to było grzeczne pozdrowienie, ale kto go tam wie). I oczywiście z tysiącami meszek.

Korci spacer nad pobliskie morze, ale w końcu zmęczenie wygrywa. Morze poczeka do rana.

cd: pod Snowdon

Longinada Walia 2015 - dzień 1: Chester + podjazdy

Wtorek, 30 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Pobudka w Marbury Country Park. Jest ślicznie.

Wokół kicają króliki (całe tuziny!), którym ćwiczenia biegowe zapewniają psy, wyprowadzane przez właścicieli podjeżdżających autami (parking już otwarty). Znajduje się kran z wodą, niedaleko jest ładne (ale raczej niekąpielowe) jezioro, nieco później pojawiają się wycieczki szkolne (oni tu jeszcze nie mają wakacji) i otwierają toalety. W samą porę te toalety, bo aż krępujące pisać, ale co ma zrobić biwakowicz w pięknym parku, w którym nawet nie uświadczysz psiej kupy (tu wszyscy starannie zbierają) ?

Składanie namiotu, składanie roweru Mateusza, śniadanie, smarowanie kremem od słońca i jedziemy. Dziś wjeżdżamy do Walii.

Część jedzie prawie na pusto, część bierze całkiem spore sakwy ze sobą. Ja mam sakwy bardzo pokaźne: na 2 osoby (Mateuszowi profilaktycznie nic nie daję, żeby dał radę wyjechać podjazdy) - ubrania na każdą pogodę, coś do jedzenia, coś do kąpieli, narzędzia, zapasowe dętki i opona, itd. No i woda. Ciepło, więc w szczytowych momentach woziłem z 5l wody, co dawało prawie 30kg w sakwach. Ot, taki teścik dla nowego roweru.

Jedziemy na Chester:
Pierwszy postój w Norley - koło sklepiku wioskowego. W samą porę, bo woda się kończy. No i jest okazja opowiedzieć mamie o wrażeniach:


Pola, lasy, przejeżdżamy remontowany kawałek drogi co nam opony obkleja świeżym asfaltem, jezioro,

trochę podjazdów i w końcu ścieżka rowerowa wprowdzająca nas wzdłuż kanału do Chester:


Przy wjeździe do miasta, koło przystani dla barek:

miła niespodzianka: dla rowerzystów urządzili przy ścieżce prysznic. Nie ma mowy żeby nie skorzystać - trzeba z siebie zmyć samoloty i pot rowerowania. Pomysł poddaję ja, ale kuszą się prawie wszyscy. Chwilę to trwa, ale było warto.


A potem jedziemy aż do murów miejskich (okrążają stare miasto) - przez chwilę myślimy jechać nimi aż na parking z busem, ale w końcu zwycięża koncepcja przejechania starymi uliczkami na wprost. Aż do parkingu, gdzie czeka Janusz. Z obiadem ("kociołki do syta"), ale na początek Mateusz dostaje lasagne z baru. Niech nie zaczyna wycieczki od uskarżania się na kociołki :-)

Zostawiamy rowery koło busa i idziemy wspólnie na zwiedzanie. Miasto bardzo turystyczne, nieco tłoczne.


Jemy eleganckie lody w kawiarni, odkrywamy "2 piętro" ulicy:



Zauważamy z niesmakiem, że kawiarnię zrobili też z kościoła:


mijamy sklep z włosami:

odwiedzamy katedrę z dobrowolnymi biletami (recommended 4 pounds):

oraz z jakimiś instalacjami nawiązującymi do Alicji w Krainie Czarów i kota co stopniowo znikał.

Aż w końcu urywamy się grupie i sami wyjeżdżamy z miasta:

Reszta grupy jeszcze zwiedza, ale my powinniśmy jechać - został jeszcze spory kawał drogi, której skracanie mogłoby się odbywać jedynie jazdą głównymi drogami. Poza tym Mateusz nie jest pewien swojej formy i czy da radę jechać po nocy (do zmroku tylko kilka godzin).

Początkowo ścieżką wzdłuż rzeki, potem konsekwentnie bocznymi drogami, co oznacza spore podjazdy po wzgórzach:

oraz mnóstwo wiejskich widoczków:



Oddalające się Chester intryguje ogromną chmurą dymu nad miastem:

co jak potem wyszukałem, było wynikiem awarii w rafinerii - "pochodnia" spalała gaz, którego zepsuty kompresor nie mógł spożytkować.

Dzień ciężki kondycyjnie, ale nie bardzo jest alternatywa. Gdy zdarza nam się jechać przez chwilę główniejszą drogą, to po ok. 1km z radością zjeżdżamy na boczne drogi, choć główna omijałaby wzgórza które bocznymi musimy przejechać (a czasem przeprowadzić).

W końcu słońce zachodzi a podjazdy robią się coraz dłuższe.


Ale w końcu mogę oznajmić Mateuszowi, że to już ostatni podjazd. Długi, ale ostatni. W zapadającym zmroku jedziemy w coraz wyższe wzgórza i w końcu wyjeżdżamy na drogę prowadzącą na przełęcz, gdzie Longin zaplanował nocleg.

Gdy jest ok. 1km do celu, na parkingu przy drodze widzimy busa, namioty i resztę grupy. Ależ radość! Oni przejechali kilkoma grupami, każdy trochę inaczej (choć z opowieści wynika że większość także zaliczyła zjazd 22%), ale chyba to my najskuteczniej omijaliśmy główne drogi, zgarniając podjazdy.

Mateusz zrobił 78km w trudnym terenie i słusznie jest z siebie dumny.

Nocleg jest w fajnym miejscu - nie jest to niby camping tylko parking przy wyjściu w góry, ale są łazienki z ciepłą wodą, ławki i fajne miejsce pod namioty.

Jedyna wada: tysiące meszek gryzących zajadle bezbronne (bo np. zajęte rozstawianiem namiotu) ofiary. Ale szczęśliwie zamknięci w namiocie jesteśmy przed nimi bezpieczni, z czego skwapliwie po kolacji i myciu korzystamy.


Aha, na wyjazd wziąłem kamerkę z mocowaniem na kierownicy. Jednak coś, co się sprawdzało na krótkich wyjazdach, tu okazało się jakimś koszmarem. Nie mogłem po prostu np. włączyć timelapsa z całego dnia, bo bym musiał mieć worek akumulatorów na 2 tygodnie. Zamiast tego musiałem myśleć kiedy kamerkę włączać i w jakim trybie. W pewnym momencie zorientowałem się, że zamiast czerpać przyjemność z jazdy, bawię się elektroniką: wypasiony licznik, komórka z dokładną mapą, aparat i teraz jeszcze kamerka. Zdecydowanie nie o to chodziło - po tym dniu kamerkę odkręciłem i wrzuciłem na dno wora.

Ale to niestety oznacza, że teraz zamiast zmontować jakiś fajny filmik z wyjazdu, mogę pokazać praktycznie tylko przejazd przez starówkę Chester na parking do Janusza. Mało materiału, więc nawet nie montuję - tak to wyglądało:




cd: Conwy

Longinada Walia 2015 - dzień 0: Lotnisko - Marbury Country Park

Poniedziałek, 29 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Walia, Longinada, z synem
Tym razem na Longinadę pojadę z synem. Mateusz ma prawie 14 lat, rok temu był ze mną na Donauradweg, wcześniej poznał też dwa krótsze wyjazdy z Longinem. W tym wyjeździe towarzyszy nam bus (mój ulubiony kierowca: Janusz z Jastrzębia Zdroju). Bus wozi większość bagaży, namioty, sporo jedzenia z Polski i ma kilka wolnych miejsc dla ewentualnego podwożenia tych, którzy akurat potrzebują, lub po prostu nie dają rady przejechać trasy całodniowej. Noclegi mają być w części na campingach, w części na dziko. Nie wszystko jest dokładnie zaplanowane - tak naprawdę pewne jest tylko, że zamierzamy objechać Walię wybrzeżem i że wracamy za 12 dni spod Londynu. Jedzie w sumie 18 osób.

Mateusz chciał. Nie obawia się. Od tego ma tatę :-)



Bagaże odstawione Januszowi 4 dni wcześniej, teraz pozostaje dolecieć na miejsce. Pierwszy lot Mateusza - bardzo się cieszę, że jest to za dnia i że można Mateusza posadzić przy oknie - start niewątpliwie robi wrażenie, ale widoki zza okna kompensują wszelki stres.

Start z Balic, potem 3 godziny na lotnisku pod Oslo (tam spotkanie z resztą grupy - oni wynudzili się tam ok. 7 godzin) i w końcu Manchester. Z lotniska przechodzimy na stację benzynową, gdzie już czeka na nas bus. Mamy ze 2 godziny do zmroku a musimy się wypakować, złożyć rowery i przejechać ok. 30km na nocleg. Ja mam rowery na samym dnie, więc muszę na razie odpuścić składanie roweru Mateusza, zresztą dla niego to i tak był długi dzień - chętnie przejedzie się busem.

Ciekawa jest reakcja pracowników stacji - podchodzi do nas pracownik z pretensjami, że to nie jest darmowy parking, ale gdy tłumacząc się mówimy, że potrzebujemy miejsca na złożenie rowerów, to wszystko się zmienia: kończą się pretensje, pracownicy są mili a nawet pomocni. W szczególności nabierają mi wody (10l do ortlieba), dziwiąc się jedynie ile to się mieści w takim maleństwie (podałem do napełnienia coś wielkości dłoni).

Ruszamy ok. 22 czasu miejscowego (czyli 23 w Polsce) - jeszcze jest całkiem jasno, ale szybko zrobi się noc. Jedziemy przez angielską prowincję - ładne domy, miasteczka, farmy. Jest trochę zaskakująco stromych podjazdów. Pod koniec delikatnie błądzimy, ale to tylko przez nieuwagę - w grupie jest kilka gpsów, a nawet nawigacje rowerowe.

Mamy dojechać do Marbury Country Park - terenów zielonych nad jeziorem, gdzie jest parking, a w pobliżu arboretum, szklarnie, itd. Gdy dojeżdżamy tam już całkiem ciemną nocą, to okazuje się że parking jest zamknięty - po krótkich dyskusjach wypakowujemy się pod szlabanem, przenosimy wszelkie bambetle na piechotę i rozbijamy się na łące.

Mateusz pada (zasypiamy w końcu ok. 1:30 polskiego czasu), nie ma gdzie się choćby obmyć przed snem (nie możemy znaleźć wody - dobrze że wziąłem te 10l na stacji), ale w końcu namiot rozstawiony, bagaże ogarnięte - można spać.

(trasa ta i z kolelnych dni - odtwarzana z pamięci po wyjeździe - nie musi dokładnie odpowiadać rzeczywistości)

cd: Chester+podjazdy

Z Bieszczad do Krakowa w jeden dzień

Sobota, 6 czerwca 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Łojenie
Start przed świtem, 21 godzin w podróży, w tym 15:35 na siodełku, gdy po 1 w nocy dotarłem do domu bolało mnie dosłownie wszystko, ale jestem szczęśliwy, że udało się.

Przejechałem jednego dnia spod granicy ukraińskiej do Krakowa, 320km z czego 140km górami, ok. 100km płaskim, a resztę okolicą czasem mocno popagórkowaną. Trasa zmieściła w sobie 5 ładne, całodniowe drogi: 1:Bieszczady, 2:Beskid Niski do Tylawy, 3:kotlina Krośnieńska wraz z pogórzem od Frysztak do Brzostka, 4:Szynwald - przedziwnej urody okolice na południe od Tarnowa, 5:Puszcze i równiny miedzy Niepołomicami a Tarnowem. I nic nie straciłem łącząc te 5 dni w jeden - jestem pełen widoków, przestrzeni, trudów podjazdów i radochy ze zjazdów.

Słońce smażyło ostro przez cały dzień (po południu 38stopni na liczniku) i było to znaczące utrudnienie. Dość powiedzieć, że wypiłem 9.5l. Wiatr miałem zmienny - początkowo niezbyt mocny w twarz, na równinach również słaby, ale na szczęście w plecy, w nocy chwilami znowu w twarz. Górami średnią miałem 18km/h, potem udało mi się ją podkręcić do 20.7, by ostatecznie, pod koniec dnia zejść do 20.5km/h. Trasę  pierwotnie planowałem odwrotnie, ale akurat na piątek zapowiadali silny wschodni wiatr, więc zamiast pojechać z domu "ile dam radę", to pojechałem do domu wariant maksimum.

Żeby dostać się z rowerem w Bieszczady skorzystałem z autobusu, co nie udałoby się, gdyby nie zapakowanie roweru jak do samolotu: zdjęte pedały, kierownica i siodełko, przednie koło zazipowane do ramy tak, by chroniło napęd - i to wszystko zapakowane w mocną i gęsto oczkowaną plandekę, która w podróży dużo nie waży, a czasem nawet się przydaje do biwakowania. Dzięki zapakowaniu nie miałem żadnego problemu z bagażem nawet po przesiadce za Rzeszowem do małego busa. Porównanie takiego podróżowania z pociągiem (nawet z przedziałem rowerowym) - zdecydowanie na korzyść busa.

Nie mogłem liczyć na nocleg w Bieszczadach (długi weekend), więc zabrałem praktycznie pełne wyposażenie biwakowe: karimata, śpiwór, wór (płachta biwakowa), ciuchy na zimną noc, kocher, jedzenie, picie, dużo picia. Po spakowaniu do sakw (małych) rower zrobił się jakby "wyprawowy", co pewnie też było pewnym utrudnieniem w jeździe na tempo :-)


Po przyjeździe do Ustrzyk Dolnych (ok. 13): obiadek (pyszne pierogi z kaszą gryczaną) i leniwy, delikatnie rozgrzewkowy dzień. Podziwiam urodę stopniowo wypiętrzających się gór:

a w końcu w Stuposianach skręcam na Muczne, gdzie góry robią się już namacalnie bliskie.

Mijam paskudne Muczne (właśnie budują jakiegoś nowego betonowego potworka w miejsce tego poprzedniego ohydztwa) i dojeżdżam do Tarnawy Niżnej - pod samą ukraińską granicą na Sanie. Tam, zgodnie z przewidywaniami, dowiaduję się, że liczyć mogę jedynie na prysznic i pole namiotowe. Jeszcze tylko wieczorny spacer nad San:

i wcześnie kładę się spać. Częściowo to zasługa wczesnej pobudki przed autobusem, częściowo rozsądek, żeby przejazd następnego dnia zacząć możliwie wcześnie, tak by przynajmniej bieszczadzkie przełęcze przejechać przed skwarem.


Pobudka 3:30 - masakra! Znaczy się próbowałem wstać o 3:00, ale nie udało się :-) Za zimno, za ciemno. Ale w końcu kocher (rozstawiony bez wychodzenia ze śpiwora) grzeje mocną herbatkę i dalej już idzie sprawnie.

4:10 jestem spakowany i wyjeżdżam.

20 minut później wschodzi słońce.


Rano jest 5 stopni, więc oczywiście wsiadam na rower tak jak spałem (czyli na sobie praktycznie wszystko co wziąłem z ubrania), ale po pierwszym podjeździe, licząc na szybkie ogrzanie przez słońce - rozbieram się nieco. Co szybko okazało się błędem - w dolinie zamiast ocieplenia, temperatura spada do 3 stopni. Palce bez rękawiczek marzną boleśnie - na szczęście mam w sakwach rękawiczki polarkowe.

Pierwszy poważny podjazd to Wyżniarska Przełęcz - idzie sprawnie, zwłaszcza, że już mi się tęskni za śniadaniem, które z radością jem na górze:

Potem oczywiście zjazd. Długi, piękny zjazd, którym cieszę się jak dziecko - piękny poranek, widoki, prędkość, czego chcieć więcej?

Potem kolejne podjazdy i zjazdy z kopułami Połonin nad głową: Przełęcz Wyżnia, Wetlina, Przełęcz Przysłop i zjazd do Dołżycy. Na tym zjeździe niespodzianka, która mogła skończyć się źle, ale skończyło się na ostrym hamowaniu i chwili strachu (2:18):

Za Majdanem spotkanie z bieszczadzką ciufcią (właśnie przejeżdżała koło drogi) i ostatnia duża przełęcz - po jej przejechaniu zaczynają niesamowite przestrzenie Bieszczad Zachodnich. Ciągle podjazdów nie brakuje, ale tu nie o nie chodzi, a właśnie o widoki. Bardzo się cieszę, że wreszcie miałem okazję ten kawałek na rowerze przejechać:


W Komańczy remont drogi, ale dla rowerzysty nie jest on tak uciążliwy jak dla kierowców (ja bez problemu przepuszczę jadącego z naprzeciwka, więc ignoruję światła na częstych mijankach). A potem na Tylawę - przez Beskid Niski. Skwar już okrutny, droga miejscami zasługuje na nazwanie jej patchworkiem, podjazdy wymagające - da się zmęczyć. Podczas jednego z niezbędnych odpoczynków w cieniu spotykam grupę rowerzystów, równie zmęczonych upałem jak ja, ale gorzej przygotowanych (plecaki!).

W Tylawie wyjeżdżam na krajówkę (na 15km) - trochę się tego obawiam, ale większość drogi to szybki zjazd, więc mija sprawnie. Potem Dukla:

gdzie ku mojemu zmartwieniu nie ma gdzie zjeść, ale na szczęście tuż za Duklą jest knajpa, której zjadam paskudną, ale pożywną i świeżą pizzę. Czas najwyższy - potrzebuję nowych sił, bo już po 14, a za mną dopiero 140km.

W gpsies wyklikałem przed wyjazdem trasę omijającą Krosno i główne drogi. Wjeżdżam na dziurawy asfalt pełen obaw, ale szybko robi się naprawdę w porządku - kręcę w miarę stałym tempem ok. 30km/h. Jest fajnie, choć patrząc na sarny (hodowla?) chroniące się w cieniu drzewa, przyznaję że to może być dobry sposób na spędzenie dzisiejszego, skwarnego dnia:


W terenie może nie płaskim, ale pozwalającym na szybką jazdę, ciągnę do Frysztaka - tam gwałtowny (15%?) podjazd i potem grzbietem (tu jest całe pogórze w takich równoległych grzbietach) na Brzostek:


W Brzostku znowu kilkanaście km główną - do Pilzna, ale zasilony kofeiną z cocacoli jadę to sprawnie. W Pilźnie oczywiście szaleństwem byłoby pchanie się krajówką, więc do wyboru było znaleźć coś na północ lub - i tak wyklikałem w gpsies- pogórzem na Szynwałd. Bardzo ciekawe okolice, zdecydowanie warte odwiedzenia. Początkowo niechlujnie połatana droga zniechęca do jazdy, ale potem robi się urokliwie, zwłaszcza w scenerii słońca chylącego się ku zachodowi.


I to gdzieś tu przedziwny dla mnie widok: zając (zajączek, ewidentnie młody), goniony przez kota. I chyba nie była to zabawa, a raczej jakby polowanie, które ja zakłóciłem swoim przejazdem - jak kot mnie zobaczył, to zachował się jakby się właśnie zreflektował - co ja właściwie robię? :-)

A potem Tarnów - przejeżdżany na tempo, żeby zdążyć przed zachodem. Na wylotówce "urzędnicza ścieżka rowerowa" (kostka, krawężniki, itd), którą oczywiście dla tempa ignoruję, za co jestem głośno skarcony przez kierowcę autobusu miejskiego. Ale walić to - jak sam spróbuje jechać takim wynalazkiem, to zrozumie.

Wyjeżdżam na dobre z Tarnowa, zachód słońca, za mną 240km, przede mną 80km:


Już jestem mocno zmęczony - całym dniem upału, pedałowania, ale najbardziej bolą nadgarstki dłoni. Przyznaję, że zakończenie drogi  w tym punkcie byłoby rozsądne, ale walić rozsądek. Co prawda mógłbym gdzieś tu się przespać (mam w sakwach wszystko niezbędne), ale to tylko 80km, a jadąc obecnym tempem z połowę dystansu zrobię za resztek światła. Staję na przystanku autobusowym, jem resztki prowiantu na kolację (od teraz już tylko słodycze), uzbrajam rower we wszystkie latarki (tylnie mrugadełko świeci już od wjazdu do Tarnowa), nakładam żółtą kamizelkę i jadę dalej.

Widoki równiny w gasnącym świetle dnia są przepiękne. Korci by próbować łapać aparatem co efektowniejsze widoczki, ale po pierwsze szkoda czasu, a po drugie wiem, że z moją głupawką i tak pewnie by w tych warunkach zdjęcia nie wyszły. Resztki światła kończą się koło Szczurowej, a więc już "w moich okolicach" (jeździłem tu wielokrotnie). Czyli nie ma co żałować, że tym razem jadę nocą. Pustą drogą, wśród kumkań żab lub tajemniczych odgłosów z lasu. Na wszelki wypadek w lesie włączam obydwie latarki, żeby widzieć daleko - szczęśliwie nie przydaje się - jedyna sarna jaką widziałem cierpliwie czeka aż przejadę.


Koło Ispiny (raptem 40km do domu) łapie mnie poważny kryzys - to już nie tylko nadgarstki. Boli mnie kark, dłonie, odparzenie od pampersa (długi gorący dzień), nogi przestają słuchać, picie coli już nie mobilizuje, a chyba nawet wzbudza ból głowy, słodycze nie dają energii tylko mdlą, itd. Dłuższy postój trochę pomaga, jeszcze bardziej zmiana pampersa na normalne gacie (szkoda że nie wcześniej ale i tak jest dobrze). Gdy w końcu ruszam, to znowu jest nie "aż" 40km, ale "tylko" i to przez miejsca doskonale mi znane.

Po 1 w nocy jestem w domu, wymarzona kąpiel (przysypiam w wannie...) i łóżeczko. Ależ piękny dzień był!

Kazimierza Wielka + lasy

Niedziela, 31 maja 2015 · Komentarze(1)
Kategoria stówki
Obudził mnie poranek (poważnie - nie budzik), oraz chęć zobaczenia wschodu słońca. Na drodze do Proszowic - wręcz stworzonej do takich obserwacji. Trzeba się było śpieszyć, bo wschód 4:35, ale zdążyłem:











Śniadanie jak zwykle - w Proszowicach na rynku, na ławeczce, na słoneczku:

i potem dalej pustą drogą 776 na Kazimierzę Wielką:

Ciągle jest wczesny ranek, więc kompletnie pustymi drogami i wioskami jadę sobie: Kazimierza, Skalbmierz, Działoszyce, Słaboszów, aż w końcu skręcam na południe, przekraczam Nidzicę i wspinam się (z ok. 190 na 360m npm) na Wyżynę Miechowską. I tam moimi ulubionymi okolicami: lasy, pola, rezerwaty stepowe. I wioska o sugestywnej nazwie: Góry Miechowskie.

Pojechałem na 29calowcu (grube opony), chcąc się przekonać jak się sprawuje w trasie zbliżonej do "wyprawowej", tj. większa odległość plus teren. Jeśli chodzi o odległość, to wyszło grubo powyżej oczekiwań (do Proszowic dojechałem z domu w 50min, czyli 5min szybciej niż zwykle, ale może to zasługa lekkiego wiatru w plecy). Teraz trzeba będzie zobaczyć jak będzie w terenie. Wiem że okoliczności są niesprzyjające, bo wczoraj lało, ale na wyprawie też przecież nie będę czekał tygodnia aż obeschnie - w Pojałowicach skręcam na czerwony szlak rowerowy przez las.

Ten szlak to nieporozumienie - teoretycznie prowadzi brzegiem lasu, ale tam nie ma żadnej ścieżki (zaorane). W praktyce szarpię się w głębokim błocie na drodze przez las. Ścieżką, do której najpierw musiałem dotrzeć przez chaszcze i pokrzywy. Do tego, gdy w końcu docieram do ładniejszej szutrówki, to widzę, że bez szlaku mogłem do niej dotrzeć dużo kulturalniej.

Umordowałem się w tym lesie, woda w bidonach się kończy - gdy w końcu w Prandocinie pod Słomnikami trafiam na otwarty sklep, to jest wspaniale! Lody, kawa, woda do oporu - nabieram optymizmu, który skłania mnie do kolejnego wpakowania się w drogę leśną. Za Słomnikami jest odbicie na "szlak kościuszkowski" przez Las Goszczański. Błoto, mnóstwo błota! Ale daję radę, co powoduje że za chwilę powtarzam wyzwanie  i zapycham przez las już nawet bez szlaku, leśną ścieżką - tak by trafić w miejsce polecane przez znajomych z pracy.

Ta ostatnia droga przez las to już było wariactwo - kompletnie blokuje mi się przednie koło od błota. Test jak widać udany, bo pokazuje, że muszę sobie sprawić inny błotnik, bo ten jest na tyle blisko opony, że w takich warunkach zakleja się tak, że pomogło dopiero czyszczenie zdemontowanego. Ale gdy w końcu błoto trochę odpuszcza, to robi się całkiem fajnie:



W końcu przedzieram się do polanki, która faktycznie jest miła:

a do tego od niej do asfaltu prowadzi już wspaniała, przewygodna szutrówka!

Czas najwyższy, bo robi się gorąco (południe), ale asfaltem, choćby i z 12% podjazdami, to już pikuś. A w domu obiad - po takim przedpołudniu smakuje wybornie :-)






Mała pętla przez Puszczę po dłuższej lejbie

Środa, 27 maja 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Ostatnio pogoda smętna. Niby można było od biedy jeździć do pracy na rowerze, ale zaczęło mnie ciągnąć za czymś odrobinę większym. Więc gdy zobaczyłem na ICMie prognozę, że deszcz kończy się przed świtem a potem ma być stopniowe rozpogodzenie, to na wszelki wypadek ustawiłem budzik na 4:00. Rano rzut oka za okno: chmury są, ale nie pada. Jadę! Kanapki, gorąca herbata do termosu, ręcznik i ciuchy do przebrania w pracy. I w drogę, tak by zdążyć na świt (4:39).

Ładnego wschodu słońca nie zobaczyłem - za dużo chmur, ale i tak jechało się doskonale.

Śniadanie po godzinie jazdy - w Proszowicach na rynku. A potem przepyszną drogą na Nowe Brzesko, Wisła, lasy i urokliwe łąki przy Drwinie i w końcu Mikluszowice, gdzie wjeźdżam w Puszczę. Tam mokro - wręcz pada z drzew, ale to mi nie przeszkadza - ścigam się ze średnią na liczniku, tak że do Niepołomic wjeżdżam z 23.6km/h. Potem bocznymi drogami pod hutę, ale przy skrzyżowaniu z Giedroycia oczywiście skręcam. Potem niestety błąd i zamiast pojechać łąkami pcham się pod skrzyżowanie z Klasztorną. Błąd bo nie tylko ciężarówki co chwila, ale i asfalt w ruinie. Potem już szybko przez ogródki działkowe pod Statoil na Jana Pawła i za chwilę jestem w pracy - tuż przed 9:00. Szybki prysznic i "cywilne" ciuchy - nikt nie zauważył, że trochę nietypowo dziś do pracy przyjechałem :-)