Passo Fedai + Pordoi

Sobota, 9 maja 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Alpy, zakładowe
Cała sobota na rower w Dolomitach! Szczęśliwie nogi nie bolą bardzo po wczorajszym, więc można coś spróbować nakręcić, zwłaszcza, że pogoda wygląda na nadspodziewanie dobrą (prognozy mówiły o burzach z piorunami).



Wcześniej planowaliśmy objechać Marmoladę:
ale ostatecznie stanęło na tym, by po wjechaniu pod Marmoladę (przełęcz Fedaia: 2057m npm) zrobić pętelkę trochę krótszą, ale za to przez najwyższą przełęcz w okolicy (Pordoi: 2239m npm):
Najpierw spokojnie, prawie po równym do Caprile:
gdzie zaczynają się podjazdy, więc prawie żałujemy że jest aż tak słonecznie.



Tomek na kolarce oczywiście daleko z przodu, a ja z Krzyśkiem pracowicie zdobywamy wysokość. No i stało się - w miejscu gdzie moja mapa (Locus na komórce z "wrysowaną" linią planu wokół Marmolady) pokazuje zjazd z głównej, Tomek w ogóle nie zauważa rozjazdu i jedzie dalej. I niestety zamiast jechać aż pod Marmoladę (jak założyliśmy, długo go nie widząc), zatrzymał się kilka minut za rozjazdem. Czekał na nas ponad godzinę, a że przypadkiem nie miał ze sobą komórki, to zaniepokojony, że nam się coś stało - wrócił do Alleghe (gdzie laptopem skontaktował się z ludźmi w Krakowie, którzy zasmsowali do nas). Wielka szkoda - głupio zepsuliśmy mu dzień :-(
A wystarczyło się lepiej dogadać. Wtopa...

A zjazd z głownej grzech byłoby opuścić. Gpsies poprowadził przepiękną dolinką: "Sottoguda Sertai":


Widać że w sezonie to bardzo turystyczne miejsce - sama wielkość parkingów na dole i górze dolinki o tym mówi. Ale dziś droga wręcz była zamknięta (zapewne z powodu porządkowej wycinki na drodze), tak że byliśmy tam prawie sami.
Ciekawostką było, że na mapie wyglądało, jakby odjazd w "Serai" był tylko na chwilkę:

tymczasem w dolinie mogliśmy zobaczyć, że to przecięcie dróg oznacza, że droga główna prowadzi wysoko nad głowami, a dojście do głównej jest dopiero przy stacji kolejki na Marmoladę - sporo wyżej, bo dolinka piękna, ale ciągnie ostro pod górę.

Kolejka zamknięta do końca czerwca, pusto zupełnie.

Kanapki, odsapka i jedziemy drogą o stałym a wymagająco wysokim nachyleniu.

tak że zdecydowanie trzeba robić przerwy.


Przy drodze czasem stoją jakieś hotele, knajpy i inne zabudowania - ale wszystko zamknięte na głucho. Ale i tak jest zaskoczenie, gdy przejeżdżając koło jednego z takich domów słyszymy głośny świst, a zaraz potem widzimy 3 świstaki, z których jeden schował się w skałach, a dwa stanęły koło domu i udawały że ich tam nie ma:


Stromy podjazd utrzymuje się całymi kilometrami,


ale "halsując" na pustej drodze jakoś dajemy radę.


W końcu przełęcz Fedaia. Śnieg, wiatr, herbatka z termosu pod zamkniętym barem. Ubieramy się we wszystko i chcemy objechać jezioro od południowej strony, ale droga w dużej części zasypana śniegiem. Więc jedziemy główną, gdzie galerie i tunel.

A jeziora okazuje się nie ma. Zbiornik pusty - tylko na dnie wpół-zmrożona kałuża. I znak zakazu kąpieli :-)


600m (w pionie) zjazdu do Canzei mija miło i szybko, zwłaszcza że bardziej cywilizowane okolice jedziemy ładną ścieżką rowerową nad potokiem. W miasteczku próbujemy znaleźć jakiś sklep, ale okazuje się że mimo że miejscowość wygląda na dużą i turystyczną, to zamknięte jest dosłownie wszystko (sklep jest jeden - otwarty rano i wieczorem).

Za to Krzysiek trafia na parking z kolekcją Porshe (jakiś zlot?):


a ja zachwycam się superkiczowatym domkiem:

A potem znowu podjazd. Do wjechania jest 800m po grzeczniejszych niż na Fedaia serpentynach, ale i tak dokładnie siły wysysających.



Gdy w końcu dojeżdżamy na przełęcz (2239m npm), to przyznaję że już naprawdę czuję satysfakcję. Udało się!

Na górze para bijąca brawo i pytająca:
- Italiano?
- Polacco.
- Aaa, to nasi!
Jeżdżą sobie kamperem, są ogólnie życzliwi, tak że z przyjemnością zamieniamy kilka słów z rodakami.

Przed nami 12km zjazdu (800m w pionie do stracenia w jednym kawałku). Tak, to była przyjemność! I przyjemnie dziś obejrzeć nagranie z części tego zjazdu. Polecam fullscreen+fullhd i chwilę spokoju:

Potem chwila gdy, mimo że w zasadzie jest zjazd, to trzeba przypomnieć sobie jak się pedałuje:

Potem oparliśmy się pokusie zjechania w dolinę serpentynami jednym szybkim zjazdem i zamiast tego jedziemy tak, by pozostałe 400m w pionie wykorzystać dobrze. Przy okazji przejeżdżamy przez jedyną po drodze wioskę bez śladu nastawienia na turystów (Andraz), tam chwilę ścieżką przez las:
i gdy w końcu wracamy na asfalt to aż do końca już tylko w dół.


A w Alleghe w nagrodę widok z tarasu:


Kończy się sobota. W niedzielę wynosimy się około 10, objeżdżamy autem jeszcze kilka przełęczy:

tak że popołudniem ruszamy do Krakowa.

W poniedziałek nad ranem (4-5 rano) jesteśmy w domu. Chwila snu i do roboty. Było super!



Passo Giau

Piątek, 8 maja 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Alpy, zakładowe
Tomek rok temu ze znajomymi odkrył uroki Dolomitów i tak ładnie o tym opowiadał, że gdy zaproponował w pracy powtórkę, to szybko znalazł chętnych. Ostatecznie stanęło na 6 osobach (4 rowerzystów + 2 turystki) i przejeździe pożyczonym z pracy Ducato. W Ducato przy 6 osobach (2 rzędach siedzień) rowery wchodzą do auta bez zdejmowania kół, niestety same siedzenia nie są tak wygodne, jakby się chciało przy 12h podróży... Ale daliśmy radę :-)

Wyjechaliśmy w czwartek ok. 22, każdy pasażer chwilę prowadził (ja miałem szychtę od 3:40, bo wcześniej, nieco przeziębiony, spałem jak suseł) i ok. 9:30 byliśmy nad jeziorkiem za Dobbiaco - na początku "trasy kolejowej".

Ścieżka była żwirowa ale, z nielicznymi wyjątkami, bardzo wygodna:
Bardzo spokojny podjazd wyprowadził nas 300m w górę, co po nocy w aucie bardzo dobrze zrobiło, zwłaszcza mnie - objawy przeziębieniowe zniknęły!


Z górki zjechaliśmy asfaltem (żeby było więcej funu - fajne zakręty drogi powieszonej nad dolinką), po czym widząc zbliżający się wjazd do miasteczka (Cortina d'Ampezzo), odszukaliśmy ścieżkę, która akurat stawała się asfaltowa. I wprowadziła do samego środka Cortiny w bardzo malowniczy sposób:

Zwiedzanie Cortiny zgodnie olaliśmy, ciekawi 15km podjazdu z nachyleniem sięgającym 19%. Zaczęło się w miarę niewinnie - gęsto poskładane serpentyny wyprowadzające nad miasteczko.

Co ciekawe, przy wyjeździe z Cortiny jest tablica elektroniczna z informacją czy w danym momencie konkretne przełęcze są dostępne. Czyli nie wystarczyło wyczytać w książce Gesera, że przełęcz jest zamknięta do 1.maja - trzeba jeszcze mieć szczęście. My mieliśmy. I mogliśmy piłować pod górę:
To znaczy piłowaliśmy w trójkę. Dla Tomka na kolarce to było nieco inne doświadczenie - on stojąc na pedałach szybko wjeżdżał i czasem na nas czekał po drodze. Na samą przełęcz wjechał prawie godzinę przed nami.

A na przełęczy śnieg i niskie chmury.



Ale na samej przełęczy super barek z herbatką i pysznym apfelstrudlem.

Jesteśmy pełni podziwu dla Bartka, dla którego nie tylko życiowym rekordem był podjazd na 2236npm, ale nawet sama odległość dzisiejszego przejazdu. Trochę cierpiał po drodze, ale dał radę!

Po dłuższej odsapce w cieple ubieramy się we wszystko co mamy i zbieramy się do zjazdu. Niespodzianka: pada. Deszcz nie jest duży, ale zjazd robi się trudniejszy. Zwłaszcza dla Tomka, którego kolarkowe cienkie oponki słabo trzymają w deszczu.

Ale dość szybko deszcz przechodzi (wystarczyło z chmury wyjechać?) i jest chwila by nacieszyć się 15km zjazdu, np:

Na dole wraca wiosna - może pochmurnie, ale ładnie.

Jeszcze chwila do Alleghe, gdzie zamiast objeżdżać jezioro, przejeżdżamy przez kładkę, leśną ścieżkę i jesteśmy na miejscu:



Miejsce jest fajne - 3-pokojowy "apartament" za 100 euro za noc na 6 osób nie wychodzi drogo, a standard wysoki. I do tego widoki z tarasu na 3tysięczniki:


Jeszcze tylko kolacja w miasteczku i padamy odsypiać noc w aucie. Jutro pojedziemy na rowerach w trójkę, a Bartek z dziewczynami pójdą w Alpy na piechotę.

Przełęcze Klekociny i Krowiaki w wiosennej śnieżycy

Sobota, 18 kwietnia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe
Od kilku tygodni zbieraliśmy się w kilka osób z pracy na wspólny wyjazd rowerowy. Plany były różne, od Alp włoskich poczynając a na Pogórzu Wielickim kończąc. Ostatecznie stanęło na Przełęczy Klekociny koło Babiej Góry:
Jeszcze tydzień temu wiosna była upalna, ale dziś o dziwo prognozy się spełniły: spotkaliśmy w górach śnieg. Ale nie było zaskoczenia, więc każdy był odpowiednio ubrany.

No może tylko zjazd z Przełęczy Krowiarki w gęstej śnieżycy przy -1st zrobił wrażenie.

Korcił przejazd bardziej terenowy, ale szlaki górskie bardzo namokniętę, a wyżej w górach - pełne śniegu. Ostatecznie terenowa była tylko część przez Przełęcz Klekociny. Brakowało trochę słońca i widoków, ale i tak było super, a Babia po  raz kolejny pokazała, że potrafi dać w kość.







Dla mnie był to pierwszy prawdziwy przejazd terenowy na nowym rowerze, co skończyło się niespodzianką: po szybkim zjeździe kamienistą drogą przednie koło dramatycznie się scentrowało. Na szczęście jechałem z fachowcami - Tomek sprawnie wycentrował mi koło na tyle bym mógł jechać. Bez szaleństw na zjazdach, ale dojechałem.

Za to miłą niespodzianką było prywatne schronisko Zygmuntówka na Klekocinach - w Internecie pisali że dziwne, a jak dla mnie było ciepłe i sympatyczne. A herbatka z cytryną idealna.

Do tego gospodarz rozmowny - przekonał, że wariant z podjazdem pod pasmo graniczne (żeby okrążyć Babią od słowackiej strony) jest nierealny z powodu dużej ilości śniegu.


Na kierownicy miałem zamontowaną kamerkę. Jeszcze eksperymentuję z tą formą "notatek z podróży" i się uczę. W szczególności nauczyłem się, że mocowanie kamery może się poluzować (trzeba było wcześniej dokręcić to bym nie stracił większości terenowego zjazdu) a jak pada śnieg czy deszcz to osłonę obiektywu trzeba z wody wycierać :-)


Ogrodzieniec wczesną wiosną

Niedziela, 15 marca 2015 · Komentarze(1)
Kategoria stówki
Stara prawda: pierwszy prawdziwy wiosenny wyjazd MUSI boleć. Więc nie ma co kombinować (np. klasyczne "najpierw muszę zdobyć formę") tylko zrobić to raz a dobrze! Ja zabrałem się na pierwszy wyjazd z jeżdżącymi na szosówkach. Planującymi zrobić tę trasę w 5h :-) Tak, bolało, choć wytrzymałem z nimi (a oni ze mną) tylko pierwsze 100km.


Ostatnie 4 dni lało, więc dzień zaczął się mgłą (a w niej 3 stopnie ciepła). Pierwsze słońce zobaczyliśmy zjeżdżając do Wolbromia i choć nie od razu zrobiło się gorąco (ok. 15 stopni), to najważniejsze były odsłaniające się widoki. Tam jest po prostu cudnie!

Powinno być jeszcze cudniej dzięki zjechaniu z głównej drogi do doliny pod Zegarowymi Skałami:


ale (co za niespodzianka...) było błoto. Dużo błota. Tomek ze Sławkiem nawet nie klęli mnie za bardzo (ta dolina to był mój pomysł), tylko ponuro czyścili zębatki po wyjechaniu na twardszą drogę:

Powiem cichutko, że ja mimo wszystko nie żałuję. W szczególności podobał mi się ptasi harmider w dolinie. Zresztą całkiem zabawne było to przekopywanie się przez błoto. Albo przez rozmokniętą łąkę.


Potem już nie chcieli słyszeć o żadnych bocznych drogach, szlakiem rowerowym, tylko pojechaliśmy na Pilicę główną drogą. I trzeba przyznać - było super. W szczególności długi, mocny zjazd (Sławek 74km/h, ja tylko 64).

A potem Ogrodzieniec (Podzamcze):


Tłumów nie było, co na pewno było zaletą, ale generalnie to teraz bardzo ciekawe miejsce - jakieś parki linowe, miniatur, itd. Na pewno z rodziną tu znów przyjadę.


A potem powrót - przez Klucze i Olkusz. Tutaj po prostu nie ma płaskich miejsc. Jest pięknie, ale długie podjazdy są co chwilę. Z każdym kolejnym czułem je coraz bardziej :-)


A potem Klucze i Pustynia Błędowska. Podobno świeżo karczowana, więc robi wrażenie:


Przed Olkuszem (100km) wymiękłem. Wiedziałem że już nie pociągnę w tym tempie, a szkoda było Tomka ze Sławkiem męczyć ciągłym czekaniem. Bronili się zaciekle ale się pożegnałem.

Zresztą marzyła mi się chwila słodkiego lenistwa. Znalazłem je na rynku w Olkuszu:


a potem (jakie to trywialne...) na Orlenie z kawą i hotdogiem (w samym Olkuszu żadna knajpa mnie nie zachęciła).

2km główną (praktycznie bez pobocza - afuuu) i potem boczną drogą, przez Sułoszową:


do Pieskowej Skały:

(tak, to na zdjęciu to zamarźnięty staw; widzieliśmy też śnieg przy drodze, a nawet wyglądający na czynny - stok narciarski; tak to ciągle dość wczesna wiosna).

Potem znowu Skała (3km wyjazd z doliny już prawie wrażenia nie robi) i 10km zjazd do Doliny Dłubni, który tym razem nie był tak spektakularny jak zwykle z powodu silnego wiatru w twarz. Od Iwanowic jadę już w pełni oswietlony i w zapadającym mroku dojeżdżam do 7-ki, gdzie duży ruch skłania do możliwie szybkiego zjazdu w boczną drogę. Więc przez Masłomiącę wyjeżdżam do Więcławic (phi, co mi taki podjazd po dzisiejszych) i przez Prawdę zjeżdżam do nocnego Krakowa:




Piękny dzień!

Rudy Rysie i +16 stopni w styczniu

Sobota, 17 stycznia 2015 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
To jedna z ładniejszych pętli koło Krakowa.

Najpierw główną drogą do Proszowic. Ruch w sobotę rano mały, a droga ładna - nie ma co wybrzydzać że "główna".

Tym razem trochę się spóźniłem na wschód słońca, ale i tak było ładnie:



Potem doliną Szreniawy do Koszyc. Tym razem pojechałem między stawami i to był dobry wybór:





Gdy słoneczko zaczęło grzać na poważnie to Szreniawa zrobiła się naprawdę urokliwa:


W Koszycach przez most na Wiśle i potem pustą, idealną drogą do Rudy-Rysie. Po drodze robi się naprawdę gorąco: +16 stopni w cieniu trochę zaskakuje w styczniu :-)



Kawałek Puszczy koło Rudy-Rysie jest, jak zawsze prześliczny, a przy tym pusty zupełnie. Idzie przez niego gruntowa droga:



ale próba zjechania od niej na południe (chciałem spróbować wariantu przez Proszówki) kończy się niepowodzeniem - z luźnym piaskiem nie zawalczę moimi oponami 1.5''. Cóż, nie ma mrozu.

Jadę przez Okulice (sanktuarium maryjne):


do kładki nad Rabą w Mikluszowicach:



Według prognozy miało być bezwietrznie, ale od wyjazdu z lasu wieje już okrutnie, więc tempo spada dramatycznie. Trochę lepiej jest na drodze przez Puszczę, ale tylko chwilami.

Tak więc pod Niepołomicami dzwonię do Marzenki, że jednak nie zdążę na obiad i jadę prosto do roboty (na dyżur o 15:00). Tym samym zyskuję sporo czasu, więc próbuję drogi, którą ostatnio jechałem ze 20 lat temu: od Niepołomic południowym brzegiem Wisły. Wtedy było całkiem paskudnie, teraz jest mocno industrialnie (strefa ekonomiczna), ale idzie wytrzymać. Tylko wiatr w twarz coraz mocniejszy - piłuję już na niskim biegu.

Mogę sobie pozwolić na spadek tempa bo mam czas, więc nie ratuję się czekoladą, za to termosy przydają się bardzo! Do Mostu Wandy dojeżdżam już lekko wypruty, ale to już tylko chwilka. W pracy prysznic - jest super!



To był piękny dzień. Od jutra zapowiadają deszcz i ochłodzenie - dobrze wykorzystałem okazję.

Harkabuz

Sobota, 15 listopada 2014 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe


"Wycieczka zakładowa" na pożegnanie lata. Pogoda dopisała doskonale i choć dzień już króki, to zrobiliśmy w 9 osób fajną pętlę po Podhalu.

Jesienna Wyżyna Miechowska

Poniedziałek, 10 listopada 2014 · Komentarze(0)
Kategoria stówki
Mglisty poranek nie chciał się skończyć, więc wyjechałem w mgliste południe. Mgła trzymała do wieczora ale i tak było super. Ostatnie 2h w ciemności, ale Bocialarka dawała radę.


Longinada: Gruzja 2014: część 4 - Racha

Piątek, 10 października 2014 · Komentarze(1)
Kategoria Longinada, Gruzja


Część 4/4: Lajanura - Kutaisi.
(część 1: Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii, część 3: Swanetia )


Dzień 10: 60km

Rano mgła w całej dolinie. Zimno a wioska wygląda szaro i przygnębiająco. Patrzę na świat znad kubka herbaty, ale to niewiele pomaga - świat jest szary.

Ale jak ruszamy to w mgle pojawiają się pierwsze prześwity - nadzieja na błękit. Dojeżdzamy do zapory - dolina się zwęża a podjazd wyprowadza ponad mgłę - jest słońce! I w tym słońcu piękny zjazd.



Tak dojeżdżamy do drogi teoretycznie głównej, ale ta jest bardziej gruntowa niz asfaltowa. O porannym chłodzie nikt już nie pamięta - robi się gorąco. I widoki cieszą oczy:


I w końcu wyjeżdżamy z gór w szeroką, pełną winorośli dolinę:


Wygląda że w wioskach trwa winobranie - często przy drodze widzimy podekscytowany tłum przy punktach skupu. Na nas nikt nie zwraca uwagi.

Przy jednym ze sklepików mądra decyzja - kupujemy wytłoczkę 30szt jajek i majonez. Dowozimy ostrożnie jajka na łączkę nad strumykiem i tam na słoneczku jemy pyszne drugie śniadanie. W trakcie śniadania wieszam na płocie, w pełnym słońcu czarny worek z wodą, tak że pod koniec mogę umyć głowę pod prysznicem z ciepłą wodą.

Jedziemy dalej w stronę Ambrolauri drogą zmienną - od zupełnie gruntowej po piękny asfalt. Miasto mijamy bokiem, bo chcemy dojechać jeszcze do katedry w Barakoni - niby tylko 18wiek (czyli "kopia" Nikortsmindy), ale naprawdę ładna i z nastrojem.






Wracamy do miasta gdzie robimy zakupy - w szczególności chleb - gorące placki prosto z pieca:

i oczywiście na obiad (obiado-kolację) pierożki chinkali do oporu.


A potem wyjazd serpentynami na zbocze i potem piłowanie wzdłuż zbocza pod górę. Już po ciemku szukamy wody i potem 1km dalej, na przełęczy pod ruinami twierdzy Kotevi rozbijamy namioty na łączce. Noc robi się piękna, gwiaździsta, a do tego rozpalamy ognisko. Piękny koniec dnia. Ani śladu po porannej szarzyźnie i zniechęceniu.


Dzień 11: 67km

Poranek prześliczny. Zimno (2.5 stopnia), ale po wyjściu z namiotu widok na oświetlone wschodem słońca ośnieżone szczyty niweczy wszelkie niewygody. Na namiotach cień, ale nad głowami słońce rozjaśnia ruiny.



Po śniadaniu jedziemy wioskami do starej (10 wiek) cerkwi w Nikortsminda:

Podobno to "wzorzec" dla wszystkich budowanych później cerkwi w Gruzji, np. tej w Barakoni.




A potem kolejne podjazdy i zjazdy - aż do wielkiego, błękitnego jeziora:

Potem jeszcze przełęcz 1217m, z której jest 650m (na 11km) zjazdu do miasta. Super było! 65km/h mimo serpentyn.


Tkibuli na początek robi dziwne wrażenie wielkimi, jakby kolonialnymi budowlami:

ale potem pokazuje swoje bardzo normalne oblicze.


Stajemy na obiad na placu koło cerkwi, co pozwala zaobserwować, jak w trakcie normalnego życia i krzątaniny wszyscy nagle robią przerwę i żegnają się w stronę cerkwi - zapewne dla uczczenia Podniesienia.

Na obiad Longin stara się nas przepełnić i w końcu udaje się - kupuje różne jedzenia i mimo że wszyscy staraję się, to 2 chaczapuri zostają. Zapakowane.

Wyjazd z miasta i straszna droga. Asfalt tyle razy połatany, że jedzie się po tym wielokrotnie gorzej niż po drodze gruntowej. Trzęsie tak że nawet koszyk na bidon mi się odkręca :-) Drugi raz w trakcie wyjazdu odczuwam, że mam najmniej ze wszystkich "terenowy" rower - na zjazdach tutaj się nie odważę rozpędzić, więc muszę pracowicie gonić na podjazdach.

Dojeżdżamy wieczorem do Gelati:

gdzie jest 3km mocnego podjazdu z doliny do opactwa na górze. W świetle zachodzącego słońca zwiedzanie jest bardzo przyjemnie, choć widać że chwilę wcześniej było tu tłoczno - to atrakcja turystyczna blisko dużego miasta:





Gdy zbieramy się zjeżdżać to jest 18:40 - czyli za pół godziny będzie całkiem ciemno. Do Kutaisi niedaleko (widać w dole), ale decydujemy się na nocleg z wyżywieniem w tutejszej winnicy. Longin zbiera po 30 lari.

Myjemy się (tylko 1 prysznic z ciepłą wodą, więc idę do prysznica w ogródku, wypróbować opcję z kąpielą z worka wypełnionego zimną wodą plus garnek wrzątku. działa!) i jedziemy busikiem gospodarza na kolację.

Wieje silny, ciepły wiatr, bardzo przyjemna kolacja na świeżym powietrzu (stoły pod wiata w ogrodzie), młode wino podstępnie wchodzi jak bardzo dobry sok owocowy, procentów niby nie czuć, ale po powrocie na nocleg sen spada i obezwładnia.

Dzień 12, niedziela 12.10.2014: 37km

Dziś powrót do cywilizacji, więc rano powtórka kąpieli - tym razem gorący, długi prysznic, czyli korzyści wstawania przed wszystkimi. Potem pakowanie i zjazd na śniadanie. Wszyscy głodni a śniadanie doskonałe: bakłażan smażony, ser biały, ser do smarowania, omlet z papryczkami, jakieś paszteciki i w ogóle mnóstwo wszystkiego.

A do tego kot - łaszący się ewidentnie nie dla jedzenia a dla towarzystwa. Żona gospodarza mówi że to kot z Polski. Że była w Szklarskiej Porębie na szkoleniu z "Polish Aid" z agroturystyki. Jak widać szkolenie się udało, bo z rozmowy z gospodarzem wynika, że z samej winnicy nie dałoby się wyżyć. Pomieszczenia dla turystów jeszcze są w stanie surowym - gołe płyty gipsowe na ścianach, łazienka z betonem na podłodze, itd - ale działa i jak widać zarabia. I mówi że wielu Polaków już przyjmowali.

Zjeżdżamy do doliny a potem wspinamy się na przełęcz do Kutaisi. A potem zjazd - znowu straszną drogą. Dziury takie, że nawet auta terenowe muszą przystawać. Trochę krążymy po uliczkach i trafiamy na główny plac z ładną fontanną i napisem na ścianie "Putin Khuilo". Mamy trochę czasu do stracenia więc tracimy leniwie: kawka w eleganckiej kawiarni, oglądanie katedry nad miastem i w końcu ok. 15:00 zbieramy się na lotnisko.





Droga wylotowa z Kutaisi z ogromnym ruchem. Jedzie się nieprzyjemnie, ale to tylko godzina.

Potem skręcanie roweru, pakowanie (kartony są! a w nich zachowała się też nasza "ruska torba" - nie będziemy musieli wygłupiać się z taśmą klejącą), odprawa i w końcu dłuuugie czekanie na wylot, w nagrzanym do niemożliwości budynku lotniska. A nad głowami w kółko leci bezgłośna reklama Gruzji. I aż głupio się przyznać, ale mimo że obejrzałem ją na tym lotnisku chyba z tysiąc razy, to nadal mi się podoba. Pewnie dlatego że bez dźwięku:


12 dni, 694 km. Bardzo ciekawe doświadczenie a Gruzja przepiękna. Wymarzone miejsce na rower.

Wnioski techniczne:
  • Maszynka wielopaliwowa jest ok. Co prawda w końcu paliłem tylko gazem, ale świadomość, że mogłem w każdej chwili przejść na benzynę kupioną byle gdzie, dawała ogromny komfort.
  • Powerbank na 4 ogniwa 18650 - bardzo dobre rozwiązanie. Jednocześnie miałem spory zapas mocy do ładowania komórki i zapas akumulatorów do latarki (na dwa ogniwa założyłem plastykową przekładkę, tak by powerbank rozładowywał tylko dwa, ale w każdym momencie mogłem zmienić te proporcje).
  • Pierwszy raz pojechałem z latarką na ogniwa 18650 (wcześniej na długie wyjazdy brałem Pavę, która na 4 paluszkach świeci wiele godzin) i trzeba przyznać że mocna latarka to było to! Przydała się tylko kilka razy, ale za to bardzo - bez dobrego oświetlenia (900lm) dziurawe drogi byłyby o zmierzchu niebezpieczne. A z 4 zapasowymi ogniwami mogłem nawet całą noc jechać z pełnym światłem.
  • Polar rowerowy plus ortalion Hyvent zamiast softshella - bardzo dobre rozwiązanie. Sumaryczny ciężar podobny do softshella a użyteczność znacznie większa.
  • Mapa w komórce. Ściągnięta przed wyjazdem Mobacem na Locusa. Bardzo użyteczne rozwiązanie, tylko następnym razem trzeba wygenerować większy (dokładniejszy) plik, bo było kilka miejsc, gdy przy maksymalnym powiększeniu znaki się pokrywały (np. znak wodopoju był przysłonięty znakiem sklepu).
  • Worek na wodę Ortlieb - ideał! Świetne mocowanie na górze sakw, szerokie nalewanie i wygodne wylewanie (kranik +sitko prysznicowe); po złożeniu małe i lekkie.
  • Sakwy Crosso Expert - ideał! Faktycznie nieprzemakalne a mocne, ergonomiczne i bezproblemowe. I przy ich wielkości wreszcie nie miałem problemu z dopychaniem np. zakupów jedzeniowych.
  • Isostar: do butelki po wodzie 0.6l wchodzi pełne opakowanie proszku (na 5l). A Isostar w drodze bywa nieoceniony.
  • Wilgotne chusteczki ("do demakijażu" - nie papier ale jakaś tkanina) w połączeniu z czerwonym Finishline świetnie czyszczą łańcuch rowerowy.
  • Sztywny rower trekkingowy jest trochę za surowy na taką drogę. Dał radę, ale kilkakrotnie było nerwowo - wnioskiem z tego wyjazdy był zakup wyprawowca na bazie 29era.

Longinada: Gruzja 2014: część 3 - Swanetia

Wtorek, 7 października 2014 · Komentarze(0)
Kategoria Longinada, Gruzja


Część 3/4: Uszguli - Lajanura.
(część 1: Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii)


Dzień 7: 44km

Zaczynamy dzień od spaceru po Mestii. Pogoda i widoki przepiękne. Wychodzimy na dach wieży - muzeum:

gdzie cykamy fotki bez opamiętania: Mestii, szczytom w śniegu i słońcu, obłokom, drodze którą będziemy jechać, itd.






Wyjeżdżamy więc późno - ok. 11. Od razu podjazdy, ale początkowo piękny, gruziński beton.

który z czasem robi się wyraźnie "młody", a w końcu widzimy jak go układają:

potem kilka km szarpania się na zgrubsza utwardzonym żwirze i w końcu kamienista droga. I tak już będzie przez następne kilka dni.

Do przełęczy podjazd spory, ale widoki superoptymistyczne - błękit nieba, roziskrzone góry i zieleń. Czego chcieć więcej?


Od przełęczy 5km zjazdu kamienistą drogą. Wszyscy szybko, ja ostrożnie. Ale i tak w wiosce na dole czekamy na Staszka co zaraz za Mestią zboczył w asfalt do wyciągu narciarskiego. Przy herbatce, grzejąc się na słońcu, na miłej łączce. Aż ciężko uwierzyć że za chwilę, gdy wjedziemy w ocienioną dolinę będzie lodowato: temperatura błyskawicznie spada do 12 stopni, a potem stale w dół, aż do 6.

Droga wzdłuż rzeki miejscami błotnista, ale nadspodziewanie wygodna - nieźle się jedzie. Stale pod górę - najpierw delikatnie, potem dolina robi się wąska - rzeka huczy w dole przełomem, a droga malowniczo wcięta w zbocze. I las rudy - tu wyraźnie czuje się jesień.



Twardo ciągniemy w górę w zapadającym zmroku. Na całej drodze spotkaliśmy raptem kilka aut (i dwu rowerzystów z Ukrainy), ale tuż przed przełęczą przewala się ich cała kawalkada w gęstniejącym zmroku.

Na przełęczy już całkiem ciemno. W dole światła wioski ale tuż za przełęczą łapią nas dzieciaki mówiące trochę po angielsku i uparcie ciągną nas do siebie. Dajemy się pociągnąć i nie żałujemy.

Trafiamy do autentycznego domostwa rodowego, gdzie mają 4 pokoje zgrubsza zaadaptowane dla gości. Karmią nas tym co sami jedzą: ziemniaki smażone z cebulą, podsmażany makaron, ser i chleb. I zimna chyba zupa fasolowa. Rzucamy się na to jedzenie - my zmordowani i głodni - smakowało wyśmienicie.


Dzień 8: 45km

Mamy 9km do Przełęczy Zagari. Ale najpierw zwiedzanie naszego przysiółka, gdzie nowe domy buduje się obok rozpadających się starych. Wszędzie jakieś dobudówki, zagrody, wszędzie krowy i psy, wąziutkie "uliczki" i nieprawdopodobne widoki. Zwiedzam z kubkiem gorącej herbaty w ręku, bo zimno (-1 stopień).





Długo czekamy na śniadanie, ale gdy w końcu się pojawia, to jest to prawdziwa uczta. Wszyscy są zgodni, że pomimo spartańskich warunków do spania powinniśmy zapłacić więcej niż się umawialiśmy (ok. 15zł od osoby za nocleg, kolację i śniadanie).

Podjeżdżamy ostatnie 1.5km do centrum Uszguli - faktycznie są jakieś kawiarnie i sklepiki. I szkoła z wesołymi dzieciakami. Z naszego przysiółka też do tej szkoły z tornistrami dzieci wyszły.

A potem podjazd. A właściwie najpierw prowadzenie, dopiero potem wypłaszcza na tyle by dało się powoli piłować pod górę.


Widoki coraz bardziej górskie, my coraz wyżej, jedziemy doliną coraz mniejszego potoku.




W końcu przełęcz - trochę dmucha, trochę śniegu w okolicy (odchodzimy z Agnieszką ze 200m od drogi żeby się śnieżkami porzucać), ale widać że nam się lapło z pogodą (według prognoz w górach miały być śnieżyce).


Pijemy herbatkę, napawamy się sukcesem, dziwimy się że z Uszguli idzie za nami pies (potem biegnie za nami kolejne 15km), a potem w dół.

15km zjazdu kamienistą drogą - ja drżę o rower, ale szczęśliwie nic mi się nie przytrafia. Za to Michał i Gośka łapią po gumie - czekamy na nich na mostku w dolinie. A z nami oczywiście uszgulski pies:


W dolinie droga przestaje być tak kamienista, za to robi się błoto. Pierwsza kałuża której nie dało się ominąć to były emocje, ale w końcu metoda by jechać samym środkiem (bo najmniej grząsko), okazuje się na tyle pewna, że przejeżdżamy przez setki takich kałuż bez większych emocji i prawie zawsze się udawało (w całej grupie tylko dwa upadki - za to dzięki błotu - bardzo efektowne).

Dolina jest piękna, ale praktycznie pusta. Tylko ruiny kopalni na początku i pojedyncze domy później, a my nawet chleba nie mamy. Więc mimo późnej pory jedziemy dalej.

I w końcu, już po zmroku, jest wioska. Długa, z błotem po kolana i z drogą zatarasowaną zaprzęgiem z wołami. Na początku wioski "hotel" i sklep, ale chleba nie ma. Kupujemy co jest (ciastka i bimber) i ignorując "hotel" jedziemy dalej.

W całkowitej ciemności, z rowerami upaćkanymi błotem (aż przerzutka zaczęła stroić fochy), widząc cokolwiek jedynie w świetle lampek, robi się trochę nieciekawie, ale w końcu znajdujemy miejsce idealne na nocleg: łąka nad drogą, koło mostu i przy zbiegu rzeki i potoku.

Kąpiel w potoku, długa rozmowa telefoniczna z Marzenką, która opowiada o problemach w domu - eh, to już kilka dni i wracam.
W nocy deszcz i obcy pies odganiany przez "naszego". I śmieci rozwłóczone i cukierki przez psy wyjedzone.

Dzień 9: 67km

Śniadanie, zgrubne czyszczenie roweru (przydają się mokre chusteczki i finish line - po 3 "kąpielach" i starannym wycieraniu mazi napęd wraca do życia) i jedziemy dalej.

Po ok. 15km pojawiają się pierwsze plamy asfaltu (w wioskach), a w końcu poezja: przepiękny asfalt z długimi, szybkimi zjazdami.

I tym większy zawód gdy asfalt znika. Ale po podjeździe znów wraca. W każdym razie, w porównaniu z dotychczasowym tempem, prędkość mamy ogromną, tak więc 30km do Lantekhi mija błiskawicznie.

W miasteczku jakby nie Gruzja tylko Rosja - mówią po rosyjsku na ulicy i ludzie jakby inni. jemy chqczapuri w barku przydrożnym, gdzie czemuś nie dało się herbaty załatwić, więc przyprawy palą.

A potem dalej zjazd - aż do Tsageri, gdzie kulturalnie zwiedzamy lokalne muzeum, potem polecany przez miejscowych klasztor (okazał się bardzo niepozorny), a potem pniemy się 500m w górę po gęstych serpentynach, ścigając się ze zmrokiem.




Na przełęczy jesteśmy o zmroku, jest ładnie, ale nie mamy wody, więc na nocleg zjeżdżamy do rzeki.

Na dole już całkiem ciemno, jeszcze tylko nabieranie wody i nocleg nad rzeką. W sumie w środku wioski.

Noc dla mnie nieco kryzysowa - coś jakby mnie bierze przeziębienie, więc w końcu wstaję o 6 i poranny chłód pokonuję gorącą herbatą.


cd: część 4 - Racha.










Longinada: Gruzja 2014: część 2 - znad Morza Czarnego do Mestii

Sobota, 4 października 2014 · Komentarze(0)
Kategoria Longinada, Gruzja
Część 2/4: Kulevi - Mestia.
(część 1/4: Kutaisi - Kulevi)

Dzień 4: 77km
Rano ładne słońce i umiarkowany wiatr w twarz- jedziemy po płaskim asfalcie, z dalekim Kaukazem na horyzoncie.

Delikatnie nudnawą drogę urozmaica "rezydencja patryjarchy" na wzgórzu:

ale przede wszystkim cieszymy się jak dzieci z rosnących przy drodze "egzotycznych" owoców:


Zaczynają się wzgórza, ale ciągle droga jest na tyle mało charakterystyczna, że jakoś nie mamy okazji zatrzymać się na drugie śniadanie. Tak że gdy w końcu dojeżdżamy do Zugdidi ok. 13.00, to większość jest na tyle padnięta, że decydujemy: najpierw obiad, potem zwiedzanie. Obiad w knajpce, gdzie siedzimy koło wiązki żywych kurczaków - leżą sobie ciche, powiązane łapkami i czekają a my obok jemy.

Zwiedzanie to miejscowy pałacyk:

i bazar. Na bazarze tłum, gadatliwi podchmieleni i pierwszy, przelotny deszcz.

Przy wyjeździe z miasta, o zmroku - drugi deszcz, który w części przeczekujemy, a potem po prostu jedziemy w deszczu. A potem przez noc, główną drogą (z umiarkowanym ruchem), aż do domu, gdzie dziwną mieszanką języków prosimy gospodarzy o wodę do worków, a potem odbijamy w polną drogę nad strumykiem, gdzie rozbijamy namioty.

Dzień 5: 78km

Budzę się przed świtem i kąpię się w strumyku. Wreszcie! Strumyk słabo nadaje się do kąpieli bo brzegi błotniste i strome, ale jak się bardzo chce, to można.

Śniadanie mamy z widokami iście królewskimi - Kaukaz jest już całkiem blisko:

tak, że po śniadaniu kierunek jest oczywisty - w góry:

Ostatnie 15 km równego, gdzie oglądamy w szczególności jak tu wyglądają cmentarze - takie jakby miasteczka przy drodze:



Za Ivari zaczyna się kraina wielkich rzek:

i podjazdów, do których wszyscy już trochę się stęsknili:


Piłujemy sobie te podjazdy aż do zapory. "Najwyższej na świecie":

Wyjeżdżamy do budynku nad zaporą i trzeba przyznać że robi wrażenie. Ciekawostką jest, że z dołu zapory wypływa tylko niewielka część rzeki - większość leci 2.5km tunelem pod górami, do elektrowni wodnej.

Koło zapory jest bar, gdzie jemy wczesny obiad. Oczywiście pierożki chinkali, co dają dużo sił do pedałowania. A do pełni szczęścia jeszcze z tyłu baru jest umywalka, gdzie można umyć głowę i ogolić się. Ach!

Szybki zjazd do drogi i znowu piłowanie pod górę:

Dojeżdżamy do jeziora (stworzonego tamą) i jedziemy drogą kręcącą się po stromych zboczach doliny

Droga jest równa, ale warto uważać na spadające kamienie:


i pasące się przy drodze zwierzęta:

Tyle że zarówno świnki jak i spadające na drogę kamienie, to tak naprawdę nasi sprzymierzeńcy. To właśnie dzięki nim kierowcy tutaj jeżdżą tak ostrożnie - po prostu nie wiedzą co będzie za zakrętem, więc uważają. Przy okazji także na nas :-)

W knajpce przydrożnej drugi obiad (chachapuri).

Przyjemne miejsce na odpoczynek. Kot drący się o jedzenie, słoneczko przyjemnie grzejące w twarz przy stoliku, w sklepiku ciasta, kulturalne wc i nieco dziwne otoczenie:

A potem dalej wąską doliną:

Jedziemy do zmroku - Longin znajduje super miejscówkę przy potoku spadającym do rzeki, tuż przed wioską Shdikhiri.
Jeszcze kolacja i kąpiel w potoku, tym razem kąpiel taka sobie, bo dojście do górskiego potoku skomplikowane na tyle, że kaleczę się nieco. I oczywiście w krzakach znowu łapię tysiące drobnych rzepów.

Dzień 6: 46km
I znowu cały dzień podjazdów, tym razem z perspektywą wygodnego noclegu w hotelu w Mestii. Dzień rozpoczyna się pochmurnie i zimno (12 stopni), ale z czasem się rozpogadza.

Jest pięknie: kolejne wioski, kolejne zakola wąskiej doliny i kolejne wielkie, ośnieżone szczyty.


W międzyczasie droga z asfaltowej robi się betonowa, ale to nie jest zła zmiana. W tym klimacie beton wydaje się praktyczniejszy - wygląda na mocny, ale wierzchnią warstwę łata się z użyciem prostych narzędzi.

I w końcu Mestia:

czyli całkiem spore, nastawione na turystów miasto. Z miłymi knajpkami, sklepami z pamiątkami i bardzo wygodnym a niedrogim pensjonatem. Jest wino do obiadu, wieczorem piwo i opowieści o poprzednich wyjazdach, a w pensjonacie gorący prysznic i internet.

I dzięki internetowi wiemy, że chyba to był ostatni dzień pochmurnej pogody - że chyba będziemy mieli fuksa i od rana będzie pięknie. Że góry przejedziemy z pięknymi widokami. Sprawdziło się!


Część 3/4: Swanetia