Longinada: Gruzja 2014: część 1 - nad Morze Czarne

Środa, 1 października 2014 · Komentarze(2)
Kategoria Longinada, Gruzja
To była moja pierwsza "prawdziwa wyprawa" rowerowa: nie w Polsce, bez wsparcia busa, w nieznane, wymagająca dla roweru i kondycji. Za to w dobrym, doświadczonym towarzystwie (ze mną 10 osób). I udało się znakomicie!

Pierwszym wyzwaniem było pakowanie: wiedziałem że muszę mieć ubiór i na klimat gorący i na śnieg na przełęczach (prognozy mówiły o śnieżycach). Do tego trzeba było w wadze bagażu uwzględnić zapasową oponę oraz dwie (a nie jedną, jak zwykle) zapasowe dętki. I jakiś "awaryjny" prowiant, bo będą dni przez góry. A z drugiej strony wiedziałem, że trasa będzie trudna - każdy dodatkowy kilogram bagażu to dodatkowe obciążenie i dla mnie i roweru.

Przyznaję: pakowałem się prawie tydzień... Zaanektowałem stół w jadalni i stopniowo redukowałem ciężar. Udało mi się spakować bez wody, roweru i kanapek w 18.3kg, z czego 2.7kg stanowiły same sakwy (model Crosso Expert - mocne i wodoszczelne). Czyli 15.5kg i wystarczyło na każdy przypadek. Niepotrzebne okazały się dętki i opona, ale patrząc na przypadki innych uczestników wyprawy - nie zostawiłbym ich w domu. Niepotrzebnie brałem też butlę na benzynę do kuchenki wielopaliwowej, gdyż ostatecznie paliliśmy gazem (udało się kupić na lotnisku). Oraz przewiozłem w sakwie rzeczy na duży mróz, gdyż w końcu śnieżyce w górach nas ominęły.

Był to też mój pierwszy przelot samolotem z rowerem. Nadawanym jako "sport equipement": w domu ładnie poskładałem go tak, by nic delikatnego nie wystawało i opakowałem stretchem, a na lotnisku to wrzuciłem w specjalną (mocną i gęsto oczkowaną) plandekę:

Zadziałało! Poza lekko pogiętym przednim kołem nic się nie uszkodziło. Czyli plandeka sprawdziła się jako zabezpieczenia, a do tego na wyjeździe była całkiem użyteczna.

Dzień 1 (1.10.2014): 7 km.
Przejazd autem do Warszawy, potem samolot do Kutaisi, odbiór bagażu, składanie rowerów i jesteśmy gotowi. Na lotnisku o dziwo daje się kupić gaz (w 500g kartuszach). Do tego Aga z Kaśką, które zaryzykowały przewóz rowerów w kartonach, znajdują miejsce na przechowanie pudeł. Dorzucamy więc do ich kartonów naszą "ruską torbę", która posłużyła do zrobienia z 4 sakw (ja z Piotrem) 1szt bagażu - będzie 370g mniej do wożenia po gruzińskich wertepach.

Noc ciemna, jedziemy główną drogą w stronę najbliższego miasta (Samtredia), gdzie na dalekich przedmieściach mamy wypatrzoną na mapie obiecującą miejscówkę. Łączka jest mała, błotnista, tuż za domami, ale nam wystarcza: rozbijamy namioty i w końcu spanie po dłuugim dniu.


Dzień 2: 74 km.
Pobudka pokazuje cały urok błotnistej łączki, ale jest optymistycznie: na okolicznych drzewach jakieś tropikalne owoce, na horyzoncie góry, czego chcieć więcej!

Dzień zaczynamy od Samtredii - naszego pierwszego gruzińskiego miasta. Sklep z wodą Nabeghlavi (pycha) i cerkiew z mężczyznami ćwiczącymi śpiew koło cerkwi. Chłoniemy, ale też bez żalu wyjeżdżamy, ciekawi co będzie dalej.

Teraz w góry. Najpierw ruchliwą drogą obrośniętą dziesiątkami sklepów z olejem silnikowym i w końcu zjazd w boczną drogę: podjazd z widokiem na dolinę wielkiej rzeki.

Przejeżdżamy kolejne przełęcze, ruch jest już bardzo umiarkowany, za to każde auto pozdrawia nas trąbieniem, a niektóre ciężarówki zostawiają za sobą takie chmury czarnego dymu, że strach. Na większej przełęczy, koło ładnie ujętego źródła z pyszną wodą, siedzą "babcie" łupiące orzechy i sprzedające "gruzińskie snickersy".

W Chokhatari obiad w knajpce: pikantna zupa gulaszowa i, jak się potem okazało, wszechobecne tutaj chaczapuri, czyli gorący placek z serem. I dalej przez łagodne góry (podjazdy praktycznie ciągle, za to ładny asfalt i mały ruch - może się spodobać) do Ozgureti - niezbyt duże, ale brzydkie miasto na naszej drodze nad morze.

Tutaj decyzja by zamiast pchać prosto w stronę morza, trochę odbić w nieznane: na mapie jest niejaka "twierdza Achi". Twierdzy do nocy nie znaleźliśmy, ale jazda tam była przepyszna: zwężająca się dolina górska, z malowniczymi wioskami i starymi cerkwiami.


W zapadającym zmroku szukamy twierdzy już na piechotę, w końcu napotkana policja upewnia nas, że niczego takiego nie ma. Za to znajdujemy super miejsce na biwak.


Dzień 3: 89 km

Spotkana wieczorem policja nie tylko odprowadziła nas na biwak, ale jeszcze stanęli przy zjeździe z drogi i całą noc "pilnowali", okresowo włączając silnik dla nagrzania auta. Rano jak tylko wychyliłem się z namiotu, to pomachali i odjechali. Ciekawy gest.

Miejsce jest ładne, więc zbieramy się leniwie: kąpiel w potoku, pierwsze łatania dętek, śniadanko.


Po śniadaniu śmigamy ostro w dół, a potem kamienistą drogą przebijamy się do główniejszej nad morze. I kolejne przełęcze, przy drodze coraz więcej palm,

Aż w końcu z wysoka widok dalekiego morza:


Zjeżdżamy do Kobuleti, gdzie najpierw trafiamy na targ, gdzie jemy na spółę arbuza i gorące placki chaczapuri. Potem kwas winny z cysterny:

i w końcu morze!



Jedziemy szukać ładniejszej plaży, ale okazało się że właśnie dalej plaża jest gorsza - wręcz drogę na morze zagradza "wał" z pustych buletek PET i różnych np. gałęzi wyrzuconych przez morze. Ale sama plaża OK. W każdym razie kąpiel w gorącym Morzu Czarnym zaliczona.

Droga blisko morza bardzo wygodna i praktycznie pusta, prowadzi do kolejnego miasta nadmorskiego: Poti. Docieramy tam wieczorem, akurat w sam raz na obiad: pyszne pierożki chinkali (takie jakby kołduny, z rosołkiem w środku, z ciastem w postaci torebki zwieńczonej dziubkiem). Wyjeżdżamy z miasta o zmroku i kierujemy się kamienistą drogą przez łąki w stronę Kulevi. Robi się już całkiem ciemno, gdy Kaśka łapie dwie gumy pod rząd - podejrzewamy że to zasługa takich kolczatych kuleczek, których tu pełno coś rozsiewa. Jak zdejmuję to cholerstwo ze skarpetek, to przekonuję się dobitnie, że to BARDZO kłujące i gdyby nie antyprzebiciowe Marathon Plusy, to pewnie też bym łatał.

Idea wieczornej jazdy była taka, żeby zanocować praktycznie na plaży - na kawałku wybrzeża wyglądającym na mapie na całkiem pusty. Jednak okazało się że w Kulevi jest wielki port. Przemili ochroniarze pokazują nam drogę do wioski i stanowczo zabraniają rozbijać się w pobliżu portu. W sklepiku przy głównej bramie, pani zapytana o wodę, mówi nam o baniaku z kranem przy szkole. Nie bardzo wiemy o co chodzi, ale jedziemy i to był zdecydowanie dobry pomysł: koło szkoły jest nie tylko baniak z wodą, ale i wygódka i wygodna łączka na rozbicie namiotu. Rano wyglądało to tak:

Luksusy, znaczy się.


Część 2/4: do Mestii.

Kudłacze - piwko z kumplami po pracy

Czwartek, 28 sierpnia 2014 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe
Piątek 16:40 - umawiamy się z kumplami z pracy, że dzisiejszy wieczór spędzimy na Kudłaczach - schronisku górskim najbliżej Krakowa. Grzecznie robię rezerwacje w schronisku i zaklepuję ciepłą kolację z piwkiem. Żeby nie było za łatwo wybieramy najtrudniejszy wariant przejazdu przez Pogórze Wielickie:
To był wymagający przejazd bo bez żadnych rezerw czasu - po prostu jechaliśmy by zdążyć do Pcimia przed zmrokiem. Udało się. Sam podjazd pod Kudłacze był już praktycznie po ciemku. Piwko i kolacja czekały.

W nocy Paweł testuje szalony pomysł pracy zdalnej: z pomocą routerka 3g i tableta do 2 w nocy robi migrację serwisu, więc rano ma prawo być niewyspany - on po zjeździe (początkowo górskim szlakiem przez las) do Trzemeśni jedzie prosto do domu, a my w trójkę wracamy do roboty:


Do Dobczyc pagórków do oporu, potem szybka odległościówka. Na 10:00 jesteśmy w pracy: szybki prysznic i do komputera. Znaczy się wyszła całkiem ładna droga bez konieczności przeznaczenia na to całego dnia. Miłe.

Porąbka i Beskid Mały

Sobota, 12 kwietnia 2014 · Komentarze(0)
Kategoria stówki

Tydzień wcześniej podobną trasę miałem jechać z kolegami z pracy, ale resztki przeziębienia nie pozwoliły. To teraz nadrobiłem zaległości. Bez pośpiechu ale do przodu i podjazdów od cholery.
Z licznika: trip time 11h39m, av. 18.28km/h
Wycieczka od 7 rano do 11 wieczorem. Tak, zmęczyłem się :-)

Pogoda przepiękna choć podobno w Krakowie większość dnia pochmurna. Troch wiatru w twarz (najpierw południowy, potem wschodni), ale nie przeszkadzał bo podjazdy osłaniały. A wieczorkiem cisza zupełna, tak że powrót do domu był zupełnie lajtowy.

Rano 1 stopień powyżej zera, w południe ok. 20, wieczorem 3 (między Skawiną a Tyńcem), ale już nad Wisłą całe 6.

Zdjęcia

Sliezky Dom

Niedziela, 1 grudnia 2013 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe, tatry
W Polsce śnieg. Całkiem sporo śniegu:

zwłaszcza bliżej Tatr:

ale wystarczyło przejechać na południową stronę granicy, by potwierdził się widok z kamery internetowej: na Słowacji mimo grudnia ciągle jest jesień



Stajemy autem koło Popradu i jedziemy pod Tatry, gdzie zjeżdżamy na drogę pod schronisko "Dom Śląski".


Oczywiście wyżej robi się zimowo, ale że podjazd jest mocarny, to nie przekłada się to na ciepłe ubrania:



Zjazd po śniegu przyprawia o ból skostniałych z zimna palców na klamkach hamulcowych, ale oczywiście jest śliczny. Na dole zostaje jeszcze trochę dnia, więc jedziemy pod Strbskie Pleso, gdzie kończy się dzień ładnym widokiem na Kralovą Holę. Ten widok sprowokował kolejną wycieczkę.



Dookoła Tatr

Sobota, 21 września 2013 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie, tatry

Mieliśmy jechać w piątkę, robiłem rezerwację na kwaterze w Chochołowie, ale zrobiło się deszczowo, więc ostatecznie pojechałem tylko ja i Tomek. Tomek z Alą w aucie jako "support", ale dzielnie nie korzystał z pomocy a jedynie z towarzystwa na postojach. Tomek na kolarce, ja na trekkingu, zresztą on ma lepszą kondycję a do tego w kolarce brak górskich zębatek zmuszał do szybkich podjazdów - czekał na mnie.

Wrześniowy dzień krótki, więc mieliśmy ruszyć wcześnie (przyjechalismy dzień wcześniej na kwaterę), ale rano taka lejba, że w końcu opóźniliśmy wyjazd o godzinę a i tak ruszyliśmy w mocnym deszczu. Koło Oravic deszcz zaczął miewać przerwy, na Przełęczy Kaczawskiej już tylko trochę mżyło a nad Marą już było po deszczu.

I w końcu, na tym długim podjeździe od Mikulasza zaczęło wyzierać niebieskie niebo i widoki Tatr. Koło południa już super widoki i patelnia! Wygraliśmy pogodę na ten dzień.



Po obiedzie w Smokowcu pomyłka i zjazd w doliny, ale szybko nadrabiamy błąd.

Blisko polskiej granicy zapada zmrok,

przez Zakopane jedziemy już całkiem po ciemku - gdy w końcu zamykamy petlę w Chochołowie, to jestem wyrąbany maksymalnie, ale w nastroju takim, że wydaje się że mógłbym jeszcze kilka godzin tak jechać.

Wieczorny Guinessik nigdy nie smakował lepiej :-)

Rakoń

Sobota, 15 czerwca 2013 · Komentarze(0)
Kategoria zakładowe, tatry
Zaciekawiony widokiem na słowacką dolinę podczas poprzedniej wycieczki w te okolice, namówiłem kolegów z pracy na przejazd z Chochołowa w sam środek Tatr Zachodnich.(track częściowy - sportstracker się zawiesił).

Auta zostawiamy na pustym parkingu przy granicy i jedziemy przez Słowację. Najpierw spokojnymi pagórkami (w drodze powrotnej już nie wydawały się takie małe),

potem delikatnym, ale stałym podjazdem doliną aż pod Oravice,

gdzie zaczyna się pierwszy poważny podjazd.

Na przełęczy już jesteśmy nieco umordowani, co nie sprzyja rozmowie kumpla z żoną, która właśnie odkrywa, że "40km" to ma być w jedną stronę :-)

Potem zjazd do Zuberca i wjazd na ładny asfalt, co prowadzi aż do samej Chaty, w sam środek Tatr:


Podjazd mozolny, ale równy. Najbardziej we znaki daje się skwar.

Na górze zapinamy rowery do słupka z jakąś tabliczką, przebieram buty na górskie i idę z kumplem (reszta grupy dojechała trochę później i nie miała ochoty na wzmacnianie wycieczki) pod Rakoń. Na górze pasiemy oczy widokami:

i możliwie szybko wracamy do reszty.

Potem miły zjazd i powrót tą samą drogą.





Prehyba z Krakowa

Sobota, 22 września 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Łojenie
dzień 1, dzień 2.

Jedziemy w trójkę. Miejsce zbiórki jest pod Biedronką przy węźle Bieżanowskim, tak więc wschód słońca mam nad Wisłą:

Potem deszczowe i mozolne Pogórze Wielickie


a po nim Przełęcz Słopnicka, o której czytałem w Rowertourze, że jest stroma. I była - dolina zwęża się, tak że droga nie ma jak układać się w serpentyny:



Brak niskich biegów daje w kość, tak że na przełęczy po prostu padam - kładę się na trawie i patrzę w niebo. Pochmurne, ale już zdecydowanie się rozpogadza.


W Zabrzeżu obiad (dobry!) po czym chwila krajówką:

i wjeżdżamy na drogę dojazdową do schroniska na Prehybie:

Pod koniec dnia wzmaga się wiatr i nawet płata nam dziwnego figla: ten słup chwilę wcześniej, stojąc o dwa kroki od nas, stwierdził że spróbuje pofrunąć:

So schroniska docieramy o zmroku, dość solidnie wykończeni - był i dystans (120km) i dwa mocne podjazdy oraz mnóstwo drobniejszych.

Rano górską ścieżką na Radziejową:


gdzie dziś już ładna pogoda i widoki.


A potem szalony zjazd ładną szutrówką. Jedzie się aż za dobrze - łatwo zapomnieć że 40km to sporo gdy w każdej chwili może być dziura, odpływ wody z drogi czy choćby grubsza warstwa żwiru (Krzysiek potem mówił, że na jednym z zakrętów "płynął" na żwirze).

Lądujemy szczęśliwie w Rytrze, gdzie jeszcze raz się wspinamy - do zamku:



po czym przejeżdżamy do Piwnicznej

gdzie wsiadamy w pociąg do Krakowa.