Wymarzony, wytęskniony Kirgistan. Tien-Szan - Góry Niebiańskie. Zniewalające widoki - zobaczone w sieci zdjęcia wypaliły ślad pod powiekami i nie dawały spokoju. Życie bez zobaczenia Kirgistanu byłoby niepełne :-)
W końcu udało się - jedziemy w 8 osób: dwie Kaśki, Agnieszka, Staszek, Michał, Piotrek, ja, oraz oczywiście Longin, czyli człowiek który wszystko ogarnia i organizuje. Cała ekipa doświadczona w wyjazdach z Longinem - nikt się nie boi trudności, choć w planach jest nawet przejazd bezdrożami przez przełęcz 4 tys m npm. Ale tak naprawdę nie wiemy czego się spodziewać - po prostu jedziemy zobaczyć te piękne góry...
Najpierw pakowanie: niby granice wyznaczają limity wagi bagażu (8kg podręcznego + 23kg rejestrowanego, w tym rower), ale szybko okazuje się, że nie limit jest problemem (dużo można poutykać po kieszeniach, dodatkowo w Lot można wziąć "torbę na laptopa" a w niej dobre kilka kilo ekstra), co świadomość, że każdy nadmiarowy kilogram będzie przeszkodą w górach: na podjazdach lub przy noszeniu roweru przez rzeki czy trudne fragmenty ścieżek. Niektóre decyzje były trudne, ale udało się: każdy mieści się poniżej 31kg, tak że nie ma problemu z dopchaniem bagaży dwoma namiotami (4.6+3.6kg).
Ja stres pakowania opanowałem sposobem: każdy drobiazg ważę i
spisuję, tak że różne warianty mogę testować "wirtualnie", bez konieczności przepakowywania się. Może nieco głupie to było, ale w sumie całkiem nieźle mi się sprawdziło.
Rowery pakujemy do samolotu jak zwykle z Longinem - w "plandeki", choć tym razem (dla mnie nowum), w plandece musi się zmieścić jeszcze jedna sakwa, śpiwór, narzędzia, itd.:
Spakowałem się niby dzień wcześniej, żeby było na spokojnie, ale i tak wyszło jak zwykle: gdy rower był już zapakowany, coś mnie tknęło, że nie przetestowałem wystarczająco nowej opony, którą założyłem tuż przed wyjazdem. Obawa okazała się uzasadniona: tylna opona 2.25'' na najniższym biegu delikatnie ocierała o przednią przerzutkę, tak więc w dzień wyjazdu jeszcze szukałem sklepu z oponą 2.0''...
Poniedziałek 26.08.2019
Po południu ruszamy z Piotrem do Warszawy, auto zostawiamy na parkingu niedaleko lotniska (paliwo + parking wychodzi porównywalnie z biletami PKP na dwie osoby), busik parkingowy zawozi nas na lotnisko, spotykamy grupę, nadajemy rowery i czekamy do ok. pierwszej w nocy ("opóźnienie z powodów technicznych") na samolot do Astany.
W Astanie rześki, ale słoneczny poranek - objeżdżamy na rowerach to dziwne miasto, tak by dobrze spożytkować te kilka godzin między samolotem a pociągiem, mającym nas przewieźć ponad tysiąc km - pod kirgijską granicę.
Miasto jest obrzydliwie bogate - pełne ostentacyjnie okazałych budowli, parków, skwerów, itd - a to wszystko prawie bez ludzi, taka jakby wystawa, pokaz możliwości.
Dużo mówi o tym mieście poniższe zdjęcie: schody z rampą dla wózków. Niby normalna sprawa, ale tutaj musi być na bogato, więc rampa jest marmurowa (wyszlifowana na błysk), a więc śliska tak, że z trudem się nią rowery sprowadza, a o jakimkolwiek wózku inwalidzkim po prostu nie ma mowy. Bo w tym wszystkim nie chodzi o ludzi, o ich potrzeby, tylko o pokazanie siły i bogactwa - są pieniądze na marmur, więc jest marmur:
Ale my tu tylko przejazdem - jeszcze tylko zaczepiamy o
sklep turystyczny z kartuszami gazowymi, jeszcze tylko obiad w knajpce koło dworca i zbieramy się na pociąg.
Na dworzec przyjeżdżamy z solidnym zapasem czasu, ale Kazachstan nas pokonuje: okazuje się, że pociąg odjeżdża z drugiego dworca! Tak, dało się to odczytać na biletach (kupionych z Polski, przez Internet) - po dwuliterowym skrócie w nazwie stacji wyjazdu... Nawet do głowy nie przyszło szukać drugiego dworca w Astanie - choćby dlatego, że nie ma go w samym mieście, tylko sporo poza nim (15 km od dworca głównego). Wielka, 4-piętrowa budowla na pustkowiu:
Dla nas niestety jest już za późno by się tam dostać na czas. Longin rozpoczyna długie negocjacje w kasie w sprawie zwrotu biletów (marna szansa żeby dostał zwrot kasy) i zakupu nowych. Jest trudno (brak biletów na najbliższe kilka pociągów), ale w końcu jest sukces: rozpromieniona kasjerka wychodzi do nas przed budynek, by przekazać, że specjalnie dla nas koleje kazachskie dołożyły do pociągu ekstra wagon, tak żeby innostrańcy mogli się zabrać. Wzruszające.
Co mogłoby pójść nie tak wobec tak szczęśliwego obrotu sprawy? Jedziemy na ten Nurly Zhol - najkrótszą drogą, bo czasu niewiele, a i tak przytrzymuje nas z pół setki świateł na skrzyżowaniach. Jeszcze kolejne kontrole bezpieczeństwa (nikt nie zwraca uwagi na alarmy bramek, czy na to, co pokazuje prześwietlanie bagażu, ale i tak wszystko musi się odbyć zgodnie z zasadami) i trafiamy na peron koło pociągu. Jest 15 minut do odjazdu, a kolejarze wydają się zupełnie nieprzejęci wyjątkowym gestem kolei kazachskich - najpierw każą pakować rowery w plandeki, a gdy w maksymalnym pośpiechu to robimy, to oświadczają, że to i tak na nic, bo pociąg może zabrać maksymalnie 4 rowery, a nas jest 8. Wydają się całkiem dobrze bawić... Pociąg odjeżdża, a do nas przychodzi pani, co po angielsku duka, że problem był natury zasadniczej, gdyż rowery mogły pojechać tylko wagonem towarowym, którego nie ma na tym dworcu - rowery należało nadać na dworcu miejskim, a samemu wsiąść na Nurly Zhol. Aż się nie chce słuchać tego pitolenia.
Jest już noc, a nam kończą się opcje - chyba będziemy gdzieś tu nocować. Do sprawdzenia został jeszcze dworzec autobusowy - tuż koło dworca miejskiego skąd zaczynaliśmy. I udaje się! Łapiemy ostatni autobus na południe. I nie ma żadnego problemu z pakowaniem rowerów do bagażnika (wystarczyło zdjąć przednie koła). Ten tysiąc km na południe przejedziemy wolniej, ale przynajmniej mamy gdzie spać - wolnych miejsc w autobusie jest tyle, że każdy może wyciągnąć się na dwóch fotelach.
Początkowo droga jest gładka, więc można się spokojnie wyspać.
Rankiem budzimy się na dłuższym przystanku, co jest dość klimatycznym doświadczeniem
Jest knajpka z dużą ilością ludzi w środku, jest toaleta z dziurami w ziemi, gdzie przegrody między "kabinami" są wysokości 1 cegły, jest wielka micha z bulgoczącym mięsem (później obłożyli to ryżem, tak że zrobił się "plow"), jest lodówka z napojami, a w końcu do autobusu wchodzi pan w białej czapeczce (czyli odbył Hadż, pielgrzymkę do Mekki) i w przejściu między fotelami odmawia głośno modlitwę za podróżnych ze wszystkimi rytualnymi gestami (jakby obmywanie twarzy, itd - widać dużą wprawę). A w końcu chodzi po autobusie, nienachalnie zbierając "na tacę".
Droga pogarsza się bardzo, kierowca musi lawirować między rozległymi dziurami, a my obserwujemy krajobraz, czyli step po horyzont, czasem urozmaicany wielkimi jeziorami, cmentarzami
i różnymi zwierzętami
I w końcu dojeżdżamy do Shu. Miasto jest sporo dalej od granicy niż planowaliśmy (z pociągu mieliśmy wysiąść w Otar), ale nieważne - Kirgistan jest już blisko.
Jedziemy do nocy
żywimy się pieczonymi kurczakami pod otwartym do późna sklepem, jeszcze chwilę rozglądamy się za podwózką (bezskutecznie) i rozbijamy namioty na łączce w pobliżu drogi. Wypatruje nas tam policja, podjeżdża, wypytuje, ale nie robią żadnych wstrętów - śpimy spokojnie. Trzy dni w podróży w końcu sprowadziły nas nad kirgiską granicę.
Czwartek 29.08.2019
Wygląda na to, że maraton podróżny pozwolił zapomnieć o 4-godzinnym przesunięciu czasu - w busie wyspaliśmy się do oporu, więc teraz nie ma już problemu z pobudką o świcie. Herbatka, odwiedziny Kazacha na koniu - Piotrek wykorzystuje okazję do przejażdżki:
i ciągniemy przed siebie w narastającym ciepełku (wcześniej, w Astanie, było raczej chłodno, teraz jest cieplej, ale po doświadczeniach albańskich nie nazwę tego upałem):
Przejście graniczne przechodzimy sprawnie, a potem już prosto do Bishkeku:
Pierwotnie mieliśmy tu spać, ale mamy dzień opóźnienia - rezerwacja poszła w piach. Zresztą jest jeszcze wcześnie - damy radę jeszcze coś pojechać. Ale żeby gonić opóźnienie trzeba szukać podwózki. Longin znajduje busik, ale przed drogą jeszcze opijamy się "kwasu" (na każdym rogu sprzedają go na kubki), oraz jemy obiad w bardzo przyjemnej knajpie koło bazaru:
Busik jest w porządku, ale patrzenie na świat przez szybkę już nieco zbrzydło. A widoki ładne - niby zasadniczo podobne do kazachskich, ale pojawiają się też góry. Wreszcie!
I busik wywozi nas w sam środek tych gór - na przełęcz 2165m npm
Skąd perfekcyjnym asfaltem możemy w wieczornym chłodku lecieć w dół:
Jest pierwsza awaria, a raczej straszenie awarią: Agnieszka najpierw wbija w oponę jakiś drucik (bez konsekwencji), co wzmacnia jej obawy, gdy sterany transportem błotnik zaczyna ocierać się oponę. Ale wspólnie ogarniamy temat i w zapadającym zmroku jedziemy dalej.
Ciemną nocą dojeżdżamy do Kochkor, robimy zakupy żywieniowe, jemy kolację w otwartym długo barku i jedziemy za miasto - do całkiem miłego miejsca nad rzeką (wreszcie kąpiel!).
Piątek, 30.08.2019
Jesteśmy na skraju gór. Dokładnie to nasze namioty stoją na ścieżce prowadzącej w te góry. Widoki, szum pobliskiej rzeki, niespieszne śniadanie - poranek idealny.
Pierwsze 30km jedziemy doskonałym asfaltem. Niby trochę pod górę.
Taka jazda asfaltem jest jednak jakby nierealna w tym otoczeniu - wokół dzikie góry, a my poruszamy się tak bez wysiłku. To niemożliwe, by taki stan trwał długo. I faktycznie - boczna droga, w stronę Song-Kul, wygląda zupełnie inaczej:
Droga jest gruntowa, ale szeroka i dobrze ubita. Może się podobać - tak można jechać! Wkrótce jednak okazuje się, że to była tylko taka zmyłka - gdy zrobi się mniej stromo, to droga pokaże swoje prawdziwe oblicze:
"Tarka"! To zjawisko zdominuje nasze postrzeganie świata przez najbliższe godziny i dni. Gdy po równej, gruntowej drodze o niezbyt dużym nachyleniu jeżdżą auta, to wybijają w niej regularny ciąg dziur, albo raczej: poprzecznych garbów, na których rower wytraca szybko energię w gwałtownych szarpnięciach.
Najgorzej jest Piotrowi, którego koła 26'' idealnie zgrywają się odstępami garbów, ale ani 29'' ani amortyzator nie chroni przed tarką wystarczająco - trzeba jej unikać jak się da, czyli w praktyce wyszukiwać wąskie "ścieżki" na sypkim brzegu drogi, gdzie auta akurat jeździły mniej. "Ścieżka" jest raz z jednej strony drogi, raz z drugiej (a przekraczanie tarkowego środka drogi nie jest łatwe), a z czasem nawet w ogóle ścieżki nie ma - wtedy po prostu trzeba tarkę wytrzymać, aż się zlituje.
Z czasem można się do tarki przyzwyczaić. Ja doceniam komfort jaki dają szerokie opony - dzięki nim można bezpiecznie balansować na samiuśkim brzegu drogi, albo nawet ciągnąć w miarę komfortowo po żwirze słabo ubitym (którego auta raczej unikają).
Ale na pewno poruszający się innymi środkami transportu mają na tej drodze lepiej:
Wspinamy się pomału szeroką doliną i może się to podobać. Na pewno widoki są. I o to chodziło!
Jest też wiatr w twarz i to chwilami całkiem silny - są fragmenty, gdzie dzięki wiatrowi najniższych zębatek trzeba używać na podjazdach rzędu 2% - gdy robi się 6%, to przy tym wietrze trzeba prowadzić. To wszystko składa się na niezbyt dużą prędkość poruszania się - dzień pomału się kończy, a my ciągle nie dotarliśmy do właściwego podjazdu pod przełęcz. Czyli znowu łapiemy opóźnienie względem planu...
Pojawiają się głosy, by ratować plan (nocleg za przełęczą - nad Song Kul) podwózką. Bo czasem jakieś auta tu jeżdżą. I tu przyznaję, że pokazałem wtedy choleryczny rys mojego charakteru: gdy wyobraziłem sobie że te 30km tarki było tylko po to, by przełęcz przejechać autem, to zwyczajnie wymiękłem i oświadczyłem coś w stylu, że za żadne pieniądze nie zrezygnowałbym z tej przełęczy. Taka determinacja nie wszystkim się spodobała, ale bez większych dyskusji pociągnęliśmy w górę - tak by rozbić namioty o zmroku, na przełęczy lub pod nią.
Skoro to "moja wina", to dociążyłem rower wodą na biwak. W sumie trochę bez sensu, bo strumień (nieobecny na mapie) był jeszcze długo, prawie pod samą przełęcz, ale to była taka trochę deklaracja, że nie chcę realizować swoich marzeń cudzym kosztem. Rower dociążony ekstra namiotem i 10kg wody jest już ciężkim do ruszenia klocem:
za to na podjeździe w końcu znika tarka!
Wieczorny chłodek pomaga w podjeździe, ale i tak nie jest łatwo, tym bardziej że 3000m npm odbiera oddech, nawet przy prowadzeniu roweru - zdecydowanie nie damy rady dociągnąć na przełęcz za światła. Dzień się kończy i nic tego nie zmieni.
Na zakręcie serpentyn pojawia się fajne miejsce na biwak, ale jesteśmy tak rozrzuceni po tej drodze, że problemem jest decyzja. Gdy kombinuję jak tu wywołać Staszka i Kaśkę (byli na przedzie) na gęstych zawijkach serpentyn, to okazało się, że też uznali miejsce biwakowe za idealne i czekają na nas. Uznajemy, że mając namioty stanowimy quorum, więc nie czekając na resztę rozkładamy się nad potoczkiem. Eh, nie pasuje mi takie wymuszanie decyzji na innych - wyczerpałem swój limit takich zachowań w tym kwartale :-)
Spada na nas gwiaździsta (bezksiężycowa) noc, z ogromną wstęgą Drogi Mlecznej. Jest zimno - rozgrzany podjazdem/podejściem początkowo tego nie czułem (i zbyt późno przebierałem się w długie spodnie), ale gdy trochę ostygnę, to +3 stopnie robi wrażenie - rozgrzewa mnie dopiero herbatka. A nawet więcej niż herbatka: Gdy tak sobie stoimy i luźno gadamy, to nagle w krąg światła z czołówek wpada Kirgiz i coś niezrozumiale tłumaczy. W końcu łapie mnie za rękę i pokazując na czołówkę każe ze sobą iść. Okazało się, że spalił mu się w aucie bezpiecznik i bez światła nie da rady go wymienić - czołówka jest dla niego wybawieniem, w podzięce za to jestem częstowany kieliszkiem wódki. Kirgiz zresztą też pije, co w żaden sposób nie przeszkadza mu potem siąść za kierownicą...
Sobota, 31.08.2019
Pobudka o świcie, śniadanie i ciągniemy dalej - na przełęcz Kalmak Ashuu czyli "Piękny widok".
Widoki górskie, a przy drodze różne stada. Czasem ktoś ich pilnuje (na koniu), ale częściej są zupełnie swobodne.
Konie, a blisko przełęczy - jaki:
Przełęcz jest szeroka, łagodna, z widokami:
A ja, cóż - jestem szczęśliwy. I nawet nie chodzi o życiowy rekord wysokości (3453m npm), co o prosty fakt, że się udało. Że mimo wszystkich trudności (kazachskie koleje, prostowanie wygiętego w samolocie haka przerzutki, tarka, podjazdy, starość, nadwaga - niekoniecznie w tej kolejności) znalazłem się w tym miejscu i że jest mi tu dobrze.
A potem długi zjazd - w stronę widocznego w mgiełce na horyzoncie jeziora:
Wraca tarka, ale na zjeździe jest mniej uciążliwa, zresztą do tej części drogi dociera zdecydowanie mniej aut, czyli tarka jest o niebo mniejsza niż wczoraj, w dolinie:
A na końcu zjazdu, blisko jeziora - jurty, a koło nich Kirgiz zapraszający pytaniem: czy chcemy czaj? Jasne że chcemy!
Jest herbata. Jest chleb z masłem (samodzielnie zrobionym, chyba z mleka jaka), jest jakaś omasta z papryki i czosnku, konfitura oraz kumys (bronimy się, więc tylko do spróbowania - jedna czarka na wszystkich)
Gospodarze bawią nas rozmową, opowiadają jak od lat przyjeżdżają tu na miesiące letnie i jacy ludzie do nich trafiają. Dobrze się tu siedzi. Pod koniec trzeba zapłacić, ale dość symboliczne pieniądze (bodajże 5zł na głowę) - niedużo wobec faktu, że rzuciliśmy się na ten ich chleb z masłem jak głodomory. Bo był naprawdę pyszny.
Okolice jeziora zupełnie płaskie. Step w środku gór. Dalekie widoki i szansa na odpoczynek od tarki dzięki równoległym gruntówkom. Fajnie się jedzie mimo wiatru w twarz (znaczy się zmienił kierunek - specjalnie dla nas, skubany).
Nad samo jezioro w końcu nie zajeżdżamy (w sumie nie ma po co), za to przekraczamy rzeczkę z niego wypływającą. Michał wchodzi z butami do tej rzeczki, więc można powiedzieć że kontakt z jeziorem Song Kul mamy zaliczony.
Drugie śniadanie w jurcie było pyszne, ale to było tak dawno... Longin jednak goni, żebyśmy dociągnęli przed obiadem do wodospadów, gdzie według informacji z porannej jurty ma być dobre jedzenie. Wyjazd znad jeziora niby nie jest duży, za to okazuje się że te 150m przewyższenia robimy wiele razy. Normalka - jak to w górach.
I docieramy do serpentyn, przed którymi nas w jurcie ostrzegano:
To ok. 500m w pionie zjazdu - pięknego, wymagającego uwagi, ale cudownie radosnego.
A na dole dolina, gdzie trochę dalej są wodospady, za to zdecydowanie nie ma żadnej jurty z jedzeniem (tylko coś jakby ślad po jurcie).
A wiec jedziemy dalej, lekko w dół doliną - szukać jakiegoś fajnego miejsca do gotowania obiadu samodzielnie.
Podczas obiadu widzimy jak tu wygląda wyjście młodzieży na miasto - z mini-wioski na zboczu góry schodzi dwóch chłopaków, najpierw w rzece myją zęby i twarz, potem podwijają spodnie i przechodzą w bród, po czym idą 30km doliną do asfaltu, gdzie jak mówią, znajdą podwózkę do Bishkeku.
Wieczorna dolina zadziwia widokami - najpierw krajobrazy jakby z Pienin:
by potem w świetle wieczora, wszystko stało się miękkie i miodowe:
Przed nami widać przełęcz, którą trzeba wjechać - fajnie byłoby to zrobić jeszcze dziś:
W sumie było to realne - podjazd pod samą przełęcz to i tak prowadzenie, więc ważne by sprawnie podjechać za dnia do tego podejścia. I na takim spokojnym, lekkim podjeździe:
Agnieszka leci z roweru.
Akurat byłem blisko, więc razem z Kaśką zdejmowaliśmy z niej rower i w miarę możliwości opatrywali. A potłukła się paskudnie - głębokie zadrapania, mnóstwo krwi, stłuczone kolano, nos, wargi. I świadomość, że kask uratował ją od spotkania okiem z ostrym kamieniem. Spadła z drogi oglądając się za siebie - po prostu skutek zmęczenia. W sumie mogło skończyć się to gorzej, ale i tak przez resztę wyjazdu miała poważny problem ze stłuczonym kolanem.
A na razie zrobiło się ciemno, a trzeba gonić grupę. Aga zbiera się i ciągnie nad podziw dobrze:
Nocleg mamy znów przed przełęczą i znów na 3000m npm. I znów ogromna Droga Mleczna nad głową. Zdecydowanie można to polubić.
Niedziela, 1.09.2019
Aga kuśtyka jak to potłuczona, ale nad podziw sprawnie zbiera się do drogi. Wyjeżdżamy na przełęcz:
po czym zaliczamy długi zjazd w dolinę:
Jeszcze kilka podjazdów i w końcu widok na cywilizację - tam w dole jest asfalt, sklepy i wszystko:
Potrzebujemy chwili by nacieszyć się sklepikami, po czym lecimy w dół asfaltem. Jest to aż nierealne, że można tak łatwo, szybko jechać :-)
Jemy smaczny obiad w barku przy drodze:
i przyzwyczajamy się pomału do jazdy równiną:
na której atrakcjami już nie są same góry, ale dzieła człowieka:
Po raz pierwszy na tym wyjeździe trochę straszą chmury na horyzoncie, ale tylko straszą:
I dojeżdżamy do Narynia:
Wjazd do doliny rzeki Naryń robi wrażenie:
A samo miasto? Wrażenie robią raczej góry w pobliżu.
Docieramy do dom gościnnego, gdzie mamy rezerwację. Longin szybko organizuje busik do przejazdu chętnych do pobliskiego (ponad 100km) karawanseraju, a reszta czeka na właściciela domu, w międzyczasie będąc zaczepianymi przez dwójkę uroczo nadaktywnych dzieci:
Lokum bardzo miłe. W szczególności fajna jest pralka, pozwalająca ekspresowo rozwiązać problem zaległych przepierek. A wieczorem idziemy w miasto - do knajpki i sklepów.
Poniedziałek, 2.09.2019
W nocy padało. Rano też odrobinę, ale niedużo - dzień jest ładny. Zresztą powinien taki być - dziś pierwszy dzień szkoły:
A my dość leniwie (Longin stracił już nadzieję na przełęcz Tang?) wyjeżdżamy z miasta, wcześniej odwiedzając bank i sklepy (trzeba odnowić zapasy żywieniowe na najbliższe dni).
Widoki szybko robią się górzyste
i równie szybko znika asfalt, a my przypominamy sobie przyjemności walki z tarką:
W wioskach po drodze (lubimy wioski, tam na chwilę wraca asfalt) widzimy kolejne gromadki dzieci przeżywający pierwszy dzień w szkole, a raz spotykamy nauczycielkę - bardzo miło życzy nam szczęśliwej drogi i częstuje słodyczami:
I tak docieramy do miejsca gdzie rzeka Naryń łączy się z Małym Naryniem, a droga stromo schodzi do mostu przez rzekę, po czym równie stromo wyprowadza na płaskowyż za przełomem
My pojedziemy dalej wzdłuż Małego Narynia:
W wiosce za rzeką trafiamy na trening (?) do zawodów - na koniach przerzucają się jakimś workiem w koziej skórze. Czy jakoś tak. W każdym razie gdyby nie szansa na cukierki, to nie bylibyśmy w ogóle interesujący dla miejscowych dzieci:
Góry się przybliżają a tarka na drodze zanika - jeśli coś tu jeździ to chyba wioska Eki Naryń jest punktem końcowym. Fajnie.
Łapie nas cień góry, ale do końca dnia jeszcze daleko - wjeżdżamy w głęboką dolinę: przełom Małego Narynia zobaczymy w wieczornym mroku:
Droga robi się kompletnie beztarkowa, a okolice jakby beskidzkie. Oczywiście podjazdów sporo.
Po zachodzie słońca szybko robi się ciemno, ale Longin ciągnie, chcąc zrobić biwak za zakrętem rzeki. Zabrakło nam trochę (20 minut) - gdy jest już całkiem ciemno robijamy się na miniaturowej łączce wysoko nad rzeką. Wody mamy tyle co w bidonach.
Wtorek, 3.09.2019
Wody z bidonów spokojnie starcza na poranną herbatę do śniadania. Zbieramy się i jedziemy doliną dalej.
Dolina się rozszerza, traci górski charakter (trochę szkoda, przełom Narynia był chyba najładniejszą częścią tego wyjazdu):
i dojeżdżamy do wioski ze sklepikiem.
i paniami wytwarzającymi filc na jurty:
Dolina robi się coraz szersza, droga też - wracamy do cywilizacji. Przejechaliśmy punkt odejścia drogi w stronę przełęczy Tang, wiedząc że nie ma innego wyjścia - musimy pojechać łatwiejszą drogą, bo zwyczajnie zabrakłoby nam czasu na przełęcz. Żeby ułatwić nam decyzję nad przełęczą przewalają się jakieś burze.
Obiad nad rzeczką, w miejscu gdzie góry już definitywnie się kończą - są tylko dalekie widoki
A potem jak zwykle - jazda do zmroku:
Środa, 4.09.2019
Przełęcz джалпакбель nie robi wrażenia, choć to niby 3300m npm.
a za przełęczą już coraz więcej cywilizacji - droga szeroka, wioski, jakieś spółdzielnie rolnicze.
Spotykamy też stado koni, które rankiem koło nas przebiegło:
Tarka jest na całego, ale coraz częściej pojawia się też asfalt. Silny wiatr w twarz.
Dolina się zwęża, przed dojściem do asfaltu zaliczy ładny przełom:
I znowu cywilizacja. I asfalt. A silny wiatr wraz ze zjazdem w doliny zmienia kierunek - pod koniec całkiem miło pcha w plecy
Zjechaliśmy do Kochkor trochę zbyt późno. Longin od razu znajduje podwózkę, ale zabraknie z godzinę by za dnia zobaczyć
skazkę. Szkoda.
Za to kierowca busa jest zjawiskiem samym w sobie. Wiezie nas 270km (do Karakol) po kiepskich drogach w takim stylu że strach patrzyć. Gna na oślep, wyprzedza niebezpiecznie, na skrzyżowaniach, poboczem, na trzeciego, zmuszając do zwalniania jadących z naprzeciwka. I to wszystko z komórką w ręce - rozmowy, smsy, a nawet selfiki. A na koniec kombinował jeszcze z jakimś kolegą - przewodnikiem, mimo że miejsce docelowe w Karakol mieliśmy na mapie w komórce, a kolega tylko mądre miny robił. Brr.
Dziś nocleg w jurtach. Bardzo miłe miejsce.
Czwartek, 5.09.2019
W Karakol jest trochę zwiedzania - to ładne, żywe miasto, z zabytkami, ale także z uniwersytetem i bazarem. I fajnymi widokami na wysokie góry.
A potem znowu podwózka - oszczędzimy sobie tarkowatej drogi pod kazachską granicę.
Granica pośrodku niczego, za to formalności odprawiane z pełną powagą.
A za granicą ma być zjazd, ale w ogóle nie czuć tego, bo robią nową drogę, a tymczasowa jest bardzo słaba. I pojawia się coraz mocniejszy wiatr w twarz. Będzie się jakiś front atmosferyczny przewalać - gdy dojeżdżamy do asfaltu, to wiatr jest taki, że ledwo można jechać. A miasto na horyzoncie przybliża się bardzo powoli.
Za to w mieście smaczny obiad, a po nim - szczęśliwie wiatr odpuszcza.
Tylko deszcz krąży w pobliżu, ale jakoś nas omija.
Jedziemy do zmroku a nawet nieco dłużej - pięknym zjazdem z gór, zatrzymując się na łące niedaleko drogi.
Piątek, 6.09.2019
Dzień budzi deszczem, ale szczęśliwie na śniadanie i składanie namiotów nieco odpuszcza. Ale to dziś jest ten dzień, gdy przydadzą się wszystkie ciepłe i przeciwdeszczowe ciuchy: rękawiczki, skarpetki neoprenowe, długie spodnie, kurtka, buff, itd. Deszcz, wiatr, 8 stopni.
Wąwóz Szaryński - podobno słynna atrakcja, w tej scenerii nie robi wrażenia.
za to na atrakcyjności zyskują chroniące przed wiatrem kazachskie przystanki autobusowe:
I tak sobie ciągniemy to deszczowe pożegnanie z Azją:
aż dojeżdżamy do Kokpek:
gdzie rozgrzewamy się herbatą i obiadem.
Nastroje są słabe, Longin rozgląda się za podwózką, ale obiad i koniec deszczu wiele zmienia. Oraz obserwacja na mapie, że to pasmo górskie przed nami jest jakieś dziwne: my pod niego nie będziemy podjeżdżać, tylko jechać stale w dół - wąwóz Kokpek długim zjazdem wyprowadza nas na równinę:
Dojeżdżając do miasta (Szeklek) widzimy ciekawostkę: niedalekie szczyty są pokryte świeżym śniegiem. A według mapy są one porównywalne do tych, gdzie byliśmy rano (1100m npm). Czyli niewiele brakowało, a zaznalibyśmy też śniegu.
A w mieście krótkie targowanie się z kierowcą napotkanego busa i jedziemy na ostatni nocleg: do Ałmatów.
Sobota 7.09.2019
Jakie ładne miasto te Ałmaty! Jest słońce i panoramy gór, są piękne parki, ścieżki rowerowe, pomniki, zabytki, mnóstwo fontann - i to wszystko wśród ludzi i dla ludzi - jak bardzo inaczej niż w Astanie.
Jest też elegancka kawka z ciastkiem. I bliskie spotkanie z ptaszkiem (wikłacz?), który słowiczymi pieniami potrafił ostatnio zadziwiać:
I jeszcze bazar z pamiątkami i łakociami. I jeszcze wielki meczet:
I jedziemy na dworzec. Nauczeni doświadczeniem dwie godziny przed czasem i ze starannym sprawdzeniem że to na pewno tu.
A i tak skończyło się chaosem - mając jeszcze ponad godzinę do odjazdu i spakowane rowery idziemy do knajpy przy peronie jeszcze coś zjeść, gdy podstawili pociąg i zaczęło się wariactwo: nie możemy z rowerami wejść do przedziałów. Co prawda Longin ze swoim rowerem przedziera się przez blokadę dzielnego kazachskiego kolejarza i pakuje rower pod siedzenia w naszym przedziale, ale to wszystko co można było zdziałać. Wydaje się, że powtarza się schemat z Astany: nie da się, trzeba było nadać rowery jako bagaż, "nas też kontrolują". Nawet, identycznie jak w Astanie, pojawia się bardzo grzeczna pani kierownik i tłumaczy nam, że wszystko robimy źle.
Jest jednak jedna różnica: tym razem pani kierownik faktycznie zależy na załatwieniu sprawy. Ona nie tyle nas spławia, ale istotnie przez tą swoją krótkofalówkę coś ustala. Jest jeszcze szaleństwo biegania z zapakowanymi rowerami wzdłuż półkilometrowego pociągu do wagonu bagażowego, jeszcze Longin na tempo załatwia ekstra bilety na bagaż, niepewność czy się udało rowery zapakować - i pociąg rusza. Po chwili okazuje się, że jesteśmy w komplecie (Longin z Michałem przeszli już pociągiem) a rowery jadą. Uff.
Czyli możemy się w spokoju nacieszyć luksusami tego pociągu sypialnego - z załogą liczącą sobie 37 osób... Np. w naszym wagonie, na 20 pasażerów, jest specjalny kolejarz siedzący na krzesełku na korytarzu i pilnujący by np. papieru w toalecie nie zabrakło. Jest nawet wifi dające dostęp do kolekcji kazachskich kiczowatych filmów (całkiem fajnie się to oglądało - np. jakąś propagandówka z Depardieu lub lepszą wersję Gladiatora) oraz do wybranych serwisów (google, facebook, itp), pod warunkiem instalacji kazachskiego
root certa (by umożliwić podsłuchiwanie ruchu sieciowego). Ale przede wszystkim jest czysto i schludnie - może faktycznie absurdalny był pomysł, żeby te reprezentacyjne przedziały zapakować pod sufit naszymi rowerami? Śpimy do rana - dojeżdżamy do Astana Nurly Zhol punktualnie, tj. po 6 rano.
Jedziemy przez senne, zamglone miasto, przy czym w drodze do niego (10 kilometrów przez pustkowie) przydarza mi się "przygoda": pierwszy raz w życiu zasypiam za kierownicą. Nie przypuszczałem że to możliwe, a jednak: zmęczenie, ranek, brak śniadania, wyciszenie kapturem (trochę kropiło), kompletny brak widoków, wolna jazda - czułem że jest sennie, ale nie sądziłem że aż tak: obudziłem się w chwili, gdy właśnie wjeżdżałem na wysoki krawężnik wysepki drogowej. Przednie koło ładnie wybrało krawężnik (bo amortyzator), a ja miękko choć efektownie przywaliłem w znak drogowy. W zasadzie nic się nie stało - tylko poszła dętka (snake) w tylnej oponie. Ciekawe doświadczenie :-) Oby nie częściej.
Objeżdżamy Astanę od nieco innej niż wcześniej strony
i docieramy na lotnisko, gdzie starannie pakujemy rowery, mamy chwilę nerwów z pracownikiem lotniska, który bojowo próbuje egzekwować obserwację, że w naszych paczkach zobaczył rowery (że niby mamy dopłacić 150 euro od roweru), ale wszystko idzie sprawnie - lecimy. Jeszcze tylko powrót autem do Krakowa i koniec. Jutro do roboty.
W sumie rowerem 837km, 7.5km w pionie podjazdów. Ale to tylko cyferki, podczas gdy najważniejsze zostaje w głowie: widoki, ludzie, przestrzenie. To był wspaniały wyjazd - chętnie bym do Kirgistanu wrócił.
To ten "lekki" wariant wyjazdu z Longinem, tj. ze wsparciem busa. Bus Janusza jedzie ze Śląska, więc dzień wcześniej mam wycieczkę autem z sakwami i spakowanymi rowerami, a potem już na lekko, z małymi plecaczkami, jedziemy z Mateuszem na lotnisko w Balicach. Jedziemy do Aten dzień wcześniej niż Warszawiacy: to dobra alternatywa dla jazdy do Warszawy, z zapasem takim by zdążyć bezpiecznie na lot z Modlina. W praktyce w tym wariancie ruszamy w środę po południu, zamiast w czwartek rano, a zyskujemy cały dzień na zwiedzanie Aten.
A nawet więcej niż dzień: w środę wieczorem idziemy sobie spokojnie przez miasto, oglądając co się da,
zaliczamy musakę pod Akropolem,
i leniwie idziemy przez wieczorne miasto, tak że w zamówionym przez booking.com
hoteliku jesteśmy dopiero cichą nocą.
Drzwi otwieramy kodem z maila, na kontuarze pustej recepcji czeka klucz do pokoju, w środku cisza, czystość i dobry sen. Zdecydowanie warto było dopłacić stówkę w porównaniu do tańszej lokalizacji (przydał się nawyk czytania opinii zaczynając od najgorszych - a tam ludzie pisali o... pluskwach. brrr).
Dzień 0: Ateny
Zaczynamy od Akropolu - otwierają go o 8:00, więc w kolejce (jeszcze krótkiej) ustawiamy się 7:40. I wchodzimy na tę skałę górującą nad miastem:
Czy warto było? Zdecydowanie tak! To miejsce to jednak centrum wszechświata - trzeba go odwiedzić. Sam Akropol to mnóstwo oglądania, które z czasem robi się coraz trudniejsze - z każdą chwilą tłum robi się gęstszy:
Ale my już zobaczyliśmy co chcieliśmy i przez skałę Aeropagu schodzimy w dół - do miasta i kolejnych ekspozycji objętych biletem za 30 euro.
(pozostałości zegara wodnego w "Wieży Wiatrów")
Robi się popołudnie, skwar taki, że na otwartą przestrzeń trzeba wychodzić ostrożnie - ostatnie "punkty obwiązkowe" robimy już z wysiłkiem. Z przerwą na obiad, ale prawdziwą nadzieją na odpoczynek jest muzeum Akropolu - nowoczesne, więc pewnie klimatyzowane - tam odpoczniemy. Możemy tam przejść przez Plakę, ale bazarowy tłum nas nie ciągnie:
Zamiast tego, podczas krótkiej odsapki w cieniu, przeglądam zabrany wydruk z 3 stron o zwiedzaniu Aten i tam trafiam na zachęcający opis Anafiotiki - miniaturowej dzielnicy mieszkaniowej tuż pod skałą Akropolu. I to był strzał w dziesiątkę - niesamowicie urokliwe miejsce, gdzie idąc wąskimi chodnikami (bo przecież nie ulicami), zobaczyliśmy Ateny od najładniejszej strony.
Praktycznie nie ma tam turystów, a mieszkańcy przyjaźni - gdy w pewnym momencie mamy wątpliwość, czy przypadkiem właśnie komuś na podwórko nie wchodzimy, to uśmiechnięty pan z miotłą macha na nas i mówi, żebyśmy śmiało przechodzili, że tędy na Akropol, itd. W odpowiedzi i my się uśmiechamy i w ogóle jest jakoś dobrze, swojsko. A może ta swojskość to zasługa wszechobecnych kotów? Są wszędzie, bezstroskie, zadowolone; wszędzie też stoją wystawione dla nich miski z wodą. Takie Ateny można zapamiętać: miasto szczęśliwych kotów i uśmiechniętych ludzi.
I tak docieramy pod muzeum. Nowoczesne, dostojne, zorganizowane. I klimatyzowane. Pal licho, że ta klima może się zemścić w następne dni, gdy na rowerze będziemy musieli upał znosić - dziś już koniecznie wymagamy wytchnienia.
A potem jest już popołudnie, miasto rozgrzane na maxa stygnie bardzo pomału - jeszcze tylko "najlepsza baclava w Grecji" (według właściciela kawiarni i faktycznie niezła była) i chowamy się w parku.
Pomału zmierzamy w stronę dworca kolejowego i znienacka jesteśmy mijani przez grupkę żołnierzy z pomponami na butach:
Znaczy się trafiliśmy na cogodzinną zmianę warty pod Parlamentem.
Cudaczny rytuał, gdzie dowódca we współczesnym mundurze z namaszczeniem "koryguje" postawę nieruchomych biedaków w mundurach cudacznych:
Poprawienie ustawienia karabinu, kitki u beretu, itd. I to wszystko ze śmiertelną powagą :-)
Potem przechodzimy przez bezbarwną dzielnicę handlową (tłumy, kawiarnie, grajkowie uliczni, restauracje, drogie sklepy - do złudzenia przypomina to inne europejskie miasta), potem delikatnie niepokojącą dzielnicę turecką, a w końcu kilka przecznic z bezdomnymi śpiącymi na ulicach. I dochodzimy na dworzec.
Grupa warszawska dociera z lotniska z bardzo niewielkim zapasem - zdarzyło im się spore opóźnienie lotu z powodu ewakuacji lotniska w Modlinie (podobno rutynowe: ktoś zostawił podejrzany bagaż). Ale się udało - szybkie powitanie i pakujemy się do pociągu, gdzie bardzo staramy się zasnąć choć na chwilę. Bo reszta grupy rano zaczyna przygodę, podczas gdy ja z Mateuszem mamy za sobą dłuuuuugi dzień.
Przesiadka o 3 nocy wykonana w półśnie, a po dotarciu do Trikali (gdzie Janusz z busem już na nas czeka), większość rzuca się spać na trawniczku koło stacji. Tylko ja z Robertem leniwie skręcamy swoje rowery (wolę mieć to już z głowy), a gdy się udaje - dołączamy do śpiących. Sen może niedługi, ale dużo daje.
Dzień 1: Metory
Poranek zaczynany niespiesznie - trudno tak od razu o pełną mobilizację, zresztą zawsze coś wyjdzie. Gdy w końcu ruszamy, to od razu pod presją czasu - klasztory w Meteorach zamykają o 15:00. Ale mówimy sobie, że jest tam tylko 20km "po płaskim", więc luzik.
To po płaskim to Równina Tesalska - faktycznie równa idealnie, rozpalona słońcem (błyskawicznie robi się 41 stopni na kierownicy roweru), z gorącym wiatrem w twarz. I zbliżającym się pomału, widokiem niesamowitych skał Meteorów:
Od Kalambaki solidny podjazd - daje w kość w narastającym szybko upale. Ale wszystko to nieważne wobec widoków.
Zwiedzamy pierwszy otwarty klasztor: Rusanu.
Została już tylko godzina do zamknięcia - jeśli chcemy zobaczyć coś jeszcze, to trzeba się spieszyć. Z tego względu (oraz południowego skwaru! termometr na kierownicy pokazuje 45 stopni) większość wybiera podwózkę busem, ale my twardzi - jedziemy rowerami.
Klasztor Św. Trójcy omijamy, choć żałujemy, bo wygląda niesamowicie:
i zmierzamy do Św. Stefana:
Tam mamy jeszcze dość czasu by spokojnie wszystko zobaczyć, ale wychodzimy na styk - za nami już się brama zamyka.
Umordowani jesteśmy solidnie. Odrzucamy bez żalu pomysł, by zrobić teraz jeszcze 40km objazd okolicznych górek i najchętniej byśmy już dziś, pierwszego dnia, nocowali na campingu. Bo tam byłby prysznic oraz WC - ważne, bo Mateusza coraz mocniej kręci w żołądku.
Ale Longin jest twardy, a my zgodliwi - dzień kończymy fajnym przejazdem bocznymi drogami i noclegiem nad rzeką, gdzie pobliska stacja benzynowa z przyjazną obsługą (koniecznie chcieli Mateusza poić metaxą) jest sposobem na ukojenie żołądka i nabranie czystej wody - do worka kąpielowego i gotowania ryżu. A nocleg nad rzeką dał dobry sen.
Dzień 2: ucieczka od upału na 1700m npm
Dziś chcemy być mądrzejsi niż wczoraj - ruszymy wcześniej, w południe będziemy sjestować się, nie damy się usmażyć... Wyszło częściowo: ruszyliśmy o 10, słońce dopadło nas od razu. Najsłabsza okazała się komórka w pokrowcu na kierownicy - gdy jej dogrzało, to zaczęła wskazywać pozycję z GPS przesuniętą o kilkaset metrów. W sumie nie szkodzi, bo droga oczywista, a efekt zniknął po wystudzeniu telefonu (w sakwie), ale śmiesznie pomyśleć, że elektronika jest delikatniejsza od człowieka :-)
Jedziemy krajówką, ale ruch znikomy. Stopniowo wykręcamy wysokość.
Miłe jest, że wczorajsze problemy żołądkowe Mateusza wydają się przeszłością, co widać w szczególności po sposobie w jaki Mateusz patrzy na grilla w przydrożnej knajpce :-)
W porze obiadowej docieramy do wioski Panagia - byliśmy tam umówieni z busem, ale że jesteśmy pierwsi, to nie czekamy przy drodze, tylko zjeżdżamy wioski, gdzie kusi bardzo miła knajpka. Niewiele myśląc zamówiliśmy tam jedzenie i zrobiliśmy sobie regularną sjestę. Reszta grupy poszła w nasze ślady - gotowanie z polskich zapasów zostało przesunięte na wieczór.
Zebraliśmy się dopiero gdy upał zaczął nieco odpuszczać. Niedaleko za Panagią pojawiło się odbicie na autostradę, a krajówka, idąca dalej w góry - jest częściowo zablokowana (wysypaną ziemią) oraz ma ustawiony znak zakazu. Oczywiście nie przejmujemy się zakazem, podobnie później Janusz z busem - mamy piękną, szeroką drogę tylko dla nas.
A przekłada to się nie tylko na bezpieczeństwo, ale też pozwala wykorzystać plamy cienia - także po lewej stronie drogi.
Razem z wysokością i kończącym się dniem robi się coraz chłodniej - 21 stopni podczas jazdy to prawdziwy luksus!
I w takich luksusowych warunkach docieramy na Przełęcz Katara, gdzie przy drodze jest baza dla pługów śnieżnych, a poza tym spokój i dzwonki pasących się krów.
Janusz staje na lądowisku dla helikopterów, a my rozbijamy namioty - miejscówka idealna.
W nocy milion gwiazd nad głową (księżyc w nowiu) i 8 stopni. Spało się wspaniale.
Dzień 3: zjazd do Ioanniny
W końcu wstajemy o właściwej porze, tj. o świcie.
tak że po zjedzeniu śniadania możemy ruszyć w miarę wcześnie (po 8). Słoneczko zdążyło trochę już popracować, więc ociepla się (do 12 stopni), ale i tak zjazd trzeba rozpocząć porządnie ubranym:
Widoki bardzo górskie (w końcu jesteśmy na wysokości Babiej Góry) z mocnym akcentem autostrady, o której nie odważę się powiedzieć że szpeci góry, skoro właśnie autostrada uczyniła te góry, tę drogę, pustą:
W dole widzimy też miasteczka - podobno taka lokalna wersja Zakopanego:
Podczas zjazdu szybko trzeba się rozbierać - wraz z wysokością tracimy chłodek. Na dole jest już całkiem skwarnie.
I spotykamy pierwszego na tym wyjeździe żółwia:
Agnieszka przejęta, zdejmuje go z drogi. Mówi że chroni w ten sposób jego życie, ale co on tam sobie w tej swojej główce pomyślał, gdy go cofnęła w podróży - nie wiemy :-)
Po długim zjeździe czeka nas całkiem solidny podjazd. Mamy do wyboru albo jechać dalej krajówką (trochę dłużej, więc łagodniej) lub starą drogą - trochę stromiej, za to bez ruchu. Dokładniej to zupełnie bez ruchu - droga jest porzucona, pomału się rozpada. Jechaliśmy nią z lekkimi obawami czy nie trzeba będzie wracać, ale w końcu okazała się idealna na rower.
Piłowanie podjazdu w pełnym słońcu daje się odczuć, ale mając w pamięci np. Meteory w południe, wiemy że źle nie jest - jest ciągle przedpołudnie (podjazd kończymy o 12).
Agnieszka ciągnie do
Dodoni - podobno ciekawe, antyczne miejsce o kilkanaście km od Ioanniny. Niestety ma wadę - według informacji Agnieszki zamykają o 15. Czyli zdążymy, ale kosztem jazdy w największy skwar. Najkrótsza droga prowadzi południową stroną jeziora, ale namawiam na stronę północną, gdzie zamiast na 2km serpentyn stracić wypracowaną wysokość, mamy długi, łagodny zjazd - strona północna ma szansę być sporo szybsza mimo, że o 5km dłuższa.
Faktycznie jest szybko. Idealny asfalt i długi zjazd - mniam!
Ale gdy po pierwszej w południe docieramy do Ioanniny, to zapał do zwiedzania Dodoni szybko blednie. Bo po Atenach to dla nas tylko "kolejne antyczne kamulce", żeby zdążyć tam zwiedzić przed 15 to trzeba by część podjechać busem, a poza tym jest naprawdę piekielnie gorąco. Agnieszka ciągnie dalej, my zostajemy. W losowym punkcie miasta, przypadkiem koło knajpki. Może gdybyśmy wiedzieli, że Dodoni jest czynne do 20 (jak się w końcu okazało), to byłoby inaczej, ale wtedy byliśmy głodni, przegrzani i nie chciało się dalej ciągnąć.
Po obiedzie skręcamy w stare miasto
i docieramy na półwysep zamkowy (mur od strony lądu)
Jest tam wspaniały cień i muzea, które leniwie zwiedzamy.
Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu - podjeżdżamy do Perama, zwiedzić tamtejszą jaskinię:
Wyjście z jaskini wysoko na zboczu - trzeba wrócić na dół, wygodnym chodniczkiem. A w dole widoki
Chodniczek okazał się
zbyt wygodny - wcześniej miałem wiele okazji do zrobienia sobie krzywdy, ale uważałem. A tu lazłem nieuważnie, nie patrząc pod nogi - i źle stanąłem, a właściwie spadłem ze stopnia. Głupio, bez powodu, uszkodziłem sobie kolano. Zabolało tak, że ledwo zlazłem na dół, ale najważniejsze było, czy ten ból przejdzie? Czy przypadkiem właśnie nie zakończyłem wycieczki rowerowej...
Ostrożnie wsiadam na rower i na niskim biegu, ostrożnie, oszczędzając lewą nogę, dojeżdżamy do campingu. Nie da się ukryć - boli... Trzeba rozkładać namiot, wykorzystać okazję do przepierki, starać się, ale ja zwyczajnie padam. Rozkładam karimatę na trawie i tak zostaję - Robert mówi, że wyglądam jakby należało wokół mnie sarkofag wybudować - i to dobrze oddawało stan mojego ducha wtedy. Od Justyny dostaję maść ze środkiem przeciwzapalnym, co razem z odpoczynkiem powinno spowodować poprawę, ale nie bardzo - wieczorem zaczynam się ruszać, ale mocno kuleję. Na noc biorę dużą dawkę ibuprofenu.
Dzień 4: Vikos
Poranek przepiękny a ja kuleję. Słabiej niż wieczorem, ibuprom coś dał, ale nadal mocno - nie ma mowy, bym miał dziś przejść pieszo wiele godzin przez Wąwóz Vikos. Mam nadzieję, że rowerem coś pojadę - spróbuję nie pauzować w busie.
Co mogę jeszcze zrobić? Kupić opaskę uciskową - idę w miasto szukać apteki. Jest ich wiele, ale najwcześniej otwierają o 8:00. W aptece skomplikowane tłumaczenie (jakie to typowe: pani początkowo w ogóle po angielsku nie mówi, ale z każdą chwilą mówi coraz lepiej - pod koniec komunikujemy się już całkiem zgrabnie), długie szukanie po półkach i w końcu przymierzanie kolejnych rozmiarów. Udało się - opaska jest gruba i ciepła (będzie problem w upale), ale ściska kolano właściwie.
Ostrożnie ruszam rowerem, uważam bardzo by kolana nie urazić, bardzo niskie biegi, prędkość żenująca. A potem piłowanie podjazdów w słońcu. Jedzie mi się fatalnie - nie nadążam za Mateuszem, nie daję rady w tym skwarze, długo nie potrafię złapać rytmu wysokiej kadencji, pozwalającego mi sprawnie ciągnąć pod górę. Ale to musi być skutek uboczny wzięcia ibupromu na noc - muszę go wypocić, żeby było lepiej.
Ale też upał jest nieprzyzwoity - termometr pokazuje kolejne rekordy (46 podczas jazdy, 39 w cieniu), podjazd południowym zboczem nie daje szans na wytchnienie, a do tego dalekie pożary (?) przynoszą smród spalenizny. To był dla mnie zdecydowanie najtrudniejszy kawałek na tym wyjeździe.
Nawet najdłuższy podjazd w końcu się kończy - odpoczywamy na zjeździe i w końcu jest: Wąwóz Vikos.
Od wielu dni pijemy butelkowaną wodę z napisem "Vikos", ta nazwa jest dosłownie wszędzie. A ja będę tak blisko i nie zobaczę tej atrakcji - szkoda.
Ale ja już nie kuleję tak bardzo - nie mogę sobie na wiele pozwolić, ale trochę, pomalutku - mogę spróbować. "Oddaję" Mateusza, żeby poszedł zaplanowaną drogę wąwozem z resztą grupy (rowery bus przewiezie na drugi koniec wąwozu),
a sam zmieniam buty, zapinam rower do słupka i pomału idę przed grupą w wąwóz.
W Wąwozie spędziłem 2 godziny (po godzinie zawróciłem). Nawet nie szedłem dużo wolniej od grupy (dogonili mnie dopiero jak wracałem), ale to był dobry wybór - odpocząłem, zrelaksowałem się, trudne miejsca przechodziłem tak wolno jak potrzebowałem, nie spowalniając nikogo. No i nie nadwyrężyłem bardziej kolana - wręcz czułem, że jest z nim coraz lepiej.
Po powrocie do roweru mam spokojną końcówkę dnia - jadę przepiękną, pustą doliną równoległą do Vikos
gdzie koło urokliwego kościółka
korzystam z ujęcia wody. Woda zimna, przepyszna - napełniam worek, myję głowę, przepieram koszulkę (mokrą zakładam - błyskawicznie wysycha). A także cieszę pszczoły, które przed moim przyjściem próbowały z kranu wysysać krople wody, a teraz mają jej do woli.
I gdy tak siedzę sobie w tym pięknym miejscu, z mokrą głową, otoczony brzęczeniem pszczół, to czuję że znów wszystko jest na swoim miejscu - że upał nie taki straszny, że to piękny wyjazd. I że kolano już nie boli. Poważnie - wystarczyło go trochę rozruszać. Przede mną 600m zjazd do rzeki, ale wcześniej muszę wjechać 200m garbu między dolinami. Według mapy ma być stromo - dobry test dla mojego nowego optymizmu co do kolana.
Zaczynam podjazd nieśmiało, ale robi się coraz stromiej (10%), a na moim kolanie nie robi to wrażenia. Jestem w raju! :-)
Wyjeżdżam na przełęcz i pojawia się On: drugi koniec Wąwozu Vikos - przepiękny! Fajnie że Mateusz zobaczy go z bliska.
Rozpoczynam zjazd, ale w jego trakcie zatrzymuje mnie telefon - od Mateusza, który mówi, że nie doszli do końca wąwozu, tylko gdzieś w jego środku. Czyli Janusz zamiast zwozić ich nad rzekę (wtedy byłaby po drodze) może zawieźć ich gdziekolwiek - lepiej nie zjeżdżać do końca, bo może będę musiał się wracać. Czekam na kolejny telefon i patrzę na widoki przy zachodzącym słońcu
W końcu Mateusz dzwoni - nocleg jednak w umówionym miejscu - jadę z górki na pazurki.
nad rzekę, gdzie miejscówka na nocleg jest fantastyczna. Woda w rzece czysta i zimna - w zasadzie niepotrzebnie worek z wodą wiozłem. Jest też fajna łączka na rozbicie namiotów.
Zjeżdża bus, Mateusz umordowany ale zadowolony. Kolacja, arbuz, sielanka
Dzień 5: Albański piekarnik
Dzień wstaje piękny, optymistyczny - w miarę sprawnie ogarniamy się na biwaku
i jedziemy w górę. Szczęśliwie nie musimy wyjeżdżać całych 600m, na przełęcz, ale i tak trochę podjazdu jest.
Podczas podjazdu widzimy drogę, którą miał Janusz zjeżdżać busem, gdyby udało się dojść do końca wąwozu - oj, byłaby karuzela:
Droga nie rozpieszcza - ciągle są jakieś podjazdy:
a Mateusz widać że już w nogach drogę czuje - narzeka. Że w tym tempie, z takimi ciągłymi podjazdami, to żadnego dystansu nie zrobimy, że co to za drogi, że upał, itd :-)
Akurat na upał ma prawo narzekać - gdy zjeżdżamy w doliny znowu robi się naprawdę gorąco. Robimy przerwę na obiad w ostatnim greckim miasteczku przed albańską granicą (ale tam już chyba więcej Albańczyków niż Greków było), ale mimo południowego skwaru trzeba ruszać dalej - umówieni jesteśmy na granicy na wspólne przekraczanie.
Droga jest prosta, jednostajnie pod górę, zalana słońcem i bezwietrzna. Daje w kość.
A potem granica i jedziemy w dół - wreszcie jest wiatr, ale gorący jak z piekarnika. Mamy się za granicą zatrzymać gdzieś w cieniu, ale żadnego cienia nie ma. Jest tylko droga, koło niej kanał irygacyjny z bystro płynącą wodą, pola i gołe góry. Zupełnie gołe - po greckiej stronie granicy były jakieś lasy, a tu - nic.
Dojeżdżamy do miasteczka gdzie odchodzi podjazd przez góry - w stronę morza i noclegu nad "Blue Eye". Trzeba zdecydować kto chce jechać busem nad morze (dla plaży i świątyni Asklepiosa) a kto woli rowerem przez góry. Trochę szkoda morza, ale wybieramy rower - pojedziemy w trójkę, z Robertem.
Tylko nie teraz, zaraz - teraz za gorąco. Mamy miejscówkę dla przeczekania skwaru i skorzystamy z niej: bardzo sympatyczna kawiarnia z panią, co ni w ząb po angielsku, ale była uśmiechnięta i dawało się dogadać na migi. Zresztą wiele nie potrzebowaliśmy - wystarczyła woda, lemoniada i cień:
Gdy w końcu ruszamy nadal jest gorąco, ale do wytrzymania. Podjazd jest solidny, a do tego wiatr w twarz, z góry, jest taki, że gdy na serpentynach są fragmenty gdy popcha w plecy, to wręcz wpycha pod górę.
A potem zjazd i skręcamy w dolinę Błękitnego Oka
Początkowo nie jest zachęcająco: wszystko jest pokryte kurzem, podnoszonym z szutrowej drogi przez zbyt szybko jadące auta, duże jezioro początkowo z daleka śmierdzi gnijącymi glonami, a samo Oko to małe jeziorko, przy którym stoi kram z pamiątkami, a ludzie robią sobie selfiki. I nie wygląda, żeby dało się tu sensownie biwakować.
Ale to było złe wrażenie - wystarczyło zapytać sprzedawcę pamiątek by wszystko wytłumaczył: miejsce pod namioty jest legalnie przewidziane tuż koło Oka, koło restauracji jest też kulturalna toaleta (czynna całą dobę). A kurz od aut szybko opadł, jak tylko wraz z wieczorem zmniejszył się ruch. Ostatecznie miejscówka okazała się całkiem udana.
Dzień 6: Gijrokaster
Dzień zaczynamy od podjazdu - wracamy tą samą drogą, przez przełęcz, do głównej. Tam znowu piekarnik, ciągniemy pod wiatr, zmieniając się na prowadzeniu.
Gorąca droga doprowadza do miasta: Gijrokaster czyli srebrny zamek.
Skwar jest straszny, ale w samym zamku będzie chłodniej - musimy tam dotrzeć i się schronić. Podjazd był mocny, a skwar wyjątkowo ciężki (jak się potem okazało - przedburzowy), za to w zamku było faktycznie chłodno - od bramy wręcz wiało zimnem - wspaniale!
Zamek jest ogromny - to wręcz kiedyś było miasto, z warsztatami, kramami, itd. Zostały z tego ruiny z chaotycznymi ekspozycjami, ale i tak jest co oglądać.
A potem zjeżdżamy do miasta. Na obiad. Restauracji jest mnóstwo - my wybieramy taką z sympatycznym kelnerem i ogródkiem pozwalającym nie wchodzić do klimatyzowanej sali. Mateusz zamówił pizzę (wreszcie :-)), a ja najsmaczniejszą jagnięcinę jaką w życiu jadłem.
A to że widać nas z ulicy napędziło restauracji kolejnych klientów - zarówno z polskiej wycieczki autokarowej, jak i reszty naszej grupy.
Czyli nie mamy wyrzutów sumienia, że siedzimy tam długo. Bo przecież chodzi nam nie tylko o jedzenie, ale i o przeczekanie skwaru.
Gdy w końcu się zbieramy, to najpierw okazuje się, że Agnieszka nie może odpiąć roweru (po długich szarpaniach w końcu zapięcie rozbroił Longin), a potem postraszył deszcz.
To znaczy straszył tylko przez chwilę - zadziałały automatyzmy z Polski, że deszcz to zimno, kłopot i trzeba się ubierać. Tutaj stwierdziliśmy, że deszcz tylko nas ucieszy. Niestety skończyło się na leciutkiej mżawce i oglądaniu prawdziwego deszczu z daleka, a same chmury (przez chwilę dały ochłodzenie) szybko się rozwiały
Ciągniemy dalej główną
dolina się z czasem zwęża, pojawiają się podjazdy
Miłą niespodzianką po drodze jest miejsce z wodą spływającą z gór - pyszną i wszechobecną: zasila "krany" i wodospad, spływa z dachu restauracji, a nawet przepływa przez zbiornik w którym pływają żywe pstrągi na sprzedaż.
Dzień się pomału kończy, więc remont drogi zmuszający nas do zjazdu do miasta, traktujemy tylko jako stratę czasu, choć miasto wygląda całkiem ciekawie - z tłumami na deptaku, z jakimś fortem, itd. Ale my musimy dalej.
Gdy robi się szarawo zakładamy kamizelki i pierwszy raz w czasie tego wyjazdu - kończymy dzień na lampkach.
Zjeżdżamy z głównej o zmroku, tak że ostatnie kilometry jedziemy całkiem po ciemku - droga wije się po zboczu doliny, przez chwilę tracąc asfalt, ale mapa w komórce pozwala nie mieć żadnych wątpliwości.
Nocleg jest na dużej łące daleko od jakichkolwiek wiosek, o kilkaset metrów od potoku. W świetle czołówek wynajdujemy miejsca nawet nie tyle bez mrówek, co takie, gdzie mrówek będzie najmniej. Jeszcze tylko kąpiel pod rozgwieżdżonym niebem i wpadamy w sen.
Dzień 7: Albańska krajówka przez góry
Mam pewne wątpliwości czy to się uda: mamy dziś zrobić 110km, w tym kupa podjazdów i podobno częściowo bez asfaltu. Żeby się udało, musielibyśmy pierwszą część czyli 55km przeprawy przez góry do Berat zrobić przed największym skwarem - robimy co możemy czyli ruszamy przed 8 rano.
Droga jest wąska, dziurawa, ale asfaltowa. Za to szybko robi się stroma, a gorąco jest od samego rana
Docieramy do miasteczka, gdzie mamy nadzieję uzupełnić zapasy wody. Znaczy się im więcej widzimy po drodze opuszczonych domów, tym nadzieja jest coraz bardziej podszyta obawą, tak że gdy okazuje się, że miasteczko to praktycznie ciąg kilku "Cafe", to robi się bardzo błogo.
Jest lodówka a w niej woda. W sumie kranówa, ale smaczna i nie zaszkodziła. Zastanawiam się czy wziąć butelkę 2 czy 5l i w końcu biorę obie. I to był dobry wybór :-)
Jeśli myśleliśmy, że dotąd było ciężko, to czas zmienić zdanie: teraz będzie bez asfaltu.
Nie jest łatwo, szczególnie Mateuszowi. On ma opony 38mm i znikomą praktykę jazdy terenowej. Wiem z doświadczenia, że po takiej drodze spokojnie można jechać na takich oponach, ale dla niego to nowość, na którą nie był gotowy - wie, że znalazł się w rozpalonej słońcem pułapce, gdzie w tym tempie możemy spędzić jeszcze wiele godzin. Narzeka, ale ciągnie do przodu.
Docieramy w końcu do najwyższego punktu drogi, gdzie czeka na nas Janusz z busem - wywiózł na górę większość grupy, tak że pojechali oni przed nami w dół. A właściwie nie do końca w dół: zanim zacznie się właściwy zjazd, będzie jeszcze ok. 20km góra-dół. Czyli i oni poznają urok tej drogi.
Jest już pierwsza po południu, gdy zaczyna się kawałek iście morderczy:
Stokówka wystawiona na słońce, bezwietrznie, bez żadnych szans na cień, pod górę na tyle stromo, że rower trzeba prowadzić. Termometr na kierownicy pokazuje 50 stopni i nic nie można zrobić - jedyna nadzieja w tym, że na górze, za zakrętem będzie jakiś cień. Komórka mówi, że ona w takich warunkach robić nie będzie - jest przegrzana, więc wyłącza wszystkie aplikacje, a telefonować można tylko na alarmowe. Sam też się trochę tak czuję
:-)
I faktycznie za zakrętem jest cień, ale zanim się do niego dotrze, to trzeba pocierpieć. Wypycham rower na górę na resztkach sił. I padam w pięknym, kojącym gaju, gdzie lekko chłodny wiatr wprowadza w błogi nastrój.
Docieramy tam w podobnym czasie co Longin z Justyną, ale oni jadą z busa i chce im się ciągnąć mimo południowego skwaru. Podziwiamy (okazało się że ok. 1km dalej znów czekał Janusz i ich zabrał), ale my tu zostajemy. Około 2 godzin - jest czas i na zagotowanie liofilizatów i na słodki, kojący jak pół nocy, choć tylko 20 minutowy sen.
Jeśli ktoś szuka szczęścia, to polecam to miejsce - jest naprawdę wspaniałe. Zapewne żeby go naprawdę docenić, trzeba się najpierw umordować jak my - ale warto.
Droga w zasadzie robi się coraz lepsza, choć ciągle zdecydowanie poniżej oczekiwań Mateusza. Mamy trochę za mało wody, więc znów mamy nadzieję na nabranie jej w wiosce. Ale okazuje się że Terpan w zasadzie mijamy bokiem. A dokładniej górą - przy drodze jest kilka zamkniętych od dawna budynków, np. sklep, a sama wioska jest sporo poniżej. I podobnie będzie dla kilku następnych wiosek - mamy co najwyżej szansę na obejrzenie wioskowego cmentarza (a przy cmentarzu - komiczny na tym pustkowiu znak drogowy przejścia dla pieszych).
W końcu zjazd. Miejscami mocno trudny technicznie, zwłaszcza dla Mateusza, ale i tak prędkość rośnie nam kilkukrotnie. To dobrze, bo wody mamy resztki. Mateusz swoją kończy do zera, ja piję oszczędnie, bo wiem, że słabo znoszę całkowity brak wody, zresztą trzeba coś mieć np. na wypadek gdy trzeba muchę z oka wypłukać. Ostatecznie dzielimy się resztkami, a odkryciem "na wagę złota" jest znalezienie w pozornie pustych butelkach w kieszeniach sakiew jeszcze w sumie z pół szklanki wody. Zbliżając się do miasta mamy w bidonie jeszcze tak ze 3 łyki a w ustach taką suchość, że trudno było mówić.
Tak więc gdy 5km od miasta mijamy wioskę, gdzie odbicie nie będzie zbyt wiele kosztowało, a spotkany na skrzyżowaniu miejscowy potwierdza obecność "cafe", to z radością i nadzieją tam zjeżdżamy. Jest sklep! Wspaniały, z lodówką i mnóstwem wody.
2l fanty i 1.5l wody (na dwóch) z wchłaniamy na poczekaniu. I robimy zapasy na później. Oj, woda to dobra rzecz!
Jeszcze tylko zjazd do naszej wspaniałej gruntówki (droga przez wioskę była taka, że doceniliśmy doskonałą nawierzchnię krajówki), która tuż przed miastem zyskała asfalt - ostatnie kilometry lecimy chłodzeni wiatrem.
Berat to ładne miasto, z deptakiem, z zamkiem, i innymi atrakcjami turystycznymi.
Oraz z odwiedzoną przez nas przypadkiem bardzo "prawdziwą" dzielnicą nieturystyczną.
Jest też camping, ale po pierwsze Robert z Anią i Ernestem już jadą na wyznaczony nocleg, a po drugie to zbyt blisko końca wyprawy, by była szansa na modyfikację trasy - musimy dziś nocować bliżej granicy. A że jest już 19:30, to mamy do wyboru albo od razu ruszać w drogę i kończyć mocno w nocy, albo zgodzić się na podwózkę z busem. A że oznacza to też możliwość zjedzenia w knajpce porządnego posiłku, to wybór po męczącym dniu jest dość oczywisty :-)
Nocleg był zdecydowanie najgorszy na tym wyjeździe. Wypatrzona na street view łączka - w ciemności okazała się zupełnie nieprzekonywująca, więc Longin szuka czegokolwiek nad rzeką. I w końcu coś znajduje: kamieniste pobocze jakiejś drogi budowlanej, daleko od rzeki, zresztą tutaj zupełnie niezachęcającej (rozlewiska, ewentualnie błotnisty kanał irygacyjny). Jesteśmy zmęczeni i lepiący się od potu, a ja nie pomyślałem by prosić wcześniej Janusza o napełnienie worka wodą.
W pobliżu jest jakaś knajpa, w niej jakaś impreza, ale stwierdzam że muszę spróbować - wbijam na tę imprezę na bezczelnego (zostaję porwany do stolika i mam gadać z jedynym imprezowiczem podobno mówiącym po angielsku), zamawiam (i wypijam - z rozkoszą!) piwo, po czym dyskretnie oddalam się, by w umywalce napełnić worek wodą. Trochę obciach, ale się udało - zmyliśmy w końcu z siebie pył tej albańskiej drogi krajowej SH74. Nie byliśmy jedynymi z tym pragnieniem - większość chwaliła się, że udało się wykąpać w 1-1.5l wody - my mieliśmy jej aż 10l na dwóch - luksus.
Dzień 8: Macedonia
Dziś asfalt i po początkowo prawie po płaskim - doceniamy po wczorajszych rozrywkach i lecimy z przyjemnością.
Potem jest piękny podjazd szosowy na przełęcz, ale że nie było wielu chętnych na tą atrakcję, to Longin zarządza podwózkę busem, tak by zakończyć dzień wcześniej i dzięki temu spakować busa jeszcze za dnia. Czyli w Librazhd czekamy na busa w całkiem miłej knajpce.
Macedonia, na przełęczy 1000m npm wita nas zupełnie innym klimatem - jest chłodniej, są chmury, delikatnie czasem pada. Miła odmiana.
Na przejściu spotykamy rowerzystkę - dowiadujemy się, że samotnie jedzie w 5 tygodni z Grazu do Salonik. I że zazdrości nam jazdy grupowej, bo np. w Serbii samotnie "czasem było strach".
Z przełęczy długi, wspaniały zjazd. Na tyle wspaniały, że Mateusza dogonić nie mogę. Może i ma węższe opony, ale to i tak dla mnie nowość - w sumie to się cieszę, ale wtedy głównie myślałem co zrobię jak się zgubi. Nie zgubił się :-)
Szybko znów robi się ciepło, ale klimat jest zupełnie inny niż chwilę wcześniej - w Albanii. Wraca roślinność a w powietrzu wyczuwa się wilgoć. Ale to nic dziwnego - w końcu jesteśmy w pobliżu ogromnego jeziora.
Pakowanie rowerów i bagaży do busa to ciężka praca. Niestety nie udało się uniknąć błędu - Mateusz zapomina o scyzoryku w kieszeniu i gdy go odnajduje po odjeździe Janusza, to zamartwia się że go straci. Ludzie pocieszają go, że jest szansa, że nie takie rzeczy zdarzyło się przenosić przez kontrolę, ale tak naprawdę niewiele można zrobić - jest zbyt późno by szukać poczty dla nadania paczki do domu, więc pozostaje liczyć na szczęście.
Wieczorem jest jeszcze czas na pójście do miasta - nad jeziorem jest jakiś festyn, zresztą Ohryda to duże, ciekawe miasto. Namawiam towarzystwo na absurdalny pomysł, by wypić piwo akurat w "Irish Pub" (zabawna rozmowa z kelnerem o dwu rodzajach Guinnessa, w tym jednym - nieobecnym), po czym oni idą dalej, a ja padam - i wracam do Mateusza. I do kąpieli. I do wygodnego łóżka.I do wifi, gdyż w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że warto by załadować do Locusa mapę Austrii/Wiednia.
Dzien 9: Wiedeń
Wczesna pobudka, przejazd taksówkami (10euro na 4 osoby) na lotnisko. Kontrola na lotnisku absurdalnie szczegółowa - ciągnie się bardzo powoli. I oczywiście znajdują, po czym rekwirują scyzoryk.
Na lotnisku w Wiedniu szukam automatu biletowego, w którym trzeba wydrukować bilet do Katowic na podstawie dokumentu, wydanego w pdf podczas zakupu. Okazuje się, że automat nie ma takiej funkcji, ale w pobliżu jest stanowisko z żywym pracownikiem kolei, który robi co potrzeba, spisując wcześniej jakiś straszliwie oficjalny dokument, a którym uroczyście składamy podpisy. Gdy wracam do automatu by kupić bilet do miasta, okazuje się że najbliższy pociąg jest za 3 minuty (a kolejny za ponad pół godziny) - czasu w Wiedniu nie mamy dużo, więc ryzykuję: ekspresowe pożegnanie z grupą i biegniemy na peron. Wsiadamy do pociągu mając dobre 30 sekund rezerwy :-)
W pociągu konsternacja - żadne ze stacji wypisywanych na tablicy elektronicznej do niczego nie pasuje. Próbujemy się w tym odnaleźć z użyciem planu zgarniętego na lotnisku, ale niewiele to pomaga, a w pociągu GPS zupełnie nie działa. Na szczęście w Ohrydzie coś mnie tknęło i zerknąłem na wyniki google nt. "przejazd z lotniska do centrum Wiednia", dzięki czemu skojarzyłem, że warto wysiąść na Vien Mitte, co było zdecydowanie dobrym pomysłem.
Czasu nie mamy bardzo dużo, ale wystarczyło i na drugie śniadanie w zbyt drogiej piekarnio-kawiarni i na całkiem przyjemny spacer po starym mieście
a w końcu, już bezpiecznie blisko dworca: zjeść porządny obiad - w gruzińskiej restauracji.
Pociąg w Austrii klimatyzowany, jadący 160km/h, w Czechach zwolnił i wyłączył klimę :-) Kilka osób próbowało się awanturować, ale większość przyjęła to spokojnie. Dzieciaki porozbierały się plażowo.
Za to pojawił się polski pracownik Warsu, sprzedający prawdziwą herbatę. I to jeszcze za złotówki, co było bardzo miłą odmianą po greckich i wiedeńskich cenach w euro.
Po wjeździe do Polski klima wróciła, pojawili się też kolejarze, rozdający butelki z wodą w ramach przeprosin. Jeszcze tylko Katowice - 10 minut na nogach z dworca PKP na autobusowy, tam 5 minut czekania i klimatyzowanym busem jedziemy do Krakowa.
W sumie tylko 517km, ale aż 10km w pionie i to wszystko w bardzo solidnym upale. Praktycznie obyło się bez chorób oraz awarii. Zobaczyliśmy Ateny i kawałek Grecji, poznaliśmy uroki albańskich dróg oraz fascynującą historię
Alego Paszy. Oraz co się czuje, gdy wody jest za mało. Było fajnie!
Patrząc na trasę Tomka, który wstał w środku nocy, by przejechać Flixbusem do Zakopanego (część kursów wozi bagażnik na 4 rowery) i wrócić do Krakowa na rowerze, nabrałem ochoty na dwie nowe przełęcze na wschód od Gorców (Knurowska i Młynne). Ale przede wszystkim zaintrygowała mnie idea, by jadąc z Zakopanego zboczyć mocno na wschód, tak by wrócić do Krakowa od strony Niepołomic. Z wcześniejszych wypadów w Beskid Wyspowy wiem, że wykorzystując doliny rzeczek, przede wszystkim Stradomki, można daleko w Beskid wjechać prawie unikając wszechobecnych tam podjazdów. Podjazdy oczywiście są fajne, ale dzięki Stradomce można zrobić ładną trasę, na której ostatnie 50km powrotu do domu będą już lajtowe - może się być cenne dla zmęczonego rowerzysty lub gdy przyjdzie końcówkę drogi robić nocą.
No to pojechałem. Sam - bo wszyscy, których pytałem akurat nie mogli, a mnie w końcu zmęczyło pytanie. Ale to mi raczej na zdrowie wyszło - byłem mocno bez formy, a jadąc samemu nie musisz się martwić, że kogoś opóźniasz lub że ktoś może uznać za uciążliwe tak częste przystanki na zrobienie fotki kolejnemu widokowi. Ruszyłem dość późno, ale przygotowany na każde warunki, w tym powrót nocny.
Skoro końcówka ma być łatwa, to na drodze do Nowego Targu starałem się żadnego podjazdu nie ominąć. Na początek Pogórze Wielickie - szlak rowerowy prowadzi takimi hopkami, że stwierdzenie "brakowało mi niskich biegów" byłoby zdecydowanie eufemizmem. Były też fragmenty bez asfaltu: raz na stromym podjeździe ażurowa płyta betonowa, innym razem ładna gruntówka. Z góry mam ładny widok na Kraków, a właściwie nie tyle widok, co dowód na to, że czapa smogu wisi nad Krakowem niezależnie od pory roku:
Zaczynają się pojawiać górskie widoczki, a do tego na zachmurzonym wcześniej niebie pojawia się coraz więcej intensywnego błękitu. Robi się też cieplej, co pozwala docenić fakt, że na kierownicy mam torbę z ciuchami: chowam bluzę oraz zmieniam spodnie na krótkie. Oraz pierwszy raz w tym roku: smaruję się dokładnie kremem z filtrem - zdecydowanie dziś się przyda.
Najprostsza droga na południe prowadzi przez Dobczyce i Wiśniową, ale uznaję że tę drogę mam już zjeżdżoną, więc zbaczam na Gdów czyli jadę pięknymi wzgórzami, wśród sadów. Za Gdowem znowu wzgórza. I atrakcja - "Kamień Grzyb":
A potem zjazd do Stradomki - tak, tej samej rzeczki, która mnie wieczorem wyprowadzi z Beskidu Wyspowego, teraz pojadę jej doliną w górę - do Szczyrzyca.
Pogoda zrobiła się już zupełnie prześliczna, rzeczka skrzy się w słońcu, słuchawka bluetooth szepta mi do ucha audiobooka - poddaję się "wczasowej" atmosferze do tego stopnia, że jak widzę przy drodze strzałkę "Diabli Kamień 5 minut", to stwierdzam, że muszę go zobaczyć. Okazało się że na mapie był błąd (Compass "Małopolska Południowa" - na "Beskid Wyspowy" jest poprawnie), który skierował mnie w złą stronę czarnego szlaku. Miejscowy zapytany o kamień pokazał mi go "o tam, daleko w dole":
i powiedział, że bardzo wielu ludzi robi ten sam błąd. Ale wcale nie żałuję tego stromego podjazdu - fajnie jest zrobić coś głupiego :-)
W Szczyrzycu oglądam z zewnątrz kościół i kompleks turystyczny, w sklepiku pożeram drożdżówkę z rabarbarem, uzupełniam bidony i jadę dalej - chwilę później opuszczam Stradomkę (już tutaj dość malutką) i zaczynam kolejny podjazd - pod przełęcz między Wierzbanowską Górą a Śnieżnicą.
Dojeżdżam do DW964, jadę serpentynami w dół i mam do wyboru: albo Lubogoszcz objechać od północy (doliną potoku, przez wioski) albo od południa - przez Kasinę Wielką i potem w dół DK28. Zdaje się że przez Kasinę był większy podjazd, więc wyszło prawidłowo, ale mnie wtedy chodziło raczej o możliwość pociągnięcia krajówką - po 60km jazdy urokliwymi wzgórzami (1000m przewyższenia) nabrałem ochoty na prymitywną przyjemność szybkiej jazdy. Jazda w dół po krajówce była taka jak chciałem, ale zanim dojechałem do Rabki - pomału zaczęła się przykrzyć. Znaczy się zaspokoiłem dziwaczną potrzebę :-)
W Rabce zupełnie nie wiem gdzie należy się stołować (knajpa w której "od zawsze" jedliśmy z rodzinką, zmieniła właściciela i zrobiła się groza), więc po prostu rozglądałem się gdzie ludzie jedzą. Tak trafiłem pod parasole przed dwoma knajpami - jedna z nich to kawiarnia z daniami obiadowymi, druga to kebab, kurczaki, itp. Przekonał mnie kebab (bardzo dobry), piwko bezalkoholowe (całkiem, całkiem w ten upał) i na koniec malutkie, pyszne esspreso. I godzinka minęła.
A przede mną podjazd przez Rdzawkę:
To raptem 8.5km i 320m przewyższenia, ale w południowym upale i zaraz po obiedzie - zrobił wrażenie, zwłaszcza końcówka, gdy 12-15% nachylenia trwało stanowczo zbyt długo - ostatni kawałek prowadziłem.
A na górze, na stacji benzynowej przy Zakopiance niespodzianka: widać Tatry:
Napawam się widokiem po czym zjeżdżam (Zakopianką, ale to szybki, krótki zjazd) do Klikuszowej, gdzie odbijam na Ludźmierz. I wzorując się na trasie Szymona w Trutem odbijam na Grel i Nowy Targ.
Widoki wręcz przytłaczają: Tatry, Pieniny - wszystko jak na wyciągnięcie ręki.
Nad Tatrami przewalają się chmury, z których miejscami ewidentnie pada. U mnie przez chwilę delikatnie kropi, więc jestem pogodzony z perspektywą zmoknięcia (na tylnim kole mam błotnik a w sakwie kurtkę przeciwdeszczową), ale szczęśliwie omija mnie ta przyjemność.
W Nowym Targu odwiedzam rynek, gdzie właśnie z lawety zjeżdża miniaturowy czołg:
Nie zatrzymuję się tu dłużej, tylko jadę do Dunajca, gdzie zjeżdżam na asfaltową ścieżkę rowerową: Velo Dunajec.
Ścieżka ładna, choć drogę nieco szpecą częste kupy gruzu nad rzeką - czyżby miejscowi taki tu załatwiali tę potrzebę? Niemniej gładkim asfaltem jedzie się przyjemnie - aż się nagle kończy:
Grube kamulce - rower trzeba prowadzić. Potem robi się lepiej, tj ubity żwir, ale dla wąskich opon to żadna przyjemność - przy pierwszej okazji ewakuuję się na asfaltową drogę przez wioskę, a z niej na ruchliwą DW969. Chmury wiatr rozwiewa, niebo błękitne, ośnieżone Tatry tuż obok - dzień śliczny, a przede mną wyczekiwane dwie przełęcze.
Na podjeździe pod przełęcz Knurowską Tatry robią się jeszcze bardziej widoczne, a do tego pokazuje się Jezioro Czorsztyńskie.
Sam podjazd niezwykle miły - delikatne 5% pozwala bezproblemowo zdobyć wysokość, po czym mieć przyjemność z długiego zjazdu. A sama Przełęcz Knurowska to de facto granica Gorców - strzałki szlaków pokazują w lewo na Turbacz, w prawo na Luboń. Czyli objechałem Gorce.
W Ochotnicy przerywam przyjemny zjazd by skręcić na kolejny podjazd: Przełęcz Wierch Młynne. Droga najpierw bardzo zwyczajna - prowadzi doliną potoku, przez wioski, by z nagła zmienić charakter: wąska na jedno auto (prawie nie ma ruchu) i miejscami bardzo stroma. I bardzo mi się tu podoba, mimo że w dolinie już mało słońca o tej porze dnia:
Za przełęczą bardzo stromy zjazd (12-16%), a potem przez wioskę delikatniej, co pozwala nacieszyć się (a nie tylko zaciskać klamki hamulca) zjazdem do Kamienicy.
Tam zaczyna się kolejny podjazd doliną - już trochę czas goni, gdyż dobrze byłoby z Przełęczy Słopnickiej zjeżdżać jeszcze za dnia, tak że do Zalesia ciągnę ile mi sił zostało. Nie mam już ich zbyt wiele, ale wiem, że wiele nie potrzebuję - za Słopnicką będzie zjazd do Tymbarku, tam jeszcze tylko jedna hopka i już z górki. Niemniej podjazd od kościoła w Zalesiu na Słopnicką, czyli 1km i 110m przewyższenia - w większości robię z buta. Na rowerze górskim wjechałem kiedyś tę ściankę, bo tam mam więcej niskich biegów, za to Strava mi potem powiedziała, że na butach osiągnąłem dziś lepszy czas niż wtedy jadąc :-)
Na Przełęczy Słopnickiej widoki są już mocno różowe:
a zjazd przepyszny, tak że odwlekam ile mogę postój dla założenia przedniej lampki (tylna błyska od dawna). Lampka początkowo świeci raczej nie dla mnie co dla kierowców aut z naprzeciwka, ale bardzo szybko robi się wyraźnie ciemno a światło lampki robi się niezbędne - z Tymbarku wyjeżdżam już w nocy, choć postój tam długi nie był (Żabka czyli hotdog i uzupełnienie bidonów).
Sam Tymbark to upiorny bruk, a zaraz za miastem - wyznaczona przez gpsies.com trasa prowadzi mnie w drogę, która nie dość, że jest okrutnie stroma, to jeszcze najpierw jest z kostki bauma, a potem z jakiś bloków betonowych. Przepatruję więc mapę, znajduję drogę alternatywną (niewiele dłuższą) i uciekam do asfaltu.
Droga przez Piekiełko jest o niebo lepsza - prawie nie czuję tego podjazdu. A może chodzi o to, że to ostatni dziś podjazd? A może to księżyc w pełni nad głową? Lubię widoki, a tych w nocy nie ma zbyt wiele, ale taka nocna jazda jak teraz też ma swój urok. Nowe Rybie, potem Stare Rybie i jest koniec podjazdu - teraz długo w dół, przez Tarnawę do Łapanowa - do doliny rzeczki Stradomka. Wzdłuż Stradomki jadę prawie aż do jej ujścia do Raby - skręcam nieco wcześniej na most przez Rabę, potem prawie pustą o tej porze DW967 do Książnic, gdzie skręt na północ - do Targowiska. Normalnie z Targowiska jechałbym bocznymi drogami, ale jest prawie północ i już wszystkie drogi puste, więc spokojnie jadę DK75 na Niepołomice i stamtąd już tradycyjnie - przez Ruszczę.
Dopiero po północy robi się chłodniej, tak że przydaje się kurtka schowana w sakwie na taką ewentualność (lub na deszcz). Wiem że to mój ostatni przystanek po drodze, więc ten postój nieco się przeciąga - dobrze mi tu, pod ogromną lampą księżyca.
Powiem szczerze: jestem cholernie dumny z syna! Umówiliśmy się na 2-dniową wycieczkę do Częstochowy i nie chciał zrezygnować mimo fatalnych prognoz pogody. Trochę szczęścia mieliśmy, bo padać na maxa zaczęło dopiero w niedzielę (wróciliśmy pociągiem), ale i w sobotę było mało optymistycznie. Cały czas straszyło deszczem, a jak mżawka zaczęła się za Ojcowem, to wcale nie było nadziei, że się w ogóle skończy (szczęśliwie odpuściła w Wolbromiu). Był silny wiatr w twarz, wilgoć i +10 stopni (trudno się dobrze ubrać na taką pogodę), do tego, jak to w Jurze - sporo podjazdów. Oraz narastające problemy żołądkowe, chyba o podłożu wirusowym (gorączka +38 stopni po powrocie do domu). A Mateusz uparcie ciągnął do przodu. Ma charakter!
Zobaczyliśmy kilka zamków:
z daleka kilka ciekawych grup skalnych, np: Zegarowe Skały:
czy Góra Zborów:
Do tego sporo urokliwych widoków, mimo że niebo szare:
Na drodze z Kroczyc do Żarek zboczyliśmy na nową ścieżkę rowerową, która była bardzo miła:
choć mocno podjazdowa oraz niestety pozbawiła pięknego widoku z głównej drogi (przy ruinach kościółka Św. Stanisława - tuż przed Żarkami). Ale nie ma co narzekać - zjazd ścieżką do Żarek to jedno z bardziej klimatycznych dróg rowerowych:
Zaplanowaną przerwę na obiad mieliśmy w Wolbromiu - według google miało być prosto ale smacznie, a padający coraz mocniej deszcz zachęcał do postoju (po obiedzie było już po deszczu!). Niestety zamówiona pizza była porażką - tłusta, początkowo wydawała się dobra i pożywna, ale ostatecznie chyba częściowo odpowiadała za problemy żołądkowe. Złe wrażenie zatarła dopiero Restauracja "Leśna" w Olsztynie - jedzenie było pyszne, co dało siłę na końcówkę drogi. W zasadzie myślałem zatrzymać się na kolację w Żarkach, ale dzięki pociągnięciu na głodnego do Olsztyna mieliśmy tylko godzinę nocnej jazdy - do Leśnej zajechaliśmy już z włączonymi tylnymi lampkami, ale jeszcze przy świetle dnia.
Nocne 18km było przemiłe: najpierw bocznymi, całkowicie pustymi drogami przez las, a w końcu wjazd do Częstochowy drogą, wzdłuż której, według openstreeta szła ścieżka rowerowa. No więc ścieżki tam żadnej nie ma, na szczęście ruchu o tej porze nie było już tam prawie żadnego - pierwszy kontakt z Częstochową był raczej dobry (czego nie można było powiedzieć w następnym dniu - Częstochowa pokazała się nam jako brzydkie, szare miasto, rozkopane, bez charakteru, pełne meneli i psich gówien na chodnikach).
Dokładnie przed nami świeciła wyniosła wieża Jasnej Góry, ale już zmęczeni nie podjechaliśmy tych kilku km pod klasztor, tylko od razu skręciliśmy pod zarezerwowane na booking.com "pokoje gościnne".
Nocleg to była katastrofa - pokój mały i śmierdzący, a najgorsze że sam jestem sobie winien - to ja wybierałem... A właściwie winne było rezerwowanie w ostatnim momencie, dodatkowo opóźniane pytaniami o możliwość "zaparkowania" rowerów - w szczególności spóźniłem się 1h na znacznie lepszy nocleg w innym miejscu. Cóż, nauczka:
Po ciężkiej nocy (w śmierdzącym pokoju złapała mnie ostra alergia) poszliśmy w stałym, mocnym deszczu na mszę na Jasnej Górze:
po czym jedząc śniadanie w McDonaldzie (nic innego się w oczy nie rzuciło) kupiłem bilety na pociąg do Krakowa.
Mateusz sarkał, że to porażka, ale jazda w mocnym deszczu do i z dworca przekonała go, że to była zdecydowanie dobra decyzja.
Na starym rowerze zrobiłem 420km w 25h, a teraz mam szosę - lżejszą i szybszą, więc pomyślałem, że czas pomyśleć o dłuższym dystansie, powiedzmy 500+. Oczywiście mógłbym znowu zrobić jakąś pętlę, ale skoro nad Zatokę Gdańską jest raptem 570km, to może by spróbować takiego doznania: wsiąść pod domem na rower, pociągnąć jeden długi przejazd, by finalnie zamoczyć stopy w morzu?
Problem w tym, że szosa nie ma bagażnika, a jadąc w jedną stronę przydałby się wziąć jakiś "bagaż" (choćby ciuchy na przebranie do pociągu, żeby nie straszyć podróżnych wonią potu). Znaczy się moja szosa może mieć bagażnik (ma otwory pod montaż), ale to przecież "nie wypada": kupiłeś szosę, więc próbuj zrozumieć i zaakceptować jej specyfikę - innym się udaje :-) Naprawdę próbowałem: kupiłem i używałem (ok. 2000km) odpowiednie torby bikepackingowe, ale definitywnie stwierdziłem, że ani to pakowne ani wygodne... Torba w trójkącie ramy ocierała się o kolana gdy była choć trochę przepakowana, a nominalna pojemność torby na kierownicę byłaby do osiągnięcia tylko przy kierownicy prostej, natomiast przy "baranku" miałem do wyboru albo tobołek przeszkadzający w zmianie biegów albo tylko kilka litrów pojemności torby. Czyli co? Monstrualna podsiodłówka? Tego już było dla mnie zbyt wiele: nabyłem najlżejszy bagażnik (630g) i najmniejsze sakwy (1kg wagi, 2x10litrów) i z taką konfiguracją zacząłem już konkretniej myśleć o wyjeździe:
I wtedy okazało się, że Zatoka Gdańska wcale mnie nie zadowala: ja chcę po długiej drodze usłyszeć huk fal, poczuć na twarzy morską bryzę - potrzebuję otwartego morza! Np. Dębki - to co prawda aż 100km więcej (670km) i to ze sporymi podjazdami, ale muszę spróbować! Założyłem, że utrzymam średnią prędkość nie gorszą niż 22km/h (tak jeździłem wcześniej długie dystanse), co przy postojach nie przekraczających +30% oznacza 40h w podróży. Czyli przy starcie o świcie oznacza dzień, noc, drugi dzień i odrobinkę - może się udać.
Ruszyłem w środę (urlop) o chłodnym (9.5 stopnia) brzasku:
i kręcę kolejne podjazdy. Bo pierwsze 100km drogi to Jura Krakowsko-Częstochowska: miłe pagórki urozmaicają jazdę, ale też i spowalniają - mimo usilnych starań moja średnia jest zwyczajnie żenująca. "Spóźnienie" notuję od samego początku drogi - deprymujące :-(
Cóż, nie ma co zwalać na podjazdy - wcale nie mam dziś szczytowej formy, tak więc jadę relatywnie wolno i zatrzymuję się często, np. pod wioskowymi sklepikami, dla uzupełnienia wody (bo robi się coraz cieplej). Z radością też opróżniam termos pełen gorącej herbaty - przy jednym takim postoju (w Wolbromiu) zagaduje mnie fajny dziadek na rowerze: gdy w końcu mu mówię gdzie jadę, to tak słodko nie może uwierzyć :-)
Co prawda gdy podjazdy się kończą:
to nadganiam średnią, ale nie dość - to właśnie teraz powinienem jechać sporo szybciej, by mieć rezerwę na koniec drogi, gdy zmęczenie da się we znaki. No cóż, mój przejazd skończy się później niż myślałem - nie zamartwiam się jednak przesadnie, gdyż celowo wykupiłem nocleg w Dębkach deklarujący na
booking.com "całodobową recepcję".
W końcu Gidle: to już 128km - wreszcie czuję, że jestem w podróży, a nie "koło domu":
I czas najwyższy - to już pierwsza po południu.
Przed podróżą ponotowałem sobie z googla potencjalne dobre miejsca do posilenia się w drodze i właśnie mam okazję skorzystać z tej pracy - w Radomsku jest
pizzernia z bardzo dobrymi opiniami. Przydaje się dokładna pozycja na mapie, gdyż lokal nie ma szyldu - za pierwszym razem po prostu koło niego przejeżdżam. Ale warto było - pizza była perfekcyjna:
I ani się spostrzegłem jak minęła godzinka - "opóźnienie" zrobiło się solidne.
Wyjazd z Radomska w dużym ruchu ale potem bardzo miła droga przez pola - w rosnącym upale (ponad 30 stopni) ciągnę przed siebie i muszę przyznać, że sprawia mi to coraz większą przyjemność - przestaję się przejmować ogromem drogi przede mną, tylko cieszę się tym co widzę tu i teraz.
Przed 16:00 dojeżdząm do kopalni Bełchatów (czyli do wioski Kleszczów - miasto Bełchatów jest 25km dalej). Pod mocny zachodni wiatr podjeżdżam do "punktu widokowego" i mimo, że kosztuje mnie to sporo z brakującego czasu, to zdecydowanie nie żałuję - widok jest niesamowity:
Kleszczów to ponoć najbogatsza gmina w Polsce (dzięki kopalni) i to widać - mnóstwo drogich inwestycji publicznych: remonty dróg, ścieżki rowerowe (nie wszystkie sensowne),
mnóstwo solarów na domach, wielki aquapark, absurdalnie wielki budynek OSP:
ale mieszkańcy (ci widziani przy drodze) - zadowoleni. Poważnie - dawno nie widziałem tylu uśmiechniętych ludzi na raz :-)
Na drodze między Bełchatowem a Pabianicami dzień zaczyna się pomału kończyć - wiatr w końcu odpuszcza, upał się kończy - robi się naprawdę miło.
Po 14h w podróży zrobiłem 220km - jadę zdecydowanie wolniej niż myślałem (ok. godziny "spóźnienia"), ale nie jest źle - nic mnie nie boli, zmęczenia nie czuję - dojadę. I wtedy, na drodze wyjazdowej z Pabianic łapię gumę w tylnym kole :-(
Jest już całkiem ciemno, więc staję pod lampą uliczną i szukam co złapałem. Stoję pod tą lampą długo (ponad godzinę), ale nie znajduję nic: ani w oponie, ani nawet dziury w dętce. Na wszelki wypadek sprawdzam czy dziurka nie jest na tyle mała, ze wystarczyłoby koło okresowo dopompowywać, ale nadzieja okazała się płonna - koło mięknie dość szybko, a mimo to nie mogę namierzyć dziurki. No to świetnie...
Wyszukuję na mapie, że 10km dalej, w Konstantynowie Łódzkim, jest dobra
knajpa - jeśli się pośpieszę (późny wieczór - za chwilę wszystko będzie zamknięte), to zdążę i zjeść przed nocą i użyć knajpianej umywalki do namierzenia dziurki. Zakładam więc zapasową dętkę i jadę. Udało się, zdążyłem. Knajpa była bardzo w porządku, a dziurka w dętce namierzona:
Na ławce w parku naprzeciwko knajpy łatam dętkę (ale z lenistwa zostawiam tę drugą - jeszcze bez dziurki), po czym długo próbuję zniwelować powstały czemuś efekt bicia opony - czuję to mocno w trakcie jazdy, widać to na obracającym się kole jako z 1.5cm ugięcie opony - nie daję rady: albo to ja nie potrafię ułożyć tej opony, albo ona już życie kończy... Poddaję się - postój w Konstantynowie trwa już ponad godzinę i jeśli nie chcę zrezygnować z morza, to po prostu muszę jechać. Celowo nie dopompowuję do końca problematycznej opony - a nóż teraz ten niezidentyfikowany "kolec" w oponie, co go palcami nie potrafię wyczuć, nie znajdzie dzięki temu drogi do dętki? I jadę w noc.
Noc jest piękna, gwiaździsta (niebo początkowo bezchmurne, księżyc prawie w nowiu i szybko zaszedł) - jadę sobie bocznymi drogami przez pola i puste wioski (ze dwa razy goniły mnie wioskowe psy, dostarczając nieco emocji) - asfalt w miarę dobry, generalne jest cicho i spokojnie. Ale gdy w Łęczycy wjeżdżam "na chwilę" na krajówkę, to decyduję się już z niej na boczne drogi nie zjeżdżać: ciężarówki czasem krajówką jeżdżą, co może nie jest miłe dla rowerzysty, ale ja jestem doskonale oświetlony (3 mocne lampki z tyłu!), a im dalej w noc, tym ruch mniejszy (w końcu stadka ciężarówek przejeżdżały raz na ok. pół godziny). Pobocze krajówki jest bardzo wygodne, a skoro jedyny "widok" po drodze to i tak gwiazdy na niebie, to w zasadzie po co ryzykować wertepy na bocznych drogach - aż do rana jadę 91ką.
Co więcej o nocnej jeździe? Przy krajowce są całodobowe stacje benzynowe z gorącą kawą, a w Łódzkim są perfekcyjne przystanki autobusowe - ten osłonięty załomek wiaty to naprawdę genialny pomysł, a ławka wcale nie wydawała się twarda, gdy w końcu uznałem, że muszę choć chwilę się przespać. To było tylko pół godziny snu (zbudziło mnie zimno - termos był wspaniałą pomocą w dobudzeniu się), ale dało ogromnie dużo. Powtórzyłem rzecz nad ranem (znowu pół godziny snu) i potem jeszcze raz (40 minut) już rankiem.
Ten ostatni sen, już za dnia, był dość niespodziewany - już myślałem, że godzinka snu wystarczy, że ranek da nowe siły, gdy poczułem, że nic tego - że za chwilę się przewrócę, zasnę jadąc. Zbliżałem się do dużego miasta (Włocławka), co było dodatkową motywacją dla pozostania przytomnym w trakcie jazdy: gdy tylko wypatrzyłem zjazd na jakąś łąkę pod lasem, to niewiele myśląc walnąłem się tam na trawie pod drzewem. I to było to - obudziłem się po 40 minutach idealnie wyspany, chwilę ponapawałem się widokiem nad głową:
i ruszyłem przed siebie. Włocławek, czyli 350km, osiągam po 27h w podróży - opóźnienie względem planu to już 110km, czyli muszę się pogodzić z drugą nocą w podróży. Ale w sumie czemu nie, skoro to takie przyjemne? :-)
Włocławek pokazuje się od ładnej strony, Wisła jest piękna i szeroka, a na bulwarach śmieszą miejskie grille zintegrowane z ławkami:
Nieco uciążliwe są "śmieszki rowerowe" - wszechobecne, alogiczne (potrafi pojawić się na chodniku znienacka i bez pewności kontynuacji), z kostki betonowej i często z wysokimi krawężnikami. Ale nic to - wykorzystuję taki kostkowy twór by wydostać się z miasta
i tam skręcić w boczną drogę przez wioski nad Wisłą. Droga co prawda mało urokliwa, bo koło zakładów azotowych
ale najważniejsze, że wyprowadza z miasta. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało... efektywnie wyjeżdżam z Włocławka 4h później :-(
Wraca flak w tylnej oponie. W pełnym słońcu szukanie przyczyny w końcu daje skutek - to malutki kamienny okruch, który tak wepchał się w miękką gumę opony, że dotknął dętki i ją nakłuł. I tak dobrze, że udało się całą noc przejechać. Kamyczek usunięty, ale widać że opona jest w kiepskim stanie - do głowy mi nie przyszło podejrzewać ja o starość przy przebiegu 2500km... Łatam dętkę i porażka - 1km dalej jestem znów bez powietrza. Zaczynam panikować - czyżby moja podróż nad morze miała się tu skończyć? Mam jeszcze kilka możliwości do wypróbowania (np. ta wcześniej klejona dętka), ale przekonanie, że z tej opony już nic nie będzie, pcha mnie do wniosku, że koniecznie potrzebuję sklepu rowerowego!
Google mówi, że w Ciechocinku nic nie ma, a Toruń jest za daleko - muszę się cofnąć do Włocławka. Z dopompowywaniem co 1km to byłyby bardzo długie 15km - sięgam po rozwiązanie skrajne, czyli zamawiam taxi. Obsługa sklepu miła, ale opony 28mm nie mają. Na szczęście mój rower bez problemu łyka 32mm - jakaś Kenda, ale wszystko będzie lepsze niż to co mam teraz. I oczywiście 3 dętki (2 zapasowe). I jeszcze obiad dla uspokojenia nerwów (w trakcie telefon do mojej kwatery w Dębkach - mogę przełożyć nocleg bez żadnych dopłat!). I znów wyjeżdżam z Włocławka...
Nie chcę znów jechać źle kojarzącą mi się drogą przez wioski - zostaję na krajówce, która po zakończeniu się ścieżki rowerowej zyskuje wygodne pobocze - nie jest źle, jadę do przodu!
Chmurzy się coraz bardziej, wiatr teraz wieje prosto w twarz i jest coraz silniejszy. Zjeżdżam z krajówki i bocznymi drogami kieruję się na Ciechocinek - do wiatru dochodzą jeszcze całkiem wydatne podjazdy, tak że gdy w końcu dojeżdżam do Ciechocinka, to wiem, że będę musiał tam chwilę odpocząć. Oczywiście pod słynnymi tężniami:
Tyle że ledwo tam podjeżdżam - zaczyna padać deszcz.
Przez chwilę łudzę się, że to chwilowe, ale nie - rozpaduje się coraz mocniej. Nie wiem co robić - pogodziłem się z drugą nocą w podróży, a 5.5h zabaw z kamyczkiem w oponie oznacza, że będzie to i noc i część 3 dnia, ale spanie na przystankach w mokrych od deszczu ciuchach? Chyba nie jestem tak mocny, by przyjąć to doświadczenie z godnością. Muszę się namyślić co dalej, zamiast po prostu ciągnąć przed pod wiatr, w deszczu, przed siebie.
Schroniłem się pod kawiarnianym parasolem i płacąc za moją szarlotkę słyszę coś o "pokojach", co początkowo nie zwraca uwagi, ale szarlotka była smaczna, a ja zacząłem myśleć: właściwie dlaczego nie? Zapytałem o ten pokój nad kawiarnią - tak, jest wolny, za 80zł na noc. Łazienka z gorącym prysznicem, wygodne łóżko, żadnych "odświeżaczy" powietrza - podoba mi się. Jeszcze tylko kolacja (porterek wchodzi znakomicie!) i około zachodu słońca jestem w łóżeczku i błyskawicznie zasypiam.
Budzę się sam (właściwie to pomaga mi w tym uciążliwy komar) po 4 nad ranem. Nie pada i prognoza mówi, że dziś już nie będzie - życie jest piękne! Po 5tej, jeszcze po ciemku, bez żadnego śniadania (nic już nie mam poza słodyczami) - ruszam.
Ale oczywiście najpierw objazd tężni - w końcu jestem na takich przyśpieszonych wczasach w Ciechocinku :-)
O dziwo spotykam o tej porze innego wczasowicza - obchodzi z kijkami ten 1.7km "szlak solankowy". Ale dość tego wczasowania - jadę na Toruń: do krajówki (o tej porze już bardzo ruchliwej) i tam poboczem. A już blisko Torunia - bardzo wygodną ścieżką rowerową:
Do Torunia dojeżdżam o świcie i nadzieja, że będzie okazja do zjedzenia jakiegoś śniadania okazała się płonna. Wjeżdżam do pustego o tej porze miasta, oglądam go od ładnej strony
i równo o 7 dojeżdżam do starego miasta
gdzie znajduję w końcu coś do jedzenia:
To moje drugie w życiu odwiedziny Torunia i tym razem wrażenie jest bez porównania lepsze - mimo szarego nieba (przez chwilę nawet mży) miasto jest po prostu urokliwe. Leniwie zwiedzam
i tak trafiam na knajpę chwalącą się menu śniadaniowym, w tym omletem z tuńczykiem. Czuję że same słodkie drożdżówki to nie jest pełnoprawne śniadanie - stracę tu jeszcze tę chwilę. Nieco dłuższą - najpierw trzeba jeszcze poczekać 15 minut na otwarcie knajpy, a potem, przy herbatce - aż pracownik kupi tuńczyka. Ale warto było - miłe śniadanie, zakończone mocnym espresso, to było akurat to, by z zapałem ruszyć w drogę nad morze.
Ścieżki rowerowe w Toruniu są po prostu perfekcyjne: asfaltowe, bez krawężników, logicznie prowadzone. Ta którą wyjeżdżałem z miasta dopiero się budowała, ale i tak dobrze się nią jechało. A za granicą miasta - luksusy, piękna ścieżka turystyczna:
Droga idealna, wiaty z tablicami opisującymi lokalne atrakcje (co za odmiana w stosunku do GreenVelo, gdzie na całym szlaku straszyły takie same tablice), a do tego pogoda zaczęła się szybko poprawiać. Droga prawie zupełnie pusta - także dlatego, że "prawdziwi kolarze" i tak wolą jechać drogą samochodową (na fragmencie, gdzie jadę równolegle do niej, widzę parę takich prawdziwych - jadą za minivanem, w jego cieniu aerodynamicznym, celowo powiększonym otwartą klapą; pewnie to jakiś bardzo poważny trening).
A ja ze zdziwieniem zauważyłam, że jazda dzisiaj, mimo 400km w nogach, idzie mi bardzo dobrze - powiedziałbym nawet, że lepiej niż na początku!
I to wcale nie jest kwestia wyłącznie braku wiatru w twarz i podjazdów - gdy pojawiają się pierwsze (po prawie 400km płaskiego) pagórki, to jedzie mi się chyba nawet jeszcze lepiej!
W południe dojeżdżam do Chełmna.
gdzie przychodzi czas na drugie śniadanie - w cieniu murów miejskich, koło kościoła Św.Ducha:
Znowu przekraczam Wisłę:
i jadę przez przyjemne krajobrazy Borów Tucholskich:
Drogę przez las wyznaczyłem sobie bocznymi - trochę się tego obawiam, ale szczęśliwie asfalt okazał się świeżo zrobiony. Jak dużo to daje, poznaję gdy się kończy i ostatnie kilka km do drogi wojewódzkiej muszę jechać po starych dziurach. Ale sumarycznie był to bardzo miły fragment drogi. Nieco monotonny, ale przyjemny.
I w końcu dojeżdżam do miasta, którego nazwa wyraźnie sygnalizuje, że jestem już blisko końca drogi: Starogard Gdański. Jeszcze 130km do końca.
Jest 5 po południu - dzięki drugiemu śniadaniu w Chełmnie to dobra pora na obiad. Naprawdę szybki obiad, w pizzerni w przy rynku:
Śpieszę się, bo teraz tempo jazdy już bardzo bezpośrednio przekłada się na godzinę przyjazdu do celu. A na pewno warto pocisnąć, by możliwie dużo przejechać jeszcze za dnia.
Dodatkową motywacją do szybkiego tempa są też bardzo liczne mijanki - droga jest aktualnie w remoncie, co oznacza, że ładne gotowe fragmenty przeplatają się ze zwężeniami o ruchu naprzemiennym (światła). Oczywiście nie ma sensu bym na rowerze czekał na zielone, gdyż i tak nie dam rady zdążyć z przejazdem na jednej zmianie świateł - zatrzymuję się na krótkie chwile dla przepuszczania aut (gdy w końcu nadjadą), lub nawet nie, gdy mogę pojechać np. ubitym podłożem pod drugi pas ruchu. A resztę ciągnę ile potrafię. Efektywnie jadę drogą w tempie porównywalnym z autami (wielokrotnie spotykam te same auta na kolejnych mijankach).
Zachód słońca cieszy oczy
a potem włączam lampki, wysyłam sms na nocleg o tym że będę po północy (zwrotna odpowiedź: numer pokoju, klucz będzie w drzwiach) i jadę w zapadający zmrok
Za Kleszczewem mam fragment, gdzie nie ma rozsądnej drogi na północ - jedyne jakie są, to kiepskie (według google maps wręcz gruntowe) drogi lokalne - po zmroku zdecydowanie lepiej jest nadłożyć drogi, by jechać drogami wojewódzkimi. To nadkładanie powoduje, że przez chwilę jestem naprawdę blisko Gdańska - do nabrzeża raptem 15km. Ale ja przecież chcę na otwarte morze - trzeba jechać dalej :-)
To że z tymi drogami gruntowymi to nie żarty, poznałem w wiosce, gdzie według mapy powinienem mieć asfalt na wprost, a tymczasem zastałem coś strasznego, grożącego jazdą 10km/h - oczywiście wybrałem główniejszą drogę, na szczęście nie nadkładając zbyt wiele. A potem coraz większe podjazdy - nawet 8% było. Zaczynam już czuć skumulowane zmęczenie, ale ciągnę twardo - na wysokiej kadencji, nie boję się podjazdów - jedyny problem to temperatura 10 stopni, powodująca, że regularnie mam problemy z parowaniem okularów (przezroczystych, takich chroniącymi przed pyłem, owadami, itd, które przezornie mam ciągle na nosie).
Widzę różne dziwne widoki, np. trawnik przed fabryczką lamp:
albo ten niesamowity tunel z drzew - zupełnie ciemny, tylko z żółtą, prostokątną plamą światła pod koniec (pojedyncza lampa sodowa). Albo pustkowia oświetlane jedynie odległą łuną Trójmiasta.
I w końcu Wejcherowo: jeszcze tylko 30km wzgórzami i jestem na miejscu. Droga zupełnie pusta, a mnie ogarnia radość: udało się! Może nie w stylu jaki założyłem, ale dałem radę dojechać! Jeszcze Krokowa, jeszcze ostry zjazd w Odargowie i jest! Dojechałem.
Po krótkiej wizycie na plaży (nie, nie kąpałem się w morzu po 1 w nocy - tylko wszedłem na plażę i posłuchałem fal) przejechałem na kwaterę - faktycznie pokój na mnie czekał. Bardzo przyjemny. Długa, gorąca kąpiel i lulu.
Dystans: 692km
Czas jazdy: 35h (średnia 19.85km/h)
Czas w podróży: 55h
Czas od startu do mety (łącznie z noclegiem w Ciechocinku i pauzą we Włocławku): 68h
Rano budzi mnie słońce - trzeba "odebrać nagrodę", czyli zobaczyć morze. Pogoda jest wymarzona: mimo połowy września piasek jest gorący, a morze czyściutkie i wspaniałe.
Dębki są już ewidentnie po sezonie: zamknięta jest większość lokali, jest cicho i spokojnie. A dwa dni później Dębki mogą stać się zupełnie wymarłe - co chwila widzę kartki "czynne do 16. września". Pytam się wczasowiczów gdzie tu można zjeść śniadanie i słyszę: "jak się jedzie nad morze, to trzeba wstawać późno". I faktycznie - śniadanie w knajpie można zjeść dopiero po 10. Ale to nic złego - kupuję bułki i serek i śniadanie jem w wymarzonej scenerii: na plaży:
Dzień mija mi pomalutku, po południu z plaży spędza mnie rosnący wiatr (uh!), w knajpie przy obiedzie kupuję bilet na niedzielny powrót pociągiem do domu (myślałem jeszcze Hel odwiedzić, ale nic z tego - jedyny pociąg, który zabierze mnie z rowerem, to poranny Pendolino). Jeszcze wieczorna msza i znów na plażę - obejrzeć zachód słońca. Morze jest teraz zupełnie odmienne od tego rankiem i naprawdę cieszę się, że zobaczyłem tak wiele przez ten jeden krótki dzień nad morzem:
W niedzielny poranek zaczynam drogę w deszczu. A tak to: temperatura 10 stopni i leje. Rozsądek kazał nie nakładać na siebie wszystkich rzeczy jakie mam - lepiej suchy polar zostawić do pociągu, inaczej przeziębienie gotowe. Więc póki słońce nie wyjdzie na dobre - marznę. Ale to przecież tylko krótka chwila: deszcz mija, słońce wychodzi, robi się ładny, ciepły dzień:
Po polach słychać nawoływania żurawi, widzę kilka z oddali, a w końcu przejeżdżam koło pola, gdzie jest ich kilkadziesiąt:
Dojeżdżam do Pucka, mam bezpieczny zapas czasu, który wykorzystuję na jeszcze jedno pożegnanie z morzem. Tyle że to nie morze - to tylko Zatoka - spokojna, równa, jak duże jezioro. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się w piątek dotrzeć nad "prawdziwe" morze :-)
Z Pucka pociąg regionalny do Gdyni, tam przesiadka na Pendolino i 5.5h godziny później jestem w Krakowie.
Ale ładne wczasy na koniec lata sobie zrobiłem!
Bagaż: 2 latarki przednie (convoy+bocialarka), 3 lampki tylne (Knog Blinder Road na sztycy + 2x Walle na bagażniku), 8 zapasowych ogniw 18650 do latarek, w tym 2 w powerbanku/ładowarce do ogniw, 4 baterie (2 komplety) baterii AAA do lampek, komórka (z mapą w Locus) na kierownicy w futerale Topeak Drybag, 2x bidon 1l, termos 0.75l, spodnie na zmianę (na noc długie, na dzień krótkie), 3x okulary ochronne (boję się problemów z oczami więc biorę: przeciwsłoneczne zwykłe, bardzo ciemne fotochromy, przezroczyste na noc), 2x rękawiczki rowerowe, kurtka oddychająca (z gamexu), minikurtka (100g składana), kamizelka odblaskowo-wiatroszczelna, cienki polar, buff, czapka pod kask, rękawiczki polarowe (cienkie, do włożenia w razie potrzeby pod rowerowe), skarpetki neoprenowe (na duży deszcz), koszulka techniczna na zmianę (na powrót, żeby nie śmierdzieć w pociągu), 2x koszulka bawełniana, 3x majtki zwykłe, 1x majtki z wkładką (nie wytrzymuję cały dzień z wkładką, ale na np. na 12h jednorazowo są bardzo pomocne), 3x skarpetki, kąpielówki, minikarimatka składana (np. do siadania na wilgotnych ławkach - małe a bardzo użyteczne), apteczka, ręcznik, rzeczy do mycia, kanapki, 2 czekolady, kilka cukierków, izostar do rozrobienia na 1l, tubka musu jabłkowego z Lidla, 4 torebki herbaty (na noclegi lub do termosu), plastykowa mini-łyżeczka (do jogurtu kupionego w wioskowym sklepie), nóż (mały Opinel), imbusy ze skuwaczem i zapasowym pinem, łyżki do opon, wąski silvertape (ogrodniczy), finishline, mini-ściereczka do łańcucha, linka do przerzutki, pompka (Ninja - miniaturka chowana w sztycy), zapasowa dętka, łatki, trytytki, pokrowiec przeciwdeszczowy na sakwy, chusteczki smarkatki (jednorazowe), dokumenty, pieniądze (choć i tak większość płatności była komórką), słuchawka bluetooth do jednego ucha (na wypadek gdybym potrzebował audiobooka lub dużo gadać przez telefon), krem przeciwsłoneczny, zapięcie rowerowe.
Przygotowanie kondycyjne: żadne. Zlekceważyłem przygotowanie i pożałowałem tego - średnią miałem fatalną, co w połączeniu z awariami dało ogromne opóźnienie. Nie wystarczy w ogóle jeździć na rowerze (ok. 10 tys km rocznie) - trzeba jeszcze intensywnie jeździć przed większym przejazdem (z pominięciem 3 ostatnich dni), tymczasem ja ostatni zauważalny przejazd miałem 1.5 miesiąca wcześniej. Cóż, nauczyłem się czegoś.
Po zeszłorocznych doświadczeniach (angina syna na wyjeździe) do tegorocznej Longinady podszedłem z pewną nieśmiałością, ale kierunek wyjazdu był tak smakowity, że nie było dyskusji - musimy jechać. Pakowanie było jeszcze trudniejsze niż zwykle (np. apteczka rozdęta do granic możliwości), ale z drugiej strony Mateusz ma prawie 17 lat - nie ma co panikować. Może wystarczy tylko nieco uważać: mniej lodów, nie dopuszczać do zmęczenia na maxa (jak wtedy w Genewie) no i woda tylko butelkowana (rok temu zaczęło się od problemów żołądkowych).
Udało się: obyło się bez choroby a wycieczka była znakomita!
Zaczynamy od półtora dnia w Porto - nasz samolot wylądował w poniedziałek po południu, z busem mamy się spotkać we wtorek wieczorem, a z główną grupą - wręcz w nocy z wtorku na środę. Pierwszy wieczór schodzi na chaotycznym oglądaniu starówki
oraz wyszukiwaniu fajnych knajp z przewodnika
Początkowo jesteśmy w czwórkę, potem nad rzeką przypadkiem wpadamy na drugą czwórkę (w tym dwójka rodzeństwa - nastolatków w wieku Mateusza). Są tu od wczoraj w nocy, a spóźnienie samolotu dało ten efekt, że z braku innego pomysłu, wylądowali w środku nocy na plaży nad oceanem, gdzie silny wiatr zapewne odpowiadał za to, że wkrótce się pochorowali (wizyta u lekarza w szpitalu, gorączka, antybiotyk, itd - dokładnie to, czego obawiałem się dla Mateusza). Na razie jednak biesiadujemy razem:
próbując różnych lokalnych smakołyków, np "Francesinha" (wygląda lepiej niż smakuje):
czy różne owoce morza (starannie przeżułem moje kalmary i będę twardo twierdził, że były znakomite :-)).
Ale tak naprawdę lepiej od turystycznej knajpy czujemy się w lokalnej piwiarni, gdzie właśnie trwa świętowanie Mundialu:
Gdy robi się późno idziemy na nocleg - zarezerwowany przez booking.com pokój w jakby mieszkaniu w kamienicy czynszowej. Opinie w Internecie mówiły by nie spodziewać się za dużo, więc jesteśmy przyjemnie zaskoczeni: kody wejściowe działały, było czysto, łóżka wygodne a w łazience ciepła woda - dziś nic więcej nie potrzebujemy.
Następnego dnia jesteśmy zdeterminowani "porządnie" zwiedzić Porto - idąc po
trasie ściągniętej z sieci. Niebo jest szare, ale nie zmniejsza to upału, a strome uliczki pozwalają się zasapać przy takim zwiedzaniu:
Ale zdecydowanie warto! Porto to piękne miasto, urokliwie łącząc turystyczny charakter z normalnym życiem miasta - pełno jest zakątków zmuszających do stwierdzeń typu "jak tu pięknie" :-)
Ulice są pełne ludzi (a czerwone światła na przejściach są najwyraźniej tylko wskazówką) , auta wciskają się w najciaśniejsze i najstromsze uliczki, a atrakcji turystycznych jest tyle, że nie sposób wszystkiego ogarnąć.
Tutaj nawet graffiti jest artystyczne - np:
a dwupoziomowy most Luisa, spinający strome brzegi rzeki, jest naturalnym centrum miasta:
będąc też centrum kontrastów - tutaj najbardziej turystyczne miejsca bezpośrednio sąsiadują z biednymi domkami, lub wręcz malowniczymi ruderami:
Oczywiście, jak wszyscy, robimy sobie pod tym mostem głupie zdjęcia
a zwiedzanie kończymy w winiarniach nad rzeką:
Janusz z busa daje znać, że przyjechał wcześniej, a my już mamy przesyt zwiedzaniem - wsiadamy w metro i jedziemy na plażę, przy której Janusz zaparkował:
Wypakowujemy rowery
i w zapadającym zmroku rozbijamy namioty na łączce koło parkingu
przy ujściu rzeki Ave:
Główna grupa dociera dopiero po 1 w nocy - lot spóźnił się na tyle, że nie załapali się na ostatnie metro, ale poradzili sobie biorąc kilka taksówek. Jesteśmy już wszyscy razem - Longinada się zaczyna!
Po porannych mgłach szybko nie ma śladu - robi się piękny, upalny dzień:
a my ruszamy na północ, zaczynając zwiedzanie od pobliskiego klasztoru, w którym fontannę w ogrodzie zasilał kiedyś wielki akwedukt:
Tam też pierwsze "awarie": Marta musi wrócić się po zgubiony bidon, a Mateusz zrywa linkę przedniej przerzutki, co pozwoliło Piotrowi pokazać klasę: ma przy sobie zapasową linkę i w kilka minut likwiduje awarię! Uff. Piotrek jest wielki!
Potem nad morzem - praktycznie stale wzdłuż szlaku nadmorskiego Camino.
Cieszy nas morze i egzotyczna roślinność
W barku przy plaży wchłaniamy kawki i ciacha:
Kolejne miasteczka na drodze grzecznie zwiedzamy:
Na północ prowadzi droga EN13 - nie jest przesadnie ruchliwa, pobocza szerokie, a kierowcy z reguły nie zdradzają zaburzeń nerwowych - da się nią jechać. Ale zdecydowanie przyjemniej jest drogami bocznymi, w szczególności tymi przez wioski, gdzie prowadzi pieszy szlak Camino. Tam za to dają w kość ciągłe podjazdy oraz wszechobecna, kamienna kostka brukowa - w efekcie mamy przyjemność dwa razy: gdy udaje się zjechać z EN13 i potem gdy na nią wracamy :-) Generalnie jednak udaje się znaleźć fajną trasę - główną drogą jedziemy raptem kilka km.
Gdy dzień zbliża się do końca odbijamy jeszcze (och, co za nadmiar energii!) na podjazd pod latarnię morską na wzgórzu:
i dojeżdżamy do kolejnego parkingu koło plaży - tym razem z luksusami w postaci pryszniców dla plażowiczów. Czego można chcieć więcej?
Plaża rano puściutka i piękna. Cieszy po dobrze przespanej nocy - miejscówka była idealna.
Jedziemy dalej nad morzem - w szczególności cieszy ścieżka rowerowa:
a dodatkową atrakcją w nadmorskim miasteczku (z obowiązkową kawką na rynku!) jest wózeczek, z którego lokalsi kupują świeże ryby i różne stwory morskie:
Rzeka Minho stanowi granicę z Portugalią - liczyliśmy tu na prom, ale okazało się, że z powodu odpływu najbliższy jest dopiero popołudniem, tak że ujście rzeki objeżdżamy lądem (końcówka drogi zaskakuje perfekcyjną ścieżką rowerową), do najbliższego mostu.
W końcu, w Hiszpanii, pojawia się pierwszy poważniejszy podjazd - przedsmak tego, co odtąd będzie nam stale tu towarzyszyło - nasza trasa w końcu jest zdecydowanie górzysta.
A pierwszy obiad z Longinowego gara pokazuje wyraźnie, jak ważne jest tu przeczekanie w cieniu najgorętszej pory dnia - warto się zatrzymać, by spokojnie dokończyć dzień wieczorem
Wieczorem luksusy: płatny camping koło ludnej plaży. Najpierw kąpiel w morzu w oczekiwaniu na busa. Agnieszka skarży się, że plażowicze dziwnie patrzą na jej opaleniznę rowerową, morze zimne, a nad morzem straszą jakieś dziwne bloczyska, ale i tak jest fajnie - spokojny plażing da się lubić.
Gdy bus pojawia się orientujemy się, że przegapiliśmy termin zamknięcia recepcji. Na szczęście wykręcenie podanego na drzwiach numeru załatwia sprawę. Kilka osób idzie wieczorem na owoce morza, my zadowalamy się spokojem campingu i Longinową kolacją.
Na początek dnia mamy do przejechania Vigo. Po tym jak poszła fama, że prowadzę bocznymi drogami, dziś jedzie ze mną duża grupa. A ja wybrałem przez miasto drogę fatalną :-( Mogłem okrążyć miasto od południa, po trasie pieszego Camino - byłoby kilka miejsc problematycznych dla rowerów, ale dałoby się. Zamiast tego decyduję się na "liźnięcie" centrum - bez wjeżdżania na wzgórze twierdzy, tak raczej nad morzem. Decyzja zła, skutkująca przejazdem przez dzielnice portowe, w sporym ruchu i z problemami wynikającymi z rozbijania dużej grupy przez np. światła na skrzyżowaniach. Jesteśmy tak zmęczeni miastem, że nawet nie zatrzymujemy się w żadnym z licznych lokali po drodze (widać że ładnie podają ryby w dużym wyborze) - po prostu staramy się to przejechać.
Zaliczamy katedrę:
Atrakcją są też drzewka pomarańczowe rosnące w środku miasta, od tak - przy ruchliwej drodze.
Ale najważniejsze, że w końcu udaje się z miasta wyjechać. Celuję z wyjazdem tak, żeby mieć okazję wjechać na Monte da Guia - strome wzgórze nad miastem
z fajnym kościołem.
Wzgórze jest na tyle wysokie, że wyjeżdżamy ponad mgły wiszące nad miastem i w końcu widzimy słońce i błękit nieba.
Już spokojniejszymi drogami dojeżdżamy do pięknego mostu, którym prowadzi autostrada:
a zatoka jest pełna jakiś dziwnych "platform", których przeznaczenia nie potrafimy się domyślić:
Zastanawiamy się nad przejazdem mostem (on ma 3 nitki - jest szansa, że jedną z nich dałoby się kulturalnie przejechać), ale zraża złożoność węzła drogowego przed mostem, chaos na drodze widziany za mostem, a dodatkowo Agnieszka powtarza za przewodnikiem o atrakcyjnych widokach na wiadukty kolejowe w Redonelli. Czyli mijamy most i jedziemy dalej nad zatoką.
Wiadukty faktycznie są, widzimy je nad sobą po stromym zjeździe, jednokierunkową drogą pod prąd:
A potem standard: oglądanie krzywego kościoła romańskiego:
oraz wizyta w knajpkowym zagłębiu (na Camino przechodzącym przez starówkę), z perfekcyjnie przyrządzonymi tapasami:
Potem, aż do Pontevedra, jesteśmy praktycznie skazani na jazdę krajówką N-550 - żeby urwać z tego choć kilka km odbijam za miastem w Camino, które prowadzi stromymi podjazdami przez wioski. Tam grupa się rozpada z powodu złapania gumy przez jedną z dziewczyn - stajemy z Piotrkiem jej pomóc, a reszcie tłumaczę, że za chwilę jest wyjazd na N-550 i oczywista droga. I żeby nie czekali.
Łatanie dętki w środku wioski powoduje, że wychodzą do nas miejscowi i zagadują. Konwersują głównie z Kaśką, sprawnie mówiącą po hiszpańsku, ale i po gestykulacji idzie sporo zrozumieć. Zapraszają nas na wino (odmawiamy), żartem swatają Mateusza (uciekamy) i w ogóle jest miło. Dopóki jechaliśmy wielką grupą, to nikt z nami nie gadał, a jak jesteśmy w piątkę i do tego mamy jakieś problemy, to wszystko się zmienia. W sumie naturalne.
Pontevedra to kolejne miasto z zabytkami
ale mnie tam bardziej cieszy koniec dnia, gdy już bardziej bocznymi drogami
zjeżdżamy na nocleg nad rzeką Ulla:
Jest to dobrze przygotowane (dla pielgrzymów Camino, bezpłatne) miejsce campingowe,
gdzie początkowo jesteśmy zupełnie sami, a potem do wieczornego świętowania imienin Piotrów i Pawła:
przyłącza się nienachalnie niemiecki pielgrzym rowerowy.
Padało w nocy, ale w porze wstawania i śniadania szczęśliwie odpuszcza i wraca dopiero pod koniec pakowania - zaczynamy drogę w delikatnym deszczu, który wkrótce w ogóle zanika.
Droga do Santiago oczywista - dziś już szczęśliwie nie jedziemy wielką grupą, choć spotykamy się wszyscy pod Katedrą
gdzie odnajdujemy się w kolorowym, radosnym tłumie
W kolejce do "przytul Apostoła" nie ustawiamy się:
za to odwiedzamy, czemuś znacznie mniej oblegany - grób Świętego Jakuba:
Formalnie mamy Camino zaliczone - przejechaliśmy ponad 200km, a gdyby nam się tylko chciało zbierać pieczątki po drodze, to moglibyśmy wyrobić "compostelkę". Ale my świadomie olaliśmy formalizmy - co zobaczyliśmy to nasze, a czy było to przeżycie religijne? Może trochę tak, ale raczej przy okazji normalnej wycieczki rowerowej - nie do końca pasuje mi to do idei pielgrzymki.
Potem obiad: dziś Longin funduje knajpkę. W samiuśkim turystycznym centrum:
Planowo nocleg miał być przy dolmenie - noeolitycznej atrakcji "dla zrównoważenia Santiago" :-) Czyli jakaś nieznana łączka, w lesie, bez wody. A przecież tylko trochę dalej jest już Ocean - nie lepiej byłoby tam? Longin pozytywnie odpowiada na sugestię, zwłaszcza że większość chce długo zwiedzać miasto, czyli jest wielu chętnych na przejazd busem - dolmen jest na wyżynie, więc po przejeździe tam busem, pod koniec dnia mieliby przyjemny zjazd na poziom morza.
Nasza, już mniejsza grupa, zdecydowanie chce jechać rowerami, a coraz intensywniejszy deszcz przeszkadza w tym tylko trochę. Z miasta wyjeżdżamy szybkim zjazdem, potem droga prowadzi miłymi okolicami, w tym kolejnymi odcinkami pielgrzymiego szlaku.
Po drodze mijamy się z "konwojem" Ani, Roberta i małego Ernesta, a główną grupę (dowiezioną busem) spotykamy już pod samym dolmenem. A dolmen? Zabawnie rozczarowujący:
I zdecydowanie bez żadnego sensownego miejsca na nocleg - dobrze że jedziemy dalej. Ufff (Mateusz na mnie sarkał, że namawiałem Longina do zmiany planów - jakby coś nie wyszło, to byłoby na mnie :-)).
Zostało do przejechania jeszcze pasmo wzgórz:
z całkiem zacnymi podjazdami
za które potem była smakowita nagroda: piękny, długi zjazd nad morze
Na miejscu wskazanym przez Longina jesteśmy o dziwo pierwsi. Szybkie oględziny pokazują, że na stromym brzegu zrobiono dwa zejścia: jedno na ładną piaszczystą plażę, drugie na plażę kamienistą, ale za to z elegancko wykończonym źródełkiem słodkiej wody. Miejsca do rozbicia namiotów nie były idealne: lepsza łączka była na max 4 namioty, a ta wystarczająca dla naszej grupy była ze sporymi nierównościami. Ale na jedną noc - styknie bez problemu. Tak więc, gdy przychodzi do zdzwaniania się z Longinem, z czystym sumieniem mówię, że miejscówka jest perfekcyjna. I była. Co prawda nocna kąpiel w morzu nie bardzo wyszła (za dużo wodorostów w wodzie), ale źródełko było bardziej niż wystarczające do umycia się po dniu jazdy. Cisza i spokój.
Wczoraj była stówka, dziś nawet ponad sto km - namawiam Mateusza by dał się trochę podwieźć busem. Broni się (moja krew!), ale daje się przekonać do podwózki do Fisterry. Reszta jedzie albo z pominięciem Fisterry, albo jadą busem nie tylko na przylądek, ale i dalej. Czyli dzień zaczynamy z Piotrem we dwóch (bardzo smakowita, dynamiczna jazda brzegiem morza), a po spotkaniu na przylądku z Mateuszem - w trójkę.
Dzień szary, czasem trochę pada, ale Koniec Świata widać ładnie
W kościółku w Fisterze właśnie skończyła się msza - trudno, nie zadbałem, czyli już dziś się nie załapiemy. Szkoda (niedziela).
Gonimy w trójkę resztę grupy, więc ignorujemy znak zakazu i robimy 5km skrótem - ładnym poboczem drogi ekspresowej. Ruch znikomy, ale i tak była trema. A potem, po dogonieniu grupy - długo prostą drogą, praktycznie pustą, co było zapewne zasługą niedzielnego zakazu ruchu ciężarówek, ale przede wszystkim ważnego mundialowego meczu.
A potem pada, mecz się kończy, czyli ruch samochodowy przyrasta dramatycznie, a nudna główna droga ma być aż do noclegu - Mateusz daje się namówić na podwózkę busem. Na oczywistej drodze grupa się rozjeżdża, więc gdy pojawia się opcja odbicia z głównej nad morze - akurat jestem sam. I jadę sam w te podjazdy. Bo muszę - na mój gust ruch pomeczowy na drodze jest zdecydowanie zbyt duży (dosłownie mam problem ze skrętem w lewo - kilka minut muszę na poboczu czekać na dziurę w potoku aut).
Początkowo jest dość przygnębiająco: pusta droga przez las, podjazd i silny deszcz. Ale potem wyjeżdżam na wzgórza nadmorskie i pojawiają się widoki.
W szczególności podoba mi się, że z jednego miejsca widzę i deszcz nad morzem i plamy słońca.
A im bliżej wieczora, tym bardziej urokliwie.
Podjazdy wciąż mocne, ale w tej scenerii już na nie nie zwracam uwagi. Po prostu cieszę się pięknym końcem dnia.
Na campingu oprócz gorących pryszniców i knajpy są jeszcze pralka i suszarka na żetony. Rzucamy się na te atrakcje (przez ostatnie dni nic nie schnie), ale sukces jest bardzo umiarkowany: opis jest wyłącznie po hiszpańsku i zanim się orientujemy, że trzeba w suszarce najpierw opróżnić zbiornik na wodę, to mija cały wieczór. Rozwieszamy rzeczy w pralni na sznurkach, ale nie pomaga im to wiele. Nikt jednak nie narzeka - rzeczy są wilgotne, ale na pewno odświeżone.
Mżawka, szaro, próbuję Mateusza namówić na busa (wciąż obecne obawy przed chorobą), ale on nie daje się - mówi że nie może przegapić "Wieży Herkulesa", czyli latarni morskiej z czasów rzymskich.
Trudno, szukam na mapie dobrego przejazdu przez miasto: nie ma całkiem dobrej drogi, a grupa sarka na ciężkie podjazdy, ale mam chwilę satysfakcji, gdy młody Piotrek, który pojechał drogą mniej podjazdową, odbija na "naszą" drogą, twierdząc że tam nie szło wytrzymać od natłoku tirów :-)
Tak więc jedziemy dużą grupą przez miasto, w końcu wjeżdżamy w wąskie uliczki starego miasta u nasady przylądka, na którym stoi Torre Hercules i wtedy mamy poważną awarię: Ance rozsypuje się pedał. Kaśka idzie rozpytać w knajpce, pod którą akurat stoimy, a pomocny Hiszpan, którego znalazła, inteligentnie łapie za telefon i znajduje sklep rowerowy z użyciem google maps. Po uzgodnieniu map okazuje się, że to raptem 300m stąd, a miejsce okazuje się doskonałe. To taki mały warsztacik, w którym za jedyne 30 euro Anka dostaje bardzo dobre jakościowo pedały, wraz z usługą wymiany. Przy okazji ja kupuję dwie linki do przerzutki (jedna na zwrot Piotrkowi), a sprzedawca, z każdą chwilą mówiący lepiej po angielsku, informuje jak najlepiej dojechać pod Wieżę.
Wieża stoi:
faktycznie jest w części rzymska, jakieś widoki są
ale wejść na górę się nie da - najbliższe bilety na wejście są na za 2 godziny.
Zawód osładzamy sobie kawką przy perfekcyjnych ciachach:
Musimy teraz dojechać do Betanzos (tam obiad), co jest pewnym wyzwaniem: A Coruna to duże miasto, a naturalną drogą do Betanzos jest ekspresówka N-VI. Przydaje się dokładna mapa w komórce - powinno się dać dojechać z pominięciem głównych dróg, nawet jeśli oznacza to kilka fragmentów bardzo bocznymi. Tylko najpierw trzeba jakoś wydostać się z miasta.
Na ślimaku przed mostem całkiem się zaplątuję, a po jego przejechaniu - desperacja: szukana droga niby jest tuż zaraz, ale żeby się tam dostać, trzeba przekroczyć nieprawdopodobnie ruchliwą, główną drogę. Dopiero po zapytaniu miejscowej widzę, że tuż obok jest kładka dla pieszych. Piękna kładka - nawet bez schodów, tylko ze stromą rampą. Uff.
A po zjechaniu z kładki: raj. Cisza, mały lokalny ruch, prosta droga przez przedmieścia. Wreszcie.
Tym razem nie wzbraniam się przed rolą "przewodnika stada" - po początkowym fragmencie przez przedmieścia (a właściwie kolejne miasteczka na obrzeżach miasta) droga jest bardzo nieoczywista, bez dokładnej mapy raczej nie do rozczajenia. Co prawda rozciągamy się nieco po drodze, ale gdy trzeba stajemy za skrzyżowaniami, itd. Z grupy gubimy tylko Pawła (okazało się że spod spożywczaka ruszył z kilkuminutowym opóźnieniem), ale on jeździ z mapą na kierownicy i nawigacją google w komórce - poradził sobie.
Droga bocznymi w kilku miejscach oznaczała znaczne podjazdy, np. 16%:
i generalnie tempo nie było zbyt duże, ale nikt nie narzekał - udało się fajną drogą przejechać pod samo Betanzos.
Tam obiad z menażki uatrakcyjnił deszcz :-(
Lało coraz mocniej, tak że część grupy skusiła się na przejazd busem, a nasza trójka po prostu pojechała do przodu - nie było sensu stać tam na deszczu. Wkrótce i tak zatrzymaliśmy się. Na stacji benzynowej - jej kuszący daszek pojawił się gdy deszcz zrobił się naprawdę intensywny, tak że największą lejbę przeczekaliśmy wygodnie. A potem pojechaliśmy przed siebie, ciągnąc ładnym tempem kolejne podjazdy. Trochę padało, ale coraz mniej, aż w końcu - w ogóle.
Podjazdy w dobrym tempie mieszane z miłymi zjazdami oraz mały ruch samochodowy - taka droga naprawdę da się lubić, tak że gdy spotykamy busa, wracającego po kolejną turę do podwózki, to nikt nie zareagował na zachęty Janusza: oczywiście, że jedziemy razem dalej. Dopiero 10km przed końcem, gdy wracający Janusz wręcz zaczekał na nas na górce, udało się przekonać Mateusza, by dał się zabrać - wieczorną końcówkę drogi jedziemy więc już z Piotrem sami.
Nocleg miał być na pielgrzymim campingu pod klasztorem, ale recepcja była już zamknięta, a przy rozstawianiu namiotów ktoś przyszedł i miał jakieś dąsy. Longin wolał nie ryzykować konfrontacji - zapakowali się do busa i poszukali innego miejsca. Rozbiliśmy się pod miejskim basenem - trudno powiedzieć czy to ze względu na nas, ale gdy rozbiliśmy się na łączce przy płocie placu zabaw koło basenu, to basen ktoś zostawił otwarty. Akurat na pływanie nikt nie miał nastroju (chłodno), ale gorące prysznice były wspaniałe. Wypadałoby podziękować temu komuś, co wypłoszył nas spod klasztoru :-)
Po deszczu ani śladu. Dziś jest droga na południe - najprostsza mogłaby prowadzić po prostu drogą 840, ale to bez sensu - są ładne alternatywy, zresztą koniecznie trzeba pojechać wąwozem wzdłuż rzeki Mino. Oznacza to sporo podjazdów, ale i ładne okolice.
Praktycznie cały czas jedziemy bocznymi drogami, a gdy przychodzi przejechać chwilę główną, to udaje się to skrócić zjeżdżając na Camino. Gdy takie coś robiliśmy w Portugalii, to jechaliśmy cichą drogą, na której czasem spotykało się piechurów - tutaj na Camino spotykamy tłumy.
Mnóstwo pątników w różnym wieku. Jedni robią selfiki, inni się gromadnie modlą, inni idą w skupieniu modlitewnym (widziałem jednego z rękami związanymi różańcem - wyglądało, że to było na dłużej). A przy drodze w wiosce knajpki. Dosłownie kilka koło siebie. Przystajemy w jednej na drugie śniadanie - jest bardzo OK.
Słońce grzeje na maxa - miła odmiana po ostatnich deszczach, ale gdy stajemy na obiad w Taboada, to cieszy ogromnie, że akurat nad rynkiem jest cień od wielkiego "namiotu". Idealne środowisko dla siesty.
Chyba było zbyt miło: przy wyjeździe z Chantady, czyli miasteczka bezpośrednio przed początkiem widokowej drogi po zboczu wąwozu, Mateusz miele tylną przerzutkę :-(
Wózek przerzutki wplątuje się w szprychy podczas zmiany biegów na najniższy przy gwałtownym podjeździe - Mateusz depnął na tyle mocno, że wręcz rozerwał nit łączący dwie części przerzutki. Zapewne to skutek wcześniejszego przewrócenia się roweru na postoju i przeoczonego podgięcia przerzutki. Nic się nie da zrobić. Kilku speców z ekipy ogladało pacjenta, ale połamanej części nie obejdą. Wkrótce duże miasto - tam poszukamy warsztatu, a na razie trzeba prosić Janusza o podwózkę. Dla nas obu - nie zostawię Mateusza samego ze zmartwieniem. Miejsca w busie na szczęście są.
I wtedy niespodzianka: Robert usłyszał od Janusza o zmartwieniu i zadzwonił z wiadomością, że on taki przypadek przewidział - wiezie w busie zapasową przerzutkę! Szok, niedowierzanie, podziw! Tak więc zamiast czekać bezczynnie na busa, biorę się za przygotowania do wymiany przerzutki: rozkuwam delikatnie łańcuch (wiem że nie mam wprawy, więc chyba z 10 razy poprawiałem, żeby nie wysunąć trzpienia do końca), podginam z Piotrem i Tomkiem wygięty hak, szukam zastępnika dla jednej ze śrubek mocującej hak, której awaria całkiem zerwała gwint.
Akurat jesteśmy koło warsztatu rowerowego, więc dostaję możliwość umycia usmarowanych rąk (fajny patent: płyn do mycia naczyń + piasek) i mało brakowało, a bym też wyprosił zastępczą śrubkę z nakrętką. Ale najpierw w warsztacie pojawili się klienci, a potem przyjechał Janusz - bez śrubki do haka nie odważyłem się założyć nowej przerzutki, więc jednak rowery i my weszliśmy do busa.
Droga jest przepiękna - serce się kraje nie tylko z powodu przykrej awarii, ale także dlatego, że patrzymy na te widoki przez szybę.
Mateusz dzielnie znosi stratę - w zasadzie jestem mu niepotrzebny, ale przecież nie będę teraz cudował z oddzielaniem się. I wtedy doganiamy Longina, który ze śpiącą w foteliku Nadią i zmęczoną Aidą chętnie oddałby dzieci do busa, tylko nie może, bo my zajęliśmy ostatnie miejsca.
Nie ma wyjścia: muszę spadać :-)
Czy było ładnie? Przepięknie! Było dużo ostrych i podjazdów i zjazdów, a całość była bardzo smakowita.
Po zjeździe pod zaporę zostało jeszcze 20km do Ourence - droga równa, ciągnie mnie do zamartwiającego się Mateusza, więc deptam nieco mocniej - wkrótce jestem w mieście i znajduję busa.
Gdyby nie nerwy związane z awarią, to mógłby być całkiem miły nocleg: 400m dalej były otwarte baseny źródeł termalnych (a przy nich porządne toalety), a że w pobliżu stało kilka camperów, to pewnie nikt nie powinien się strzępić o nasze namioty w pobliżu ścieżki biegowej. Ale nerwy były, więc nikt się porządnie nie rozejrzał (a jeśli się rozejrzał, to ja tego nie załapałem, a sam przejeżdżając koło basenów czemuś uznałem je za zamknięte): mycia dziś nie było, namioty celowo rozkładaliśmy późno, a dla WC chodziliśmy do pobliskiej piwiarni (co miało swoje zalety - coś zamówić wypadało :-)). Ot takie atrakcje związane z noclegiem w parku miejskim...
Za to piwko po dzisiejszym długim dniu smakowało wybornie!
Rano na spokojnie udało się rower Mateusza złożyć do kupy: Robert znalazł też pasującą śrubkę, hak podprostowało się do końca z użyciem "francuza" (kilogramowe narzędzie na wyprawę rowerową - robi wrażenie!), nowa przerzutka działa bez zarzutu - rower chodzi idealnie. Mam wynotowane serwisy rowerowe w Ourence, ale nie mamy po co tam jechać: pasującego haka i tak nie będą mieli, a lepiej niż nasi spece i tak przerzutki nie ustawią.
Jazdę zaczynamy od futurystycznego mostu, z wysoko wyprowadzoną kładką dla pieszych:
a potem objeżdżamy brzeg starówki, zaczynając od mostu rzymskiego, a kończąc wysoko nad miastem. Po szlaku Camino.
Mijaliśmy uliczki, w które skręcając znaleźlibyśmy się zaraz w samym centrum, ale jakoś nie skorzystaliśmy - zamiast tego zatrzymaliśmy się dopiero przy kawiarni z widokiem na katedrę:
Katedra podobno piękna, z kompleksem bycia lepszą wersją katedry w Santiago - cóż, my jedziemy dalej. Wyjazd z Ourence
jest niełatwy - same duże drogi. Można było próbować wyjechać całkiem bocznymi, odbijając mocno na zachód (tak pojechała Agnieszka i wygrała), ale ja wymyśliłem by spróbować takimi pośrednimi. A to, na wyjeździe z miasta. przełożyło się na potężny podjazd w upale, w nieprzyjemnie dużym ruchu. Cóż - tym razem nie trafiłem.
Za to Piotr miał okazję zachwycić się Garbusem:
Potem mamy spory kawałek drogą 540, na której miłym przerywnikiem jest Celanova, z wielkim budynkiem, na którym zachwycił mnie wzorcowo uduchowiony święty:
Ale generalnie to był upalny dzień, z długim podjazdem na przełęcz, na której było ładne miejsce postojowe z drzewem-fontanną:
i z fajnymi widokami na góry za przełęczą:
W końcu zjeżdżamy nad rzekę Lima i podziwiamy widoki.
Podczas spokojnego zjazdu akurat ja pojechałem pierwszy, tak więc gdy między drzewami zauważyłem tamę, to obróciłem się wołając, że może by się zatrzymać na oglądanie. I z tego półobrócenia oglądałem lecącego na twarz Mateusza... Bo Piotr na moje wołanie przyhamował, Mateusz także, ale z opóźnieniem, nadużywając przedniego hamulca - w efekcie tego władował się w Piotra i poleciał nad kierownicą. Wylądował, jak się okazało, całkiem nieźle: większość impetu wzięła na siebie kamizelka, tak więc poza zadrapanymi kolanami i nerwami - obyło się bez strat.
Za to rower ucierpiał, konkretnie przestała przerzucać przednia klamkomanetka.
Piotr spróbował naprawy i prawie mu się udało. Znalazł co wyskoczyło w trakcie upadku i nawet to poprawił. Pozostało jednak złożyć wszystko do kupy, a to bardzo złożony mechanizm, pełen zapadek i naciągniętych sprężynek. Przez ok. godzinę dokonywał cudów zręczności (on naprawdę ma talent w palcach), ale w tych warunkach zadanie okazało się niemożliwe do skończenia. Zaczynało się zmierzchać - trzeba było jechać. Manetkę zablokował na średnim blacie i pojechaliśmy.
Mateusz przejęty brakiem najniższych biegów popylał tak, że ciężko było go dogonić - obawy, że trzeba by go np. holować z pomocą sznurka, okazały się bezpodstawne. Zjeżdżamy nad jezioro w zapadającym zmroku:
i jedziemy do mostu, za którym jest podjazd do naszego campingu:
Camping miły i cichy, ze wszystkimi wygodami. I Robertem, który jak się okazało, przewidział każdą ewentualność, w tym i naszą kolejną awarię - ma manetkę zastępczą.
Zastępcza manetka Roberta to stary SIS, wymontowany lata temu ze skasowanego roweru. Jest mała, lekka i podobno już wielokrotnie pokazała swą użyteczność, ratując kolejne rowery na Longinadach. Teraz uratowała rower Mateusza: zamontowana nad prawą klamkomanetką, z powodzeniem sterowała przednimi biegami. Genialne! Mateusz przeszczęśliwy :-)
Przednia przerzutka przyda się - dziś wracamy do Portugalii, przekraczając najwyższą przełęcz na naszej trasie: Portela do Homem.
Opis trasy prosty: najpierw długi podjazd:
potem przełęcz z knajpką i zjazd w dolinę, nad jezioro:
a potem wzdłuż jeziora:
Obok drogi napotykamy na ładnie obudowane źródło. Jest cień, jest zatoczka oddzielająca nas od drogi, woda pyszna (nawet zatrzymała się przy nas karetka - wysiadła pielęgniarka tylko po to, by się tej wody napić). Grzech byłoby nie przystanąć.
Obiad ma być za 20km, ale już jest ciężko ciągnąć. Przy źródle obiaduje grupka Tomka (nie korzystająca z obiadów Longinowych) i to jest teraz naprawdę dobry pomysł - decyduję się skorzystać z tego, że w sakwach wożę nie tylko menażki, ale i palnik oraz nieco jedzenia na wszelki wypadek. Nie ma co ciągnąć na głodnego - zjemy tu barszcz z uszkami.
I gdy tak sobie obiadujemy, pojawia się Tadek, twierdząc, że zaraz będzie tu Janusz i obiad. Że zmiana planów. Czyli dobrze, że tu stanęliśmy. Fajnie.
A dotychczasowe planowe miejsce obiadowa "awansuje" na dzisiejszy nocleg. Czyli śpimy na łączce nad rzeką między mostem drogowym, a starym (rzymskim).
I znowu wyszukiwałem w google maps warsztaty rowerowe, ale tym razem trzeba skorzystać. Lepiej nie nadużywać szczęścia i manetkę zastępczą zwrócić do zapasów Roberta - dziś dzień zaczniemy od sklepów rowerowych w Bradze. Pojechaliśmy tam z Mateuszem sami - nie ma sensu innym psuć dnia zakupami, a że najlepsze opinie ma warsztat na peryferiach, który ma w środku dnia przerwę w pracy, to trzeba się sprężać.
Staram się z grubsza ominąć miasto i udaje się prawie idealnie. Prawie, bo na jednym ze skrzyżowań mylę drogi, co kosztuje nas 3km przejechane poboczem ekspresówki - nie ma stamtąd jak uciec. Za to trafiamy do warsztatu nawet szybciej niż poprawną drogą :-)
Warsztat jest miły i pełen wypasionych sprzętów. Nie doczytałem, że to warsztat o dobrych opiniach, ale specjalizujący się w rowerach górskich i downhillowych - Mateuszowy trekking to dla nich egzotyka. Ale rozmawiają z nami po angielsku i faktycznie starają się wspaniale: właściciel obdzwania inne sklepy rowerowe w Bradze w poszukiwaniu klamkomanetki i okazuje się, że jedyną szansą dla nas jest sklep, który ma taką na składzie, ale w komplecie z tylną, niepasującą. Już mamy się wycofać (że dojedziemy Longinadę do końca na manetce zastępczej), gdy uaktywnia się cichy dotychczas pracownik serwisu i wyciąga z szuflady "nasze" klamkomanetki. Okazuje się, że ma ich dosłownie kilka - używanych, ale w dobrym stanie. Po klientach zmieniających je na wyższe modele.
W efekcie Mateusz ma w pełni sprawny rower za jedyne 15 euro (z robocizną), po czym, już na spokojnie, jedziemy zwiedzać Bragę:
Po czym jedziemy pod stadion - na Longinowy obiad:
Longinada się kończy, nie ma co oszczędzać sił - chcę przejazd na nocleg zrobić wysiłkowo, bocznymi drogami, tak żeby coś zobaczyć. Jest więcej chętnych na taki wariant, więc jedziemy w szóstkę.
Zaczynamy od sanktuarium górującego nad samą Bragą: Bom Jesus. Z miasta udaje się wyjechać nową (nie mam jej jeszcze na mapie) ścieżką rowerową, po czym mamy długi, ale bardzo grzeczny podjazd na górę. A tam pięknie:
Aż chciałoby się dłużej zostać, tylko czas goni (dzień się pomału kończy, a drogi zostało sporo).
Jedziemy do kolejnego sanktuarium na górze - Sameiro:
a potem długi zjazd w dolinę.
Tam robię szybką kalkulację czasu i wychodzi, że nie zdążymy bocznymi przed zmrokiem. Z bólem serca skręcam na główną - musimy się nią przemęczyć kilka km, aż do Guimaraes:
Tam robi się już wieczornie, a górująca nad miastem góra Penha, gdzie mamy nocleg, wygląda w tym świetle kusząco, ale dość okazale:
co skutkuje tym, że dziewczyny dzwonią do Janusza z pytaniem, czy nie załapałyby się na podwózkę. Co o dziwo spotyka się z pełnym zrozumieniem - przyjedzie po nas.
A właściwie przyjedzie po nie - my jedziemy na górę rowerami. Mateusz nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, że tak należy :-)
Podjazd w zachodzącym słońcu jest przeuroczy
a na górze trafiamy na bardzo miły camping.
Dzień zaczynam od wymiany klocków hamulcowych w moim przednim kole - to był ostatni rowerowy zakup przed wyjazdem i jak widać - przydał się bardzo (zdarłem klocki do zera - już słyszałem wczoraj darcie metalu).
A potem wyjazd do kościoła na górze - teraz zatopionego we mgle. A właściwie w chmurach, przelewających się wolno dookoła.
Piękny, długi a ostry zjazd i znowu jesteśmy w upalnym otoczeniu - pozostał jeszcze przejazd doliną rzeki Ave nad Ocean:
Jeszcze tylko trochę drogi terenowej (dla uniknięcia głównej), jeszcze postój-siesja na obiad w Trofa (opychanie się kolejno: arbuzem, ciastkami, pieczonym kurczakiem)
i wracamy do punktu startu - na plażę Azurara:
Jeszcze pakowanie (rowery i część bagaży wieczorem, namioty i reszta bagaży - rano), po czym żegnamy się z Januszem i resztą grupy i jedziemy metrem do Porto.
W Porto msza (po portugalsku), a potem zwiedzanie bez napinki - po prostu staramy się zgubić w wąskich uliczkach. Co prawda nie zaliczyliśmy żadnego z "punktów obowiązkowych" (jak np. księgarnia Harry Pottera), ale to właśnie takie Porto chciałbym pamiętać:
Nocleg nadspodziewanie miły, w szczególności zaskakuje recepcjonista, który choć nie mówił ani słowa po angielsku, to całkiem sprawnie zrozumiał co się do niego mówi i zamówił dla nas taksówkę na lotnisko (na 5 rano).
Skoro kupiłem sobie szosę i trochę się z nią oswoiłem (1700km), to przyszedł czas na najbardziej klasyczną drogę dla roweru szosowego: wokół Tatr. Przyznaję że tak cichutko miałem nadzieję,że trasa którą kiedyś robiłem ponad 14 godzin i w skrajnym zmęczeniu, teraz okaże się dużo krótsza (kolega z pracy robił to w 8 godzin!) i łatwiejsza. Z czasem przejazdu nie zaszalałem, ale jechało się faktycznie przyjemnie - 200km z podjazdami nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Opiszę tu dwa wyjazdy, wykonane w odstępie 2-tygodniowym. Oba w niedzielę, po sobocie w pracy.
Pierwszy był zaraz po przeziębieniu, ze zbyt późną pobudką (co zaowocowało całym dniem słońca w twarz) i wbrew wiatrowi (w PL silny wschodni, w SK słaby południowy), za to z odwiedzeniem od dawna wymarzonej Przełęczy nad Łapszanką:
Podjazd pod Przełęcz i w ogóle Spisz pokazał, że brak najmniejszego blatu wcale nie jest taki super - przy podjazdach >8% niskich biegów brakuje i zamiast pedałowania z optymalną kadencją trzeba cisnąć siłowo. Do tego resztki przeziębienia nieco mulą, ale audiobook w jednym uchu, trochę cierpliwości i udaje się wjechać. A intensywna zieloność wszędzie dookoła powoduje że jest to bardzo przyjemne doświadczenie:
Przy kapliczce długie napawanie się widokami
a potem zjazd na słowacką stronę:
zjazd ostry, wymagający silnego zaciskania klamek hamulców, ale wspaniały widokowo:
A potem podjazd do Zdiaru - długi i znowu "siłowy", ale nadal piękny:
Po dojechaniu do głównej nagroda czyli długi zjazd. Chwilami trochę straszno szybko jechać po sypiącym się asfalcie, ale ciężko się powstrzymać - było wspaniale! A w Tatrzańkiej Kotlinie knajpa z góralską muzyką i pysznym gulaszem baranim:
"Paliwo" przydaje się - teraz czeka mnie długie łojenie pod górę. Niby tylko kilka %, za to stale, długo i w palącym słońcu w twarz. Widoki skromniejsze niż dotąd, ale ciągle czujesz, że tuż obok są piękne góry - jedzie się fajnie, choć ruch aut jest nieco większy niż bym sobie życzył.
Za Strbskiem Plesem zjazd, długi i wspaniały - praktycznie aż do Liptowskiego Hradoka, gdzie w samą porę trafiam na otwartego Lidla - właśnie kończy mi się woda w bidonach (2 litry + 0.5l ekstra, wypite nad Łapszanką).
Po dojechaniu do Mikulasza oczywiście skręcam na ścieżkę nad Vagiem:
i nie skręcając do centrum (obiad już jadłem, wodę w bidonach mam) jadę aż do jej końca przy wyjeździe z miasta.
Przy "Dom na strehe":
zaliczam "obowiązkową" czapowaną Kofolę:
i jadę w stronę Kvaczan.
Przy podjeździe widoki zaczynają się już zaczyna się robić miękkie od zbliżającego się zmierzchu:
ale oznacza to także koniec upalnego dnia, więc mimo dużego, stałego podjazdu wjeżdża mi się nadspodziewanie przyjemnie. Przełęcz wyjeżdżam w idealnym momencie:
Zostały już tylko minuty słońca, więc przy ostatniej kanapce doczekuję na zakończenie "spektaklu":
Do Zuberca zjeżdżam już o zmroku i już czując wschodni wiatr po północnej stronie Tatr - nie ma co się szarpać na drogę przez Trestenę - lepiej pod osłoną lasu pojechać przez Oravice. Zdecydowanie przydają się okulary (świeżo nabyte fotochromy z niskim najmniejszym przyciemnieniem) - w dolinkach koło Zuberca muszki trafiające w szkła okularów liczą się dosłownie w tysiące.
Droga Oravice-Vitanowa w remoncie, ale jest już na tyle późno (praktycznie bez aut), że mijanki ze światłami nie są żadną przeszkodą. Za to przydaje się mocna lampka do omijania dziur. Ostatni przystanek w Hladovce, na przystanku - gdy stoję tam ze zgaszonymi lampkami to zagaduje do mnie słowacki policjant z radiowozu. Chwilę gadamy aż w końcu oczywiście pyta się czy mam światła. Gdy włączam moje "wypalacze" to już nie ma więcej pytań :-)
Drugi przejazd, 2 tygodnie później, miał na celu sprawdzenie czy w ogólę potrafię szybciej. Bez przeziębienia, bez Łapszanki, z wcześniejszym startem. Rewelacji może nie było (prawie 12h w drodze z czego 10h jazdy), za to zobaczyłem że faktycznie można tę drogę zrobić w miarę spokojnie - bez wielkiego zmęczenia i w miarę rozsądnym czasie:
Start w Nowym Targu o 7 rano, ze względu na prognozę pogody tym razem założyłem błotniki:
Sprawny przejazd na Słowację (w Tatrzańskiej Kotlinie byłem 2h szybciej niż niż przez Łapszankę), a potem mimo wcześniejszej pory - duszny skwar na "Drodze Wolności". Bo dziś pogoda przedburzowa. Kuszę się na idącą równolegle do drogi (od Łomnicy) ścieżkę rowerową - w większości bardzo zniszczoną, do tego bardziej niż droga podjazdową, za to w cieniu, co daje siłę na resztę podjazdu pod Pleso.
Do Lidla w Liptowskim Hradoku dojeżdzam na końcówce sił - bułka serowa z kofolą smakują wspaniale.
Tam też w końcu zaczyna padać - wreszcie! Najpierw delikatnie, a za Mikulaszem - piękna ulewa. Jestem okrutnie zadowolony, że wziąłem błotniki i cieszę się z deszczu.
Niestety deszcz kończy się tuż przed podjazdem pod Kvaczany. Jest duszno, przedburzowo, gorąco - tym razem ten podjazd okazał się zdecydowanie trudny. Już wiem że czas przejazdu nie będzie imponujący, ale nic w tych warunkach nie zdziałam - jadę bez kasku, polewając włosy wodą a i tak ledwo zipię.
Burza w końcu przychodzi - akurat gdy kończy się podjazd. Przyszła nagle, bardzo intensywny deszcz - nie mam innego schronienia niż rzadkie świerki przy drodze (razem ze mną chroni się tam też grupa motocyklistów).
Trochę kiepsko z tym deszczem, bo będę miał śliską drogę akurat na zjazd, ale nie narzekam tylko ostrożnie jadę. I mam niespodziankę: dosłownie 500m dalej deszcze się kończy a droga robi się sucha.
Tym razem w Zubercu skręcam na Trestenę - chcę w końcu pojechać w drugą stronę piękną ścieżkę rowerową do Nowego Targu. Przed Tresteną mam ostry kryzys - chropowaty asfalt głównej drogi nieprzyjemnie spowalnia rower na wąskich oponach (gdy kiedyś jechałem ten kawałek na oponach 2'' to w ogóle nie czułem by było to jakimś problemem), a mnie coraz trudniej znaleźć motywację do szybszej jazdy. Gdy w końcu staję, to nieomal przewracam się - jestem kompletnie bez sił.
Stąd w Trestenie obowiązkowa wizyta w bardzo fajnej pizzerni koło początku ściezki rowerowej. Nie rzucam się na jedzenie (w końcu wkrótce koniec drogi), ale krem pomidorowy i kofolę - wchłaniam z radością.
Scieżka prowadzi delikatnie pod górę (ok. 2%) i pod dość silny wiatr - jedzie się niezbyt odpoczynkowo, widoków też nie ma powalających (zrobiło się tak trochę szaro), ale to jakby uwypukla urodę tych torfowisk i trasy po dawnych torach kolei:
Wyszło 12h, przez Oravicę pewnie byłoby z pół godziny krócej, a gdybym miał chłodniejszą pogodę (a przynajmniej bez burz) to może bym ściął czas jeszcze o 1-1.5h. Czyli "w zasięgu" mam 10h - ciągle więcej niż limit "Rajdu wokół Tatr" (9.5h) :-) A zdjęcia Łapszanki i w ogóle okolic dały ten efekt, że właśnie machnąłem z synem (17 lat) pętelkę po pięknym Spiszu:
Było super - kilka długich podjazdów dało w kość
ale widoki przepyszne, pogoda rozpieszczała (przyszły chmury i skwar zelżał), oprócz Łapszanki zobaczyliśmy też np. zamek w Nidzicy
a na koniec wypróbowaliśmy świeży asfalt ścieżki rowerowej Krempachy-Gronków (uh, twórcy ścieżki nie mają kompleksów wobec podjazdów - długie 16% zrobiło wrażenie)
oraz obejrzeliśmy Przełom Białki zanurzony w miodzie zachodzącego słońca.
Święta w tym roku to był prawdziwy maraton: najpierw 3 dni z rodzinką, a potem jeszcze jazda na wesele kumpeli żony. To oczywiście wszystko fajne, ale potrzebowałem odreagować. Jak? Oczywiście na rowerze! Dzień urlopu pozwolił nie ograniczać się przesadnie: wymyśliłem "pielgrzymkę" do Gidli:
Okolicę poznałem z ładnej strony, gdy wracając znad morza skręciłem z autostrady uciekając przed sennością za kierownicą. Z Krakowa to tylko 130km, a w pobliżu jest kilka miast ze stacjami kolejowymi - dzień jest krótki, ale czasu starczy spokojnie na taką wycieczkę.
Dzień zaczyna się szaro, jest umiarkowanie wietrznie, temperatura w miarę (6 stopni, na łąkach pasą się krowy, a Wilkowie - lamy), ale dzień wcześniej przy podobnej temperaturze przyglebiłem (niegroźnie) na oblodzonym asfalcie, więc trzeba uważać. W szczególności muszę dziś zrezygnować z frajdy na zjazdach - lód może pojawić się znienacka, a lepiej nie glebić przy dużych prędkościach :-(
Ruszam tuż po świcie, czyli teraz - o 8 rano:
Do Miechowa w miarę typowo, tylko końcówkę trasy Słomniki-Miechów jadę główną - ruch duży, ale widoki z drogi są tu ładniejsze niż z bocznego wariantu.
Odwiedzam bazylikę Grobu Pańskiego:
i jadę łagodnymi pagórkami na północny zachód. Okolice "kapuścianej stolicy Polski" są raczej monotonne, a szare chmury na niebie powodują, że cały dzień mam wrażenie zapadającego zmroku. Ale akurat dziś mi się to podoba - w końcu odreagowuję świąteczny nadmiar wrażeń :-)
Kilometry kręcą się same, o upływie czasu przypomina dopiero głód - na 95 kilometrze mam Lelów, z nieco dziwną ale miłą knajpą regionalną:
Zamawiam czulent - drugą potrawę z listy lokalnych specjałów. Lepszy niż poznany tu wcześniej czulim i zdecydowanie pasujący do chłodnego, grudniowego dnia:
Do Gidli jeszcze ok 40km, coraz większymi pustkowiami:
Dzień pomału się kończy, ale udaje mi się zdążyć przed zachodem słońca:
Bazylika piękna, nastrojowa:
gdy z niej wychodzę, jest już ciemnawo:
a po chwili w spożywczaku oraz dłuższym planowaniu dalszej drogi - zupełnie ciemno.
Planowaniu? Zupełnie nie wiem jak chcę jechać. Nie chce mi się jechać pociągiem z Radomska czy Częstochowy - ponad 3 godziny z przesiadką w Katowicach. Dzień był taki miły, a dworce to zepsują. Mogę jechać na wschód: do Włoszczowej, Koniecpola lub choćby Jędrzejowa - na rowerze dalej, ale pociągiem dużo krócej. A może pojechać rowerem jeszcze dalej - do Miechowa? A w zasadzie co mnie powstrzymuje przed powrotem 130km do samego domu?? Gdy tak "planuję", zagaduje do mnie miły pan i ten oprócz poleceniu mnie aniołom stróżom ("będą miały dziś co robić") powiedział, że jak już dojadę do Pilicy, to stamtąd już tylko chwila do Wolbromia, a stamtąd to już za chwilę Kraków. I tak też zrobiłem :-)
A właściwie decyzję odłożyłem do Lelowa - znów wstąpiłem do mojej knajpy, gdzie na kolacji (tym razem wziąłem "gęsi pipek"), miałem zdecydować czy jadę na pociąg 21:33 z Koniecpola, czy też jadę do domu przez Pilicę i Wolbrom. Jak dotąd noc była taka ładna, że po rozmowie z Żoną (uprzedziłem że będę w domu po północy), zdecydowałem się na Pilicę:
Już przed Pilicą robi się mocno pagórkowato. Czyli są podjazdy, tyle że bez radochy ze zjazdów. Bo temperatura spada w okolice zera, pojawia się szron, a drogi jakby nieco się szklą - zjeżdżam ostrożnie, bez gwałtownych manewrów, uważam na zakrętach, hamuję stale a delikatnie. W takich warunkach atakująca para psów zapewnia sporo intensywnych emocji - jeśli musiałbym przed takim hamować czy choćby omijać, to upadek gwarantowany. Na szczęście kończy się na emocjach.
A tak w ogóle to robi się moja ulubiona pora na rower - drogi zupełnie puste, cisza, spokój, mogę tak jechać całą noc... Sytuacja zmienia się gdy dojeżdzam do Skały:
gdzie pogryzam ostatnią kanapkę, dopijam resztę ciepłej herbaty z termosu i szykuję się na szybką jazdę. Bo pojawia się intensywny deszcz, a moje ubrania mają ograniczoną wodoodporność - jeśli nie będę się sprawnie ruszać, to zmarznę i przypłacę ten wyjazd chorobą - bez sensu...
Najpierw 9km zjazdu. Jest 0 stopni, ale deszcz na tyle mocny, że nigdzie nie powstaje lód - może nie tak szybko jak bym chciał, ale jadę sprawnie do doliny Dłubni. Gdzie deszcz zamienia się w śnieg. Mam na to tylko jedną odpowiedź - jechać szybciej, tak by ciepłem mięśni dosuszyć zmoknięte spodnie (o górę się nie martwię - kurtka jeszcze dobrze trzyma). Nawet się udało, co wkrótce się bardzo przydało - w Młodziejowicach śnieg zaczyna padać naprawdę intensywnie. Śnieżyca rozświetlona światłem moich lampek robi piękne wrażenie:
ale ja skupiam się na ciągnięciu do przodu, do domu.
A w domu długa gorąca kąpiel i zadowolenie z miło spędzonego dnia. Bo naprawdę piękny był!
Jakby to kogoś interesowało, to poniżej mój "ekwipunek" na taki grudniowy wyjazd:
bagażnik, a na nim "miejska" torba 17 litrów - sporo mniejsza od sakwy, ale na 1dniowy wyjazd z nadmiarem pojemna
spodnie trekkingowe, delikatnie ocieplane
na górę w sumie 5 warstw (1: koszulka, 2: najcienszy polar, 3: polar rowerowy, z przodu nieprzewiewny, 4: kurtka Vezuvio - nieprzemakalna a z rewelacyjną oddychalnością, 5: "awaryjna" lekka kurtka 100g z Decathlonu), z czego w dzien jechałem w 3 warstwach, a w nocy w 4 (warstwa 5, tj. awaryjna kurtka, została w torbie, ale przydałaby się gdyby śnieżyca zaczęła się wcześniej)
buty lekkie + ciepłe skarpetki, na ostatnich 90km uzupełnione skarpetkami neoprenowymi
kominiarka pod kask, w nocy dopełniona kapturem z kurtki Vezuvio, w torbie dodatkowa czapka (nie przydała się)
rękawiczki Shimano 3-palczaste, o numer za duże, tak że pod nimi noszę docieplenie - dziś były to rękawiczki średnio ciepłe polarowe, w torbie dodatkowo bardzo cienkie polarowe - do użycia albo zamiast średnio ciepłych (gdyby było za ciepło) lub jako 3 warstwa (gdyby było bardzo zimno; mało brakowało a by się przydały)
w torbie termos 1l, na ramie termos 0,4l (używany także do kupowanych po drodze soków - w bidonie błyskawicznie by się nieprzyjemnie wychłodził, a termos pozwalał pić sok w temperaturze "pokojowej"); 2 kanapki
"miejska" lampa przednia na 4 akumulatory (18650) - w trybie 400lm świeciła całą noc i nie wydawało się żeby chciała przestać
"wyprawowa" lampa przednia 1100lm na 1 akumulator (+2 akumulatory w zapasie): włączana na zjazdach i w bardziej kłopotliwych sytuacjach, zużyte 2 akumulatory
powerbank a w nim 2 kolejne akumulatory (w razie potrzeby też mogły pójść do latarki); w zasadzie powerbank nie był potrzebny, ale że jest niewiele większy niż same akumulatory, to wziąłem go dla spokoju
tylnia lampa długodystansowa (światło ciągłe, spełnia wymogi przepisów, 2 duże paluszki starczają na wiele nocy jazdy)
walle 18lm (silne błyskadełko) + zapas
okulary ochronne przezroczyste - niezastąpione na deszcz czy choćby silny wiatr
maska na twarz (nie przydała się)
"szelki" odblaskowe
komórka zamontowana na mostku w szczelnym pokrowcu (Topeak) - używana jako mapa (LocusPro), tracker, aparat do zdjęć i karta płatnicza
Jadąc przez rumuńskie wioski odebrałem telefon od Michała, który namawiał na wspólny 5-dniowy wyjazd: wokół Tatr, potem Spisz i Gorce. Spokojnie i z wygodami: noclegi na kwaterach rezerwowanych przez booking.com. Tyle urlopu to już nie miałem, ale 3 dni (weekend + poniedziałek) było w zasięgu, a możliwość spotkania się ze znajomymi z Longinad była atrakcją samą w sobie. Poza tym chciałem spróbować odmiennego niż wcześniej stylu na tej trasie - kiedyś objechałem ją w jeden dzień.
Ostatecznie jedziemy w czwórkę: Michał z dorosłym synem Tomkiem i Kaśką. Kaśka jedzie nocnym pociągiem z Elbląga, Michał z Tomkiem spod Warszawy, ja dojeżdżam do nich autem pod dworzec w Nowym Targu. Jest piękny poranek - pogoda udała się nam idealnie. Jedziemy asfaltową ścieżką "szlaku wokół Tatr".
Na ścieżkę od dworca PKP wjechać trudno - jak się w końcu okazało dlatego, że ktoś zamknął bramę w płocie, tak że trzeba albo cofnąć się do skrzyżowania z Zakopianką, albo na ścieżkę wjechać nieco dalej - na pierwszym wjeździe za dworcem. Ciekawe komu przeszkadzało.
Najpierw przez las, potem równolegle do drogi na Czarny Dunajec - bez rewelacji. Za to za granicą niespodzianka: droga samochodowa idzie dołem, przez wioski i jest taka sobie, a ścieżka - przepięknym zboczem doliny:
Miejscami jest nieco barierkozy:
ale równoważą to urocze mostki:
a jedzie się tak miło, że przegapiamy planowany zjazd na Oravice i jedziemy wprost na Trestenę:
Tam w miłej pizzerni kawka i pierwsza na tym wyjeździe czapowana Kofola.
Potem kilka km główniejszą drogą, ale nie było to wcale dokuczliwe, a dzięki objechaniu dolinami na około nie musimy podjeżdżać przełęczy Borek, co zwiększyło szansę na namówienie towarzystwa na podjazd pod Tatliakovą Chatę (oni są po nocy w pociągu - mają prawo nie tryskać energią).
Zresztą większość drogi jest po prostu bardzo miła - pusta, odpoczynkowa i widokowa:
W Habovce obiad, znajdujemy naszą kwaterę i bez sakw jedziemy podjazd pod Rohacze:
Podjazd nie robi wrażenia na towarzystwie - wjeżdżamy go szybko, jak dla mnie nieco za szybko :-)
Jeszcze tylko wieczorna wycieczka do pobliskiego barku z piwkiem i niezłym jedzeniem.
Niedzielę zaczynam od mszy w pobliskim kościele, po czym jedziemy na Przełęcz Kwaczańską.
W związku z leniwym tempem wycieczki mamy czas na wszystko, więc spełniam dawne marzenie, by nie tylko cieszyć się podjazdem na Przełęcz, ale także zobaczyć Dolinę Kwaczańską, co to ją z drogi widać w dole - po zjeździe z Przełęczy odbijamy na Kwaczany. W wiosce przez głośniki na słupach przy drodze leci wpadające w ucho Kollarovci - wrażenie jest przedziwne, tak jechać przez pustą wioskę wypełnioną skoczną muzyką).
Do najwyższego punktu drogi rowerów już nie wypychamy, tylko wchodzimy bez obciążenia, ale niewątpliwie Dolina Kwaczańska jest do przebycia rowerem.
A potem nad Marę i w stronę Mikulasza:
Mikulasz bardzo zyskał dzięki ścieżce rowerowej nad Vagiem - zamiast przebijać się przez miasto nieprzyjemną główna drogą, po przejechaniu centrum (niezły obiad) zaraz zjeżdżamy nad rzekę - na ścieżkę, co wyprowadza na główną drogę już za miastem.
Przy wyjeździe z Mikulasza rozdzielamy się - mnie okrutnie kusi widoczna na wprost ścieżki droga na Dolinę Żarską, a reszta grupy woli skończyć dzień wcześniej. Tomek skarży się że coś go bierze i nie ma siły ryzykować późnego końca dnia. Rozumiem go, ale dolina ciągnie:
Najpierw w miarę delikatny podjazd przez łąki i wioski - nawet nie wiem kiedy wysokości nabrałem i w końcu właściwy wylot doliny. Najpierw lokalna atrakcja: stara kopalnia. Już za późno na zwiedzanie, więc tylko oglądam z zewnątrz:
A potem podjazd w pomału szarzejącym wieczorze:
Gdy podjeżdżam do schroniska na końcu doliny, to w oknach palą się już światła:
A w środku jest przemiły nastrój:
Aż nie chce się odchodzić - mógłbym tu jeszcze długo przy kominku sączyć piwko/kofolę i opychać się pysznym makowcem z wiśniami. Ale nie ma co żałować - przede mną obłędalny zjazd. Pożegnany przez Shreka:
zmykam w dół - wobec nadchodzącego zmroku czas już jest najwyższy.
U wylotu doliny czas na decyzję - albo wracam (szybki zjazd asfaltem) do Mikulasza i stamtąd główną do Prybyliny, albo spróbuję trawersującego zbocze szlaku rowerowego. Według mapy tylko kilka km ma być bez asfaltu - decyduję się zaryzykować.
Początkowo jest bardzo optymistycznie: po końcu asfaltu przez pewien czas mam szeroką, wygodną leśną drogę. Potem wjeżdżam w stary wiatrołom i robi się mniej wygodnie:
Trochę jadę, potem już w większości prowadzę (na rowerze mam sakwy - nie zaszaleję), trochę rower noszę, a w miejscu, gdzie trzeba było przekroczyć kilkumetrową skałkę:
miałem poważne wątpliwości czy w ogóle dam radę (dałem, nawet obyło się bez odpinania sakw).
A potem się skończyło - wjechałem w młodszy wiatrołom, świeżo oporządzony przez leśników - ścieżka zniknęła całkiem pod grubym dywanem z drobnych gałązek - czekało mnie długie niesienie roweru w miejscu, gdzie i bez roweru ciężko przejść. W zapadającym zmroku - bez szans.
Na mapie wypatrzyłem kilkaset metrów niżej drogę leśną łączącą się za około kilometr z asfaltem schodzącym w doliny. W resztkach dziennego światła wypatrzyłem, że faktycznie coś tam jest, więc zszedłem tam stromą ścieżką. Droga okazała się błotnista i głęboko rozorana przez sprzęt leśników, ale w świetle mocnej latarki jakoś przedarłem się przez ten kilometr i już w kompletnej ciemności docieram do twardej drogi. Obie lampy na pełną moc i lecę w dół. Jeszcze tylko dwa podjazdy i docieram do głównej.
Główna droga po ciemku robi lepsze wrażenie niż za dnia, poza tym po dzisiejszych podjazdach zupełnie nie zauważam jej marudnego, 2% podjazdu. W chwili gdy wjeżdżam do miasteczka, słyszę wołanie Michała - okazało się że właśnie wracają z piwiarni na kwaterę i szczęśliwie mnie wypatrzył. Wracają ze mną do piwiarni i mimo późnej pory dostajemy ostatnie piwko: smakuje wybornie!
Kwatera to apartament na tuzin osób - mamy w nim aż do przesady dużo miejsca i wszelkie wygody. Ale tak naprawdę ważne są rzeczy najprostsze: gorący prysznic i wygodne łózko - trochę się dziś zmordowałem.
Tomka jednak ewidentnie coś złapało - da radę jechać, gorączki nie ma, ale gardło boli i humor nie ten. Zaczynamy dzień od widoku na Krywań:
Docieramy wspólnie do Strbskiego Plesa, gdzie Tomek zostaje odpocząć, podczas gdy ja z Michałem i Kaśką jedziemy kolejnym podjazdem w tarzańską dolinę - do Popradzkiego Plesa:
Tak, to był mocny podjazd! Nawet na Kaśce i Michale niektóre fragmenty zrobiły wrażenie. Ale i tak wjechali całość bez chwili odpoczynku :-)
Przed zjazdem puszczamy SMSa do Tomka żeby on też się zbierał - chwilę później spotykamy się na dole, koło stacji kolejki.
Odpoczynek Tomkowi nic nie pomógł - wręcz przeciwnie, z czasem niedyspozycja rozwinęła się. W Smokovcu idziemy na obiad, ale to też nic nie pomaga, podobnie łykanie paracetamolu. A przed nami jeszcze kilka podjazdów - niby mniejszych niż przed południem, ale choremu wystarczą i takie dla zgaszenia humoru. W końcu Tomek robi coś naprawdę głupiego: zeskakuje z roweru na środku skrzyżowania i staje w poprzek drogi przed ciężarówką wiozącą jakieś kamienie. Taktyka o dziwo okazuje się skuteczna - ciężarówka jedzie w we właściwą stronę (do Lendaka), w szczególności wjedzie dwa z pozostałych dziś trzech podjazdów, a kierowca godzi się na zabranie chorego z rowerem. Rower ląduje na pace a Tomek w szoferce. Stanowczo twierdzi, że da sobie sam radę. I faktycznie dał radę - z Lendaka przejechał (po równym) do Słowiańskiej Wsi, gdzie złapał busa, który zawiózł go na zarezerwowaną wcześniej kwaterę w Spiskiej Starej Wsi. (Noc niestety na chorobę nie pomogła - następnego dnia pojechał do domu pociągiem z Nowego Targu).
Resztę drogi wokół Tatr jedziemy już w trójkę,
a wkrótce jadę już tylko ja sam - Michał z Kaśką w Tatrzańskiej Kotlinie odbijają na Spisz, na kwaterę, do Tomka.
Początkowo wydawało mi się, że mam jeszcze sporo czasu, ale podjazd do Źdiaru dał w kość.
Gdy w końcu wyjeżdżam na przełęcz, to już nie myślę o wymarzonej drodze przez Łapszankę, tylko jadę jak najprościej do Nowego Targu do auta.
Decyzja słuszna - dojeżdżam po zmroku. Przyjemnie nasycony drogą, podjazdami, miłym towarzystwem. Jeszcze godzinka za kierownicą auta i domek.